Wizja nadpęknięta
Z POZA tego przedstawienia wygląda raz po raz twarz człowieka, który je stworzył, a którego nazwisko obwiedziono w programie teatralnym czarną ramką. I nie sposób - choć może byłoby to najwłaściwsze - traktować warszawskiej "Pluskwy" jako zwyczajnej realizacji, a więc dzieła, odrywającego się w jakimś momencie od artysty, dającego mu życie, dzieła poddającego się analizom mniej czy bardziej głębokim, przekonywającym i sprawiedliwym, lecz zawsze - w założeniu bodaj - "zobiektywizowanym".
Odbijają się w "Pluskwie" wszystkie zwycięstwa Swinarskiego, a także trudności, z jakimi musiał walczyć, a nawet klęski. Widać tu wyraźnie szwy mozolnej teatralnej roboty, widać jak ogromnie dużo normalnej pracy i wysiłku musiał każdorazowo wkładać w dzieła, które później, już ukończone, zdawały się jedynie wynikiem niezwykłego talentu, widać wreszcie opór materiału literackiego i teatralnego, jaki trzeba było pokonywać, aby osiągnąć jedność wszystkich środków wyrazu.
W "Pluskwie" zresztą jedności tej brakuje i kto wie, czy poczucie niedosytu nie pozostałoby nawet wówczas, gdyby inscenizatorowi dane było doprowadzić przedstawienie do premiery. Słabość tej realizacji wynika bowiem z przyczyn głębszych niż niedopracowanie szczegółu, choć i one mają swoją wagę. "Pluskwa" jest spektaklem, w którym Swinarski nie znalazł partnerów; ani w tekście, ani w scenografii, ani - przede wszystkim - w aktorach. Czasem nad nimi odnosił zwycięstwo lub bodaj stwarzał złudzenie porozumienia, czasem maskował przegraną, czasem przegrywał otwarcie. Powstało dzieło pęknięte, gdzie obok fragmentów, których nie sposób - nie wolno - zapomnieć, istnieją inne, o których zapomnieć by należało.
O tekście można by rzec najprościej, że nie wytrzymywał ciężaru znaczeń, jakimi pragnął obarczyć go reżyser, że niedostatki dramatu dały o sobie znać w sposób nie mniejszy niż jego zalety. Ale sprawa nie jest przecież tak prosta. Swinarski realizował "Pluskwę" nie po raz pierwszy. O premierze polskiej myślał od dawna, a wiadomo, że brał na warsztat te jedynie utwory, których problematyka bliska była jego aktualnym fascynacjom - światopoglądowym, społecznym, artystycznym.
Na "Pluskwę" zdecydował się po "Dziadach" i "Nie-Boskiej", a w trakcie myślenia nad "Hamletem". I jeśli nawet ta "feeryczna komedia" miała być swego rodzaju wytchnieniem, to przecież tylko w umownym sensie, bo obracała się wciąż w kręgu problematyki poważnej, a jej kształt teatralny wymagał długotrwałych i niebłahych przemyśleń.
Oczywiście była to problematyka w jakimś sensie zawężona; dotyczyła jak gdyby wybranego, cząstkowego zakresu spraw, o których mówił Swinarski w swych wcześniejszych realizacjach, jak konformizm, łatwość ucieczki w kompromis, nieautentyczność myśli i uczuć etc., etc. Tam miały one jednak szerszy, nieplakatowy czy niepublicystyczny wymiar, w "Pluskwie" musiały zostać wyłożone niejako wprost, i w większości zostały wyłożone wprost, choć starał się Swinarski unikać jednoznaczności.
"Pluskwa" Majakowskiego mierzyła w intencjach w "mieszczucha pospolitego" roku 1929, w filisterstwo, kto wie czy nie groźniejsze od dawnego, bo obejmujące tych, co niegdyś wydali mu walkę: "byłych robotników i byłych partyjnych", dziś - mówiąc eufemistycznie - "obecnych narzeczonych", bogato przez naturę i rodzinę wyposażonych manikiurzystek, skutecznie "obcinających im pazury". To filisterstwo zdawało się zapewne Majakowsklemu nieśmiertelne, skoro wyimaginowane społeczeństwo - które od 1929 r. (cztery pierwsze sceny sztuki) miało dzielić (w sześciu następnych) "dziesięć radzieckich pięciolatek" - musiało bronić się przed jego "zarazkami" nie spiżowością swych moralnych zasad, a odizolowaniem nosiciela choroby w klatce. To "filisterstwo" jest nieśmiertelne - dowodzi tego choćby fakt, że i dziś w teatrze (w każdej z pięciu powojennych polskich premier utworu) "aktualna" zda się wciąż część I "Pluskwy", druga zaś wypada blado, choć porusza sprawy zdające się zaprzątać ostatnio dramatopisarzy - w innym, rzecz jasna, sensie niż ten, który nadać mu pragnął Majakowski. Społeczeństwo ludzi Anno Domini 1979, "automatonów" - jak określa je wskrzeszony po 50 latach główny bohater sztuki Prisypkin - kojarzy się raczej z katastrofizmem Witkacego czy sztukami współczesnymi - mniej emocjonalnie zaangażowanymi - typu drukowanego ostatnio w "Dialogu" "Samotnika" Andersona.
Część I "Pluskwy" można od biedy nazwać "przypowieścią z morałem", część II umyka jednak całkowicie temu pojęciu; nie przez przypadek nie znaleziono dlań do dziś odpowiedniego określenia, używając tak sprzecznych jak "utopia" i "karykatura". Swinarski odcinał się zawsze od wszelkiego jednoznacznego dydaktyzmu; widział jednak wyraźnie wyższość czterech pierwszych scen nad następnymi. Pełne "realiów" i trafnych, konkretnych obserwacji musiały fascynować go bardziej niż pewna "abstrakcyjność" reszty. Z konkretu, realiów wyrastały zawsze jego własne sceniczne wizje. Cześć II starał się więc jakbv nagiąć do pierwszej, jednak nie wbrew autorskim didaskaliom; po prostu poprzez "uczłowieczenie" owych "automatonów", nadanie im cech indywidualnych, charakterystycznych. Umiał to robić zawsze znakomicie - iluż to postaciom traktowanym jako symbole czy znaki przywrócił już życie. Tu jednak brakło zarówno literackiego materiału, jak i właściwych realizatorów pomysłu.
W warszawskiej "Pluskwie" są w zasadzie dwie i pół sceny, które pozwalają się domyślać, jaki mógłby być wymiar tej inscenizacji. Z owych dwu - wesela i rozbudowanego epizodu ze strażakami - pierwsza łączy w sobie to, o co chyba naprawdę szło Swinanskiemu: śmieszność i grozę. Osiem zastygłych przy stole w beznadziejnym oczekiwaniu, a potem nagle puszczonych w pijacki ruch i bełkot postaci robi wrażenie ogromne i warte jest oddzielnego opisu, jest to też jedyny moment przedstawienia, w którym i aktorzy i scenograf zdają się rozumieć intencje reżysera. Niestety zdarza się tak jeszcze raz tylko: w scenie otwierającej spektakl. A mówiąc ściślej w otwierającym spektakl obrazie.
"Pluskwa" zaczyna się bowiem w sposób dla Swinarskiego charakterystyczny. Wielość starannie dobranych elementów: oświetlona lampkami wystawa Uniwermagu z parą manekinów - młodożeńców w ślubnych strojach z waciaków, widoczne z tyłu nie nazbyt wyraźnie kopuły cerkiewne, a obok stalowe rusztowanie, na którym pracują spawacze. Grupki sprzedawców spokojne, melancholijne. Nie dzieje się niby nic, a dzieje się tak dużo. Jest wszystko (i trochę więcej) czego żądał Majakowski, ale, wbrew sugestiom tekstu, ginie gdzieś żywiołowość tej sceny. Odwrotnie - uderza nieruchomość, zmęczenie, smutek, minie długa chwila nim wypowiedziana zostanie pierwsza kwestia, a mówić się będzie potem monotonnie, bez przekonania, z rezygnacją - choć przecie to kupcy zachwalają swe towary.
Jest to świetny początek pozwalający wierzyć, iż "Pluskwa" otrzyma tu perspektywę szeroką, że okaże się utworem, który sprawdzi się w dzisiejszym teatrze. Ale w momencie, gdy kończy się obraz, a rozpoczyna gra, wiadomo już, że efekt nie będzie doskonały. Bo doskonałość taką zapewnić może - przede wszystkim - wzajemne zrozumienie, łączące twórców przedstawienia. Zrozumienie, a nie posłuszeństwo...
O zasługach Swinarskiego jako inseenizatora, o jego "nowatorstwie", odwadze etc. mówi się dużo i gładko, mniejsza ile w sformułowaniach tych komunału i pojęć, których sensu się nie bada. Największe przecie truizmy pisze się i tak z okazji jego pracy z aktorem, ograniczając do ogólników na temat umiejętności kreowania ról, życzliwości i nielekceważenia wykonawców. A przecież dopiero na przykładzie "Pluskwy", na tym tak negatywnym przykładzie, widać w jak poważnym stopniu wykształcił on w ogóle nowy styl aktorski, jak ściśle styl ten związany był z jego widzeniem i odtwarzaniem świata. Między metodą gry "aktorów Swinarskiego" z Teatru Starego a metodą gry aktorów Teatru Narodowego (metodą obowiązującą wszystkie prawie polskie sceny) leży przepaść, którą wyznacza nie tylko - nawet nie przede wszystkim - skala talentów, a sposób, w jaki udało się je rozwinąć. Przepaść nie do przebycia w ciągu paru miesięcy prób, przygotowujących do jednego przedstawienia.
Z okazji pracy nad "Maratem-Sadem" w "Ateneum" pisał przed paru laty Swinarski z goryczą: "Większość naszych aktorów miewa pomysł na występ nie na rolę; zależy im na tym, aby wystąpić a nie - zagrać. I tylko ci najlepsi grają, bo gra u nich jest organiczna". Szło mu wówczas także o lekceważenie zawodu, brak pasji i dobrej woli. W Teatrze Narodowym nikt niczego nie lekceważy, widać to wyraźnie. Ale większość zespołu zaledwie występuje, bo mimo najlepszych intencji grać tej "Pluskwy" nie potrafi. Cóż tu mówić o intelektualnym czy intuicyjnym porozumieniu z reżyserem, skoro nieraz nawet, próg tzw. przyzwoitego rzemiosła nie został przekroczony. Cóż z działań wykonanych względnie, lub nawet całkiem poprawnie, gdy nie stoi poza nimi nic, poza dobrą wolą zrealizowania - mechanicznego niestety - wskazówek reżyserskich.
Są tu oczywiście aktorzy. I są (nieliczne wprawdzie) role. Rysują się jakoś postaci: rozegrany z przesadną aż wirtuozerią Oleg Bajan Wardejna, powściągliwa, dramatyczna Zofia Birozkina Dykielównej, ciepły choć pozbawiony indywidualności Profesor Brzozowicza i przede wszystkim nie mówiąca ani słowa, lecz świetnie pointująca wszystkie działania Dymszówna - w swych kolejnych, wymyślonych przez reżysera wcieleniach. Lecz nawet między tymi rolami czy zarysami ról a całością spektaklu nie ma - może właśnie poza Dymszówną - integralnego związku. Najbardziej zaś dwuznaczną wydaje się rola Prisypkina.
Prisypkina gra Tadeusz Łomnicki, artysta ustalonej rangi, wobec którego komplementy dotyczące np. umiejętności sugestywnego kreowania postaci - wydają się nie na miejscu. Rola Prisypkina budowana jest starannie z wielu szczegółów na pozór drobnych; staranność ta potwierdza raz jeszcze doskonały warsztat aktora, ale nie budzi już podziwu takiego, jaki odczuwało się wobec Łomnickiego przed laty. A nawet złości. Łomnicki bowiem od dawna gra tak, jakby grał wyłącznie dla siebie, dla własnej wielkości i... historii. Czasem mieści się w koncepcji całego spektaklu, lecz nie zawsze; w każdym razie sprawia wrażenie, jakby nie wydawało mu się to konieczne.
Jego rola w "Pluskwie" warta jest zapewne uwagi i zapisu, na tle słabo - przez autora i wykonawców - zarysowanych ról innych wyraźnie się wybija, ale w swej ostatecznej wymowie rozmija się całkowicie zarówno z intencjami tekstu, jak i inscenizatora; przynajmniej takiego, jakim go znamy z jego wszystkich najważniejszych realizacji.
Prisypkin w części I sztuki jest postacią nie nazbyt trudną do zagrania; do tego, by wypadła jako tako, wystarczy parę chwytów, zastosowanych ze znajomością podstawowych prawideł scenicznej sztuki. Łomnicki postać Prisypkina nieco pogłębia; jest karierowiczem, który pod powszednim chamstwem i głupotą skrywa pewne wątpliwości, czy "kariera" istotnie dostarczy mu satysfakcji. Pogłębienie to nie jest jednak równoznaczne ze stworzeniem kreacji czy nawet roli wybitnej. W części II zaczyna się ona jakby rodzić; przywrócony pozornemu życiu ("nie dlatego przecież odmarzłem, żebyście mnie teraz zasuszyli") jest taki właśnie, jakim być powinien: zadufany i nagle wątpiący, odrażający i żałosny, zwierzęcy i ludzki, ma właściwą skalę. Góruje nad schludnym otaczającym go światem właśnie tym, że małości swej się nie wypiera; wyłazi zaś ona demonstracyjnie, tym bardziej demonstracyjnie w obliczu "automatonów", które ową "małość" starają się zagłuszyć - w sobie i innych, nie żeby była im obca, a że wstydliwa...
Tak więc proporcje są prawdziwe; demaskacja świata otaczającego została dokonana. Ale Łomnickiemu to nie wystarcza. Jego Prisypkin musi być kreacją, staje się więc kreacją, ogromnieje. Żąda dla siebie nie tylko współczucia, ale i przyznania swemu bohaterowi wszelkich racji. Węzłowa kwestia skierowana do publiczności "Obywatele! Bracia! Swoi! Rodzeni" nie jest oskarżeniem tej publiczności, jak chciał Majakowski, nie wywołuje zawstydzających refleksji, jak musiał chcieć Swinarski - staje się po prostu szukaniem sprzymierzeńców. Skutecznym. Któż by nie stanął po stronie tej wepchniętej do klatki, rozdartej wewnętrznie i nagle świadomej figury, co bezdusznym mózgom i okrucieństwu przeciwstawia słabości może, lecz serdeczne.
Prisypkin staje się więc "Pluskwy" bohaterem pozytywnym. To bardzo wygodne w czasach, gdy Prisypkinów namnożyło się nad miarę. Wygodne i mądrze tolerancyjne. Człowiek jest pełen sprzeczności, w najmniejszym kryć może się wielkie i odwrotnie - pokazywał to Swinarsk nie raz. Tylko że nigdy nie kończyło się na tej konstatacji, nie nazbyt przecie odkrywczej. U Swinarskiego każda literacka postać stawała się po prostu człowiekiem, ale być po prostu człowiekiem nie znaczy przecie aż tak dużo, jak zwykło się pisać w teatralnych recenzjach. Swinarskiego odróżniało wszak od wielu dzisiejszych twórców teatralnych, iż nie ograniczał się do pokazania: "tacy jesteśmy", a raczej "tacy być nie powinniśmy" - i nie miało to nic wspólnego z prawieniem morałów. Nie usprawiedliwiał po prostu małości, bezmyślności, zdrady choć wiedział, że są nieodłączne od ludzkiej natury.
Była w jego inscenizacji "Wszystko dobre co się dobrze kończy" Szekspira scena, która zdaje się daleką repliką finałowej sytuacji w "Pluskwie". Epizod, przesłuchania kłamliwego, tchórzliwego zdradliwego Parola - Wojciecha Pszoniaka przez pragnących zdemaskować go żołnierzy. Epizod niezwykle okrutny, w którym nie przesłuchiwany, a przesłuchujący budzili prawdziwą odrazę i przerażenie. Ale z faktu tego nie wynikała jeszcze rehabilitacja ich ofiary. Kiedy strzał z rewolweru zapędza do klatki Prisypkina, który dzięki Łomnickiemu stał się symbolem sterroryzowanego człowieczeństwa, sympatie przechylają się jakby na jego stronę. A więc na stronę tego, z czym walczył Swinarski całą swą twórczością...
Wrogowie naszych wrogów nie zawsze i nie we wszystkim muszą być naszymi sprzymierzeńcami. Być przeciw Prisypkinowi, to nie to samo, co być za Dyrektorem ZOO. Nie darmo w scenach finałowych nie chodzi już o żadne zmechanizowanie świata przyszłości, a o zwykły, fizyczny i "ideowy" terror - nie tylko w stosunku do Prisypkina, do rzekomych "automatonów" także. Tragiczność tego spektaklu polegać miała chyba na tym, że nic tu nie mogło być godne wyboru. Tak właśnie jak w przedstawieniu "Wszystko dobre...". Tylko że tamten spektakl był przerażający, wielowymiarowy, świetny, a "Pluskwa" ledwie o to wszystko zatrąca. W ogromnym stopniu dlatego, że Majakowski nie był Szekspirem. Lecz nie wyłącznie.