Artykuły

Brak misterium, misterium braku

Warto mówić o potrzebie misterium, obecnej w doświadczeniu wewnętrznym wielu ludzi (także oddalonych od instytucjonalnego Kościoła) i opierać na misteryjności kształt artystyczny tekstów, przywracając ją jako podstawę odczytania dzieła. I tu po trzykroć wkracza na scenę - dosłownie: na scenę teatralną - Przemysław Wojcieszek z dramatami, które napisał i wyreżyserował: "Jam jest Zmartwychwstaniem" oraz "Osobisty Jezus" - pisze Jerzy Sosnowski w Dialogu.

Kilka lat temu w Krakowie odbyło się spotkanie polskich autorów i wydawców z zagranicznymi tłumaczami i agentami literackimi. Po prezentacji naszej krajowej oferty goście zadawali pytania, wśród których jedno spowodowało wśród nich powszechne kiwanie głowami: tak, to rzeczywiście chcieli wiedzieć. Brzmiało następująco: "Polska uchodzi za najbardziej katolicki kraj we współczesnej Europie. Gdzie jest polska literatura, która podejmuje problem katolicyzmu? Ona interesuje nas najbardziej!".

Pytanie to, a i pełna zakłopotania reakcja polskich wydawców trochę mnie wtedy rozbawiły, ale później zacząłem pilnie rozglądać się po księgarniach, sprawdzać repertuar teatrów i przeglądać recenzje filmowe - uświadamiając sobie coraz jaśniej, że rzeczywiście tkwi w tym jakiś problem, jakaś tajemnica. Religia jest obecna w naszym życiu społecznym, przez prasę i internet przetaczają się co chwila debaty na jej temat (nacechowane większą lub mniejszą tolerancją dla adwersarzy). Osobiście znam wielu katolików - i to rzetelnych, to znaczy niepotwierdzających stereotypu, jakoby była to religia naznaczona fatalnie wielką różnicą między wartościami deklarowanymi a praktykowanymi. Tymczasem utworów na ten temat - powieści, dramatów, scenariuszy - tyle, co kot napłakał. To znaczy, owszem, istnieje, jak zawsze, "niszowa" literatura apologetyczna, dostępna w osobnym obiegu kiosków parafialnych i księgarni katolickich. Ale w tym sektorze piśmiennictwa, który przychodzi na myśl, kiedy wypowiada się termin "współczesna literatura polska", tytuły, podejmujące poważnie problematykę religijną, stanowią mikroskopijną mniejszość.

Wyjaśnień tego fenomenu - zresztą wzajemnie niesprzecznych - jest kilka.

Po pierwsze, Polska nigdy w historii nie była szczególnie obfitym zagłębiem tego rodzaju utworów. Byliśmy państwem (prawie) bez stosów, ale tym samym byliśmy państwem, w którym spory teologiczne nie miały wysokiej temperatury - i niestety można domniemywać, że nasza tolerancja, której chwalebnym pomnikiem był akt Konfederacji Warszawskiej, mogła się brać ze znacznie mniej chwalebnego braku zainteresowania kwestiami religijnymi. Lub odwrotnie: że ceną, jaką zapłaciliśmy za pokój, było lekceważenie debat, które go mogły zakłócać.

Po drugie: dzisiejsze media i rynek nie są nastawione na promocję treści, które na tle liberalnej europejskiej opinii publicznej mogą się wydawać "ciemnogrodem" (stąd zabawne zakłopotanie wydawców, których zagraniczni agenci zapytali nagle o pogardzany w Polsce towar; skądinąd nie jestem pewien, czy w istocie agentom chodziło o pochodzące z Polski tchnienie Ducha czy o świadectwa opresyjności katolicyzmu). Nie chcę popadać w tanie utyskiwanie na "liberalny salon", ale zastanawiało mnie zawsze, czy rzeczywiście żadna z książek eseistycznych Lisickiego lub Karłowicza nie była lepsza od utworów nominowanych do nagrody Nike w latach, gdy się ukazywał "Nie-ludzki Bóg" albo "Koniec snu Konstantyna". Przy czym dla równowagi wypada dodać, że z poezją i pracami ściśle teologicznymi sprawa miała się trochę lepiej, skoro ogólnopolskie zainteresowanie wzbudzono jednak wierszami Wojciecha Wencla czy dyskusją wokół koncepcji "zbawienia dla wszystkich" księdza profesora Hryniewicza.

Po trzecie: do podejmowania tej problematyki zniechęca u nas fakt, że za pewnik uznaje się dość powszechnie zdanie, jakoby "Kościół nie był klubem dyskusyjnym" - a poważna literatura religijna nie może uniknąć pytań, które wykraczają poza horyzont dogmatów.

Wszystko to godziło się wyraźnie napisać. Ale zdaje mi się, że sprawa jest znacznie głębsza i znacznie poważniejsza.

Bliski jest mi pogląd, że centrum każdej kultury stanowi leżący u jej podstaw system wierzeń, ponieważ z kolei centrum każdego systemu wierzeń stanowi coś, co na rozmaite sposoby można werbalizować jako: patos istnienia, tajemnicę metafizyczną, misteryjność, duchowość. Duchowość, która napędza i uzasadnia ludzkie wysiłki, chęć porządkowania świata oraz obrony tego porządku aż po oddawanie (i, niestety, odbieranie) życia. To właśnie duchowe centrum naszej kultury (polskiej, jako podzbioru kultury europejskiej) znajduje się obecnie w niewesołej kondycji. Są przynajmniej cztery przyczyny tego stanu rzeczy.

Przyczyna pierwsza, powszechnie wskazywana, to bezprecedensowy rozwój metodologii nauk ścisłych, które uznały Boga za "hipotezę, która nie jest potrzebna" i w rezultacie doprowadziły do "odczarowania świata". Słynne zdanie Laplace'a okazało się początkiem efektywnego opanowania rzeczywistości fizykalnej, a ta efektywność zdominowała ludzką wyobraźnię i doprowadziła do uznania, że co w sensie praktycznym nie jest efektywne - nie istnieje. Przypuszczam przy tym, że świat jest podatny na sposób, w jaki zadajemy mu pytania, to znaczy w dość szerokich granicach daje się tłumaczyć na gruncie "naukowym" i "racjonalnym" nie tylko bez wprowadzania pojęcia Boga, ale również - widać to już wyraźnie dzięki postępom neurobiologii - bez wprowadzania pojęcia ludzkiego "ja". Innymi słowy: utylitarny wymiar tego, co nazywam "duchowością", jest co najmniej wątpliwy, toteż wątpimy w realność "ducha" coraz bardziej. Rzeczywistość poddająca się poznaniu naukowemu jest tak rozległa, że pytania o to, co znajduje się poza jej granicą, można łatwo zamknąć odpowiedziami, które nie dadzą się na gruncie eksperymentalnym sfalsyfikować. W tym punkcie widzę zresztą porażkę wysiłków, by uzgadniać "rozum" z "wiarą". Zerwany z łańcucha rozum wiary nie potrzebuje. Więcej: jest retorycznie skuteczny w jej likwidowaniu.

Przyczyna druga: refleksja etyczna nad historią, obudzona przez wielkie zbrodnie dwudziestego wieku (obudzona niewątpliwie in articulo mortis: gdyby to przebudzenie nie nastąpiło, Europejczycy wyrżnęliby się przed końcem stulecia do reszty), odkryła patos istnienia u podstaw straszliwych aktów przemocy, jakich dopuszczają się ludzie względem siebie. Rzec można, że specyficzna wersja duchowości, jaką były ideologiczne systemy komunizmu i nazizmu, pociągnęła na dno za sobą także jej inne wersje. Europejczycy doszli do wniosku, że w obliczu nowych technologii zabijania najbezpieczniej jest zrezygnować z heroizmu istnienia, z poczucia ostateczności naszych życiowych wyborów, z duchowości zatem, ponieważ niektóre odmiany tego heroizmu mogą prowadzić do ludobójstwa, łatwiejszego niż kiedykolwiek. Uznali również, że poszukiwanie przyjemności jest bezpieczniejszym motorem ludzkich działań niż poszukiwanie sensu, bo zaspokojenie pragnienia przyjemności nie łączy się z pokusą, by tę przyjemność narzucić wszystkim innym - a ewentualne odnalezienie sensu owszem. Pojęcia "duchowości" się przy tym nie wyrzekli, ale nasycili je nowymi treściami, czyniąc z niego rodzaj psychoterapii, zapewniającej życie bezkonfliktowe.

Przyczyna trzecia: w samej religii (katolickiej) misteryjność uległa osłabieniu. W praktyce duszpasterskiej zastąpiono misterium etyką. Uznajemy nieraz, że dla dobra dialogu z "rozumem", dla skutecznego nawracania "wszystkich ludzi dobrej woli" warto eksponować to, co w wierze jest rozumne i moralne. I zresztą stanowi to ogromną część chrześcijańskiego dziedzictwa. Tyle że pozbawione źródłowej misteryjności traci swoją specyfikę, swoją wyrazistość i tożsamość.

Przyczyna czwarta: w obliczu laickich prądów, dominujących we współczesnej kulturze, człowiek, który nawet odnajdzie w sobie potrzebę misteryjności, czuje się automatycznie przez tę kulturę odrzucony i sam ma skłonność do jej odrzucania. Gorliwie wierzący staje się nierzadko człowiekiem z kulturalnego marginesu, skłonnym równocześnie do rzucania anatem na wszystko, co współczesne.

Co gorsza: przeprowadzona na gruncie polskim próba rekonkwisty kultury dla duchowości, przywrócenia duchowości jej centralnego miejsca w kulturze, przyniosła tylko jeszcze więcej zamieszania. Podjęli ją artyści i myśliciele z kręgu dawnego pisma bruLion, z Frondy i Arcanów, wikłając swoją "rewolucję konserwatywną" w bieżące spory polityczne i zastępując pytanie o duchowość pytaniem o porządek społeczny (istotnym, ale logicznie wtórnym). Na dodatek, obawiając się wprzęgnięcia poszukiwań duchowych w kulturę przyjemności (niebezpieczeństwo skądinąd rzeczywiste), uznali oni za miarę tych poszukiwań tradycjonalny kształt katolicyzmu, nieraz jawnie przedsoborowy, który na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku jest jeśli nie po prostu anachroniczny, to z pewnością nieprzystający do naszych egzystencjalnych doświadczeń i przez to nietwórczy. A żeby katastrofa była kompletna, zgodnie z tym przedsoborowym katolicyzmem uznali za centralną cnotę człowieka wierzącego posłuszeństwo, co tę nietwórczość oczywiście jeszcze wzmaga.

Mówiąc nawiasem: w Polsce (zdaje się, że za sprawą romantyzmu) pojawiło się dość przykre ciążenie "ducha" do tego, co pozbawione witalności. Romantyczny duch prowadził wprawdzie lud na barykady, ale poza ekstazą rewolucji truł dusze "jaskółczym niepokojem", spleenem i żalem za tym, co utracone na zawsze. Już zresztą Gombrowicz narzekał na bladą cnotliwość Mickiewiczowskiego młodzieńca. Tymczasem duch bez witalności jest konstruktem teoretycznym. Intelektualną zabawką. Niewiele jest postaci tak porywających i zarazem tak rzadkich, jak witalny święty.

W opisanej sytuacji warto uczynić z miejsca misteryjności w kulturze - problem. Rozumiem to na co najmniej trzy sposoby. Po pierwsze, warto opisywać kondycję instytucji, powołanej do chronienia i rozwoju duchowości w społeczeństwie - a mianowicie Kościoła. Jest dla mnie wstrząsające, że po tysiącu lat chrześcijaństwa w Polsce życie księży jest do tego stopnia nierozpoznane przez ludzi świeckich. Sam próbowałem niedawno (bez powodzenia) zająć się tym tematem i tym bardziej czuję respekt przed partyzantką, jaką uprawia Jan Grzegorczyk publikujący kolejne tomy swojej trylogii: "Przypadki księdza grojera" (Adieu, Trufle, a ostatnio Cudze pole). Po drugie, warto opisywać, co dzieje się w wyniku zderzenia potrzeb duchowych współczesnego człowieka z praktyką obyczajowo-moralną naszego Kościoła (stara się to zrobić na przykład Ewa Madeyska w wydanej właśnie powieści "Katoniela"). Po trzecie, warto mówić o potrzebie misterium, obecnej w doświadczeniu wewnętrznym wielu ludzi (także oddalonych od instytucjonalnego Kościoła) i opierać na misteryjności kształt artystyczny tekstów, przywracając ją jako podstawę odczytania dzieła. I tu po trzykroć wkracza na scenę - dosłownie: na scenę teatralną - Przemysław Wojcieszek z dramatami, które napisał i wyreżyserował: "Jam jest Zmartwychwstaniem" [na zdjęciu] oraz "Osobisty Jezus".

"Osobistego Jezusa" widziałem w wykonaniu Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy, "Jam jest Zmartwychwstaniem" - tylko czytałem. Ta odmienność doświadczeń pozwoliła mi uświadomić sobie, jak bardzo teksty Przemysława Wojcieszka są niesamodzielne, to znaczy poza sceną prawie pozbawione czytelności. Inaczej rozkładając akcenty: dzięki tej odmienności doświadczeń zobaczyłem, jak znakomicie radzi sobie Wojcieszek-reżyser ze swoimi aktorami w przestrzeni sceny, jak wespół potrafią oni wzbogacić znaczeniami nieefektowny (w cichej lekturze) tekst. W ciasnej przestrzeni, zaaranżowanej podczas występów w Warszawie, gdzie siedząc w pierwszym rzędzie czułem zapach potu ludzi odgrywających dramat, miałem wrażenie nie tylko fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej bliskości. Bolały mnie upokorzenia, zadawane głównemu bohaterowi - i nie tylko jemu, bo wszystkie postaci powiązane były dziwnymi, sadomasochistycznymi związkami. W grze zespołu nie sposób było doszukać się ani jednej fałszywej frazy, mylnego ruchu czy spojrzenia. Śmieszna i straszna próba odzyskania kobiety i domu przez wypuszczonego z więzienia, nawróconego bandytę, rzeczywiście angażowała. Miałem przed sobą siedem przejmujących kreacji aktorskich. A jednak, mimo to, coś brzmiało głucho w przedstawieniu, jakby ta doskonale zakomponowana całość miała w centrum pusty obszar, lukę, łamiącą najważniejszy dźwięk.

Możliwe, że skojarzenie, które obudziła we mnie historia Ryśka, sam wniosłem do teatru. Przypomniał mi się "Idiot" Fiodora Dostojewskiego. Jakbym oglądał przeniesiony na Dolny Śląsk i do współczesności eksperyment wprowadzenia pomiędzy "normalnych" ludzi człowieka, który przekaz Ewangelii rozumie dosłownie i bezkompromisowo. "I wielu groziło mu, aby milczał - powtarza Rysiek - ale on daleko bardziej wołał: Synu Dawidów, zmiłuj się nade mną! A Jezus, stanąwszy, kazał go zawołać. I zawołali ślepego, mówiąc mu: Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię. On zaś, rzuciwszy płaszcz swój, zerwał się i przyszedł do niego. I odpowiadając, Jezus rzekł mu: Idź, twoja wiara cię uzdrowiła. I natychmiast przejrzał i poszedł za nim drogą." To jego "ulubiony fragment". Nawiasem mówiąc, z oryginalnego tekstu1 wypadły tu dwa zdania: "Jezus przemówił do niego: Co chcesz, abym ci uczynił? Powiedział Mu niewidomy: Rabbuni, żebym przejrzał" (cyt. za Biblią Tysiąclecia). I nic dziwnego, bo Rysiek nie chce (symbolicznego) przywrócenia wzroku, przeciwnie, swoje rozumienie tego, co się dokonało podczas jego pobytu w więzieniu, uważa za prawidłowe i nie ma wątpliwości, co będzie dla niego dobre. Mianowicie: powrót Agaty i zwrot domu rodzinnego. I tego oczekuje, tego desperacko żąda od Boga; w halucynacyjnym finale na scenie teatru zjawienie się jego kobiety jest odpowiedzią na pytanie, "dlaczego on nigdy nie przyszedł do mnie".

Problem milczenia Boga powraca także w "Jam jest Zmartwychwstaniem". Ksiądz, który porzucił sutannę, bo pogrążając się w alkoholizmie utracił wiarę (a może tracąc wiarę pogrążył się w alkoholizmie), przypomina barmanowi, jak modlił się o uzdrowienie jego synka. "Nie pomogło - mówi. - Nigdy nie pomaga. Bo to są tylko słowa." Ufam, że w podobnie świetnym, jak Osobisty Jezus, wykonaniu, ta scena zawiera bezdyskusyjną prawdę psychologiczną. Ale kiedy poruszamy się po obszarze wiary, pojawia się jeszcze inne kryterium prawdy. I nie mam wcale na myśli pisanej wielką literą Prawdy dogmatu.

Rzecz w czym innym. Wojcieszek każe pytać o Boga ludziom, którzy tego Boga najbardziej potrzebują: prostym, zdeprawowanym przez głupkowate sitcomy, zagrożonym przez bezrobocie i pogrążonym w rozpaczy. W tym zresztą również przypomina mi Dostojewskiego. Rosyjski powieściopisarz obdarzał jednak swoich bohaterów pewnego rodzaju nadświadomością, co zresztą dziś nie razi może dlatego, że jego powieści wydają się rozgrywać w przestrzeni egzotycznej i dawnej, w której jak sprawdzić, czy jakiś pijaczyna Marmieładow albo aferzysta Lebiediew mogli rzeczywiście wdawać się w subtelne spekulacje teologiczne? Tymczasem u Wojcieszka pytania religijne zadają postaci do bólu rzeczywiste i do bólu ograniczone przez swoją społeczną kondycję.

W efekcie jednak, proszę mi wybaczyć okrucieństwo, problem Ryśka pozostaje problemem Ryśka, a nie moim. Rysiek bowiem, choć budzi moje współczucie, nie jest w stanie uświadomić sobie, co wiedzą ludzie sięgający głębiej: że chrześcijański Bóg nie jest skrzynką życzeń i zażaleń, i że od dawna nikt nie obiecuje chrześcijanom spełniania ich doczesnych marzeń jako zapłaty za modlitwę. (Notabene od eks-księdza Wiesława można by już tej świadomości oczekiwać.) Gdyby było inaczej, losy bogobojnych i niegodziwców wyraźnie by się różniły i rację miałby Camusowski ksiądz Paneloux w swoim pierwszym kazaniu, nie musiałby wygłaszać drugiego. Tymczasem jego ostateczne wyznanie na kartach Dżumy głosi, że w obliczu śmierci niewinnego dziecka "trzeba we wszystko uwierzyć albo wszystkiemu zaprzeczyć. A któż spośród was ośmieliłby się wszystkiemu zaprzeczyć?"2. Więc jak to jest: Wiesław z "Jam jest Zmartwychwstaniem" ma odwagę wszystkiemu zaprzeczyć czy nie zdaje sobie sprawy z patosu zadania, "by [] udźwignąć największą cnotę: Wszystko lub Nic"?

Konfrontowanie tekstu Przemysława Wojcieszka z gigantami, Dostojewskim i Camusem, może być poczytane za złośliwość. Ale podejmujący temat religijny musi liczyć się z takim kontekstem. Zatem: w tej mierze, w jakiej widzę na scenie teatru żywych ludzi, budzi się we mnie współczucie dla ich samotności i nieszczęścia (i to jest zwycięstwem Wojcieszka-reżysera). Ale w tej mierze, w jakiej mają oni nazywać także moje rozterki religijne, mam wrażenie, że pozostają na etapie refleksji, który wielu innych ludzi, w tym ja, ma już za sobą. Stawiają zaledwie przed-ostateczne, nie zaś ostateczne pytania: boleją, że religia nie jest skuteczną magią. No, nie jest. I co dalej?

Możliwe jednak, że Wojcieszek doskonale sobie zdaje sprawę z ograniczenia, które sobie narzucił. Że jego sztuki nie mają stawiać pytań ostatecznych, ale pokazywać, iż Kościół w Polsce nie przygotowuje na nie swoich wiernych. Oznaczałoby to, że oskarża rodzimych depozytariuszy Ewangelii bardziej niż niejeden publicysta czy pisarz, któremu zdążono zarzucić wrogość do religii.

Domysł taki nasuwa przede wszystkim dramat "Jam jest Zmartwychwstaniem". Pokazuje eks-księdza, który - zgodnie z tym, czego ostatnio zaczęliśmy się dowiadywać z pierwszych publikacji na ten temat - nie jest przygotowany w żaden sposób na życie świeckie. "Przecież nic nie umiesz" - mówi do niego właściciel warsztatu samochodowego. Nie umie również - i nigdy nie umiał - ułożyć sobie stosunków z matką: "Bardzo chciałbym cię pokochać - mówi do niej - ale nie potrafię. Dlatego przychodzę do ciebie i próbuję z tobą rozmawiać. Mimo że nic z tego nie wychodzi". Nie wychodzi też nic z próby skorzystania z usług prostytutki, która zresztą próbuje go jakoś wspierać. Skoro "Osobisty Jezus" przywiódł mi na myśl "Idiotę", to trudno, żeby Marta z "Jam jest Zmartwychwstaniem" nie wydawała się teleportowaną do współczesnego Wałbrzycha Sonią Marmieładową. Tyle że nie ma tu nawet cienia tej zapowiedzi, którą kończy się "Zbrodnia i kara": Wiesław pozostanie w kręgu wódki i atawistycznych prób "najebania" (sic) koledze, obecnie właścicielowi knajpy, z którym co pewien czas próbuje się na pięści.

Jeszcze raz podkreślę: nie widziałem tej sztuki na scenie, a wierzę, że w aktorskiej interpretacji mogłaby wiele zyskać. Przeczytana - robi jednak osobliwe wrażenie: gdyby wykreślić powtarzające się deklaracje, że Wiesław był księdzem, i scenę ostentacyjnego odmawiania "Ojcze nasz" w pubie, nie sposób byłoby poznać po jego zachowaniu, że miał kiedykolwiek cokolwiek wspólnego ze stanem duchownym. Jego język jest wulgarny, a potrzeby niewyrafinowane. Skoro zdążył być proboszczem, w kapłaństwie musiał pozostawać przez wiele lat. Rozumiem, że utracił wiarę (rozmowa z księdzem Jerzym sugeruje zresztą, że to oczywiste wydarzenie w życiu kapłana!). Ale czy możliwe, żeby do tego stopnia utracił również wszystkie nawyki, z językowymi włącznie? Żeby jedynym śladem jego porzuconego życia był brak wszelkich "zwyczajnych" umiejętności (który zresztą jego matka przypisuje wszystkim mężczyznom w rodzinie, z jego ojcem na czele)?

Możliwe jednak, że zarówno w "Jam jest Zmartwychwstaniem", jak w "Osobistym Jezusie" Wojcieszek świadomie kreśli obraz kompletnej katastrofy duchowej. Księża są pozbawieni wiary lub interpretują ją co najmniej ekstrawagancko (ksiądz Janusz mówi Ryśkowi: "Chrystus nie kocha słabych. Chrystus kocha silnych. Silnych postanowieniem Silnych wolą Silnych namiętnością, silnych pasją" - zawsze myślałem, że katolicyzm różni się cokolwiek od nietzscheanizmu). Wierni mają w głowach kaszę, a nie światopogląd; powiatowy gangster Tadeusz, aspirujący zresztą chyba w "Osobistym Jezusi" do roli apokaliptycznego Antychrysta, w samym środku cynicznego monologu stwierdza nagle: "Jestem katolikiem, odrzucam ideę aborcji", jest to nawet zabawne w swojej dezynwolturze. Matki nie rozumieją swoich dzieci, które zresztą zwracają się do nich per "kurwo". Kobiety puszczają się na prawo i lewo, widząc w mężczyznach jedynie penisy i portfele. Podstarzali ministranci raczą się pod nieobecność księży winem mszalnym. Polacy przekopują poniemieckie cmentarze i kości dawnych mieszkańców wyrzucają na wysypisko śmieci.

Jest to obraz przerysowany, o co nie zgłaszam pretensji, rozumiem bowiem, że artysta ma prawo przeciwstawić rzeczywistości krzywe lustro (choć bywa, że z przesytu tęsknię za prostym). W tym wszystkim jednak raz na jakiś czas słychać takie wyznanie: "To nie jest modlitwa. Przypominam sobie jego słowa i wybieram z nich te, które wciąż znaczą coś dla mnie. Które przeprowadzą mnie przez ciemność. Szukam ich cały czas. Jest ich coraz mniej" ("Jam jest Zmartwychwstaniem"). Albo: "Modliłem się godzinami. Oddałem mu się całkowicie. Uwierzyłem we wszystko. A jego nie było ani przez chwilę. Nie rozumiem tego. Wciąż wierzę, ale nie rozumiem" ("Osobisty Jezus"). Słucham ich i próbuję się doszukać w nich tego napięcia, które znam z prozy Dostojewskiego. Które zapamiętałem z prozy ateisty Camusa. I nic, w tym otoczeniu brzmią głucho, jakby nie przekonywały ani mówiących, ani ich autora - nie mówiąc o mnie, widzu.

Więc jeśli to nie bezwiedny fałsz, ale świadomy artystyczny wybór, Wojcieszek stawia mnie przed rozpoznaniem Polski jako kraju wykorzystującego religię już tylko jako ornament, martwy w gruncie rzeczy kod, z którego w ostatnim momencie można jeszcze skorzystać jako ze środka politycznej identyfikacji, ze źródła ckliwych wspomnień z dzieciństwa lub z formy dla wyrażenia ogólnego niezadowolenia z sytuacji życiowej. Za Dostojewskim stało żywe prawosławie, Camus spierał się z wyrazistym przedsoborowym katolicyzmem, ale Wojcieszek nie ma już tak naprawdę u podstawy swoich sztuk żadnego realnego doświadczenia wiary. Instytucja Kościoła jest w rozkładzie; praktykę obyczajowo-moralną znieprawiły hipokryzja i deklamatorstwo; o wewnętrznym, pozainstytucjonalnym przeżyciu misterium nawet nie ma co wspominać. Jezus i Zmartwychwstanie to nieporęczne protezy dla życiowych rozbitków. Wojcieszek czyni problemem nie tyle obecność misterium w kulturze, ile tego misterium całkowitą nieobecność.

Muszę wyznać, że to, co przed chwilą, napisałem trochę wbrew sobie. Nie potrafię bowiem skutecznie przezwyciężyć podejrzenia, że intencjonalna wymowa obydwu sztuk miała być jednak inna. Sama zresztą niejasność, czy oglądam brak misterium czy misterium braku, obciąża poważnie artystę. Nie chodzi mi, uchowaj Boże (!), o wyrazistą tendencję, ale o wyklarowanie podstawowej sprawy: czy bohaterowie nie potrafią wejść na poziom przejmujących dylematów religijnych z woli czy też z winy artysty. Na usta ciśnie się przy tym mało dyskretne pytanie, czy sam autor rozumie brak, którym napiętnował swoje postaci. Jeśli jakiejś samotnej nocy rzucał w ciemność patetyczne i śmieszne pytanie "Dlaczego milczysz?", to jego sztuka zaczynałaby pobrzmiewać przerażeniem Witkacego, że oto kończy się świat prawdziwych ludzi, to jest takich, którzy odczuwają jeszcze dziwność istnienia czy tęsknotę za Bogiem (Tajemnica Metafizyczna ma oczywisty związek z doświadczeniem religijnym). Jeśli nie, to nie wiem właściwie, skąd miałby się brać tragizm jego dramatów? Opium dla mas przestało działać? Trudno: bohaterowie weszli na bolesny, ale niewątpliwie wyższy stopień rozwoju. Wiesław podjął słuszną decyzję, że nie będzie więcej mącił ludziom w głowach od ołtarza, a Rysiek jest niedojrzały, uciekając przed upokorzeniem homoseksualnego gwałtu, jakiego doznał w więzieniu, w gadanie o jakimś Jezusie.

Poza tym mam niejasne wrażenie, że istotna problematyka religijna znajduje się gdzie indziej. Na innych, może wręcz przeciwległych obrzeżach katolicyzmu. Tak, również w rozpaczy, ale inaczej brzmiącej. Niedającej się uleczyć doczesnymi środkami, które mogłyby pomóc Wiesławowi czy Ryśkowi. Nieznajdującej ukojenia w rozmowie z mądrym duszpasterzem (przecież, u licha, bywają i tacy!). Zdaję sobie sprawę, że wypowiadam się niejasno. Jako alibi mam tylko te słowa księcia Myszkina: "Istota uczuć religijnych nie ma nic wspólnego z żadnym rozumowaniem, z żadnymi przewinieniami czy przestępstwami, z żadnymi ateizmami; tu jest coś innego i wiecznie będzie coś innego; tu jest coś takiego, obok czego wiecznie będą się prześlizgiwać ateizmy i wiecznie będą mówić nie o tym". Wydaje mi się, że sztukom Wojcieszka ta istota gdzieś się - interesująco - wymyka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji