Artykuły

Romans z upiorem

- Chciałem zdobyć dla Romy nową widownię. Udało się. Nasze spektakle gramy po 200, 300 razy. To, jak na polskie warunki, rekord - mówi z dumą jej dyrektor WOJCIECH KĘPCZYŃSKI.

Dyktator, który marzył, by wystawić w Polsce widowisko w broadwayowskim stylu. Przegnał z Romy operetkę i dziś zarabia na musicalach.

Kilka dni po premierze. Zespół jest zmęczony, ale szczęśliwy. Pełna widownia, przychylne recenzje. Ale jeszcze dwa tygodnie temu... Próby trwały po kilkanaście godzin. Zdarzało się, że Wojciech Kępczyński w ogóle nie wychodził z pracy:

- Gdy późnym wieczorem kończyła się próba z aktorami, z ekipą techniczną ustawialiśmy światła. Tylko nocą na scenie jest cisza i spokój - tłumaczy. - Spałem w moim gabinecie.

Patent na sukces

Zarobić na kulturze to nie lada sztuka. Wojciechowi Kępczyńskiemu się to jednak udaje. Wie, jak zapewnić spektaklom rozgłos na długo przed ich premierą. W 2000 roku, podczas prób do "Miss Saigon", cała Warszawa mówiła tylko o tym, że w kulminacyjnej scenie musicalu na deskach Romy wyląduje helikopter. Pisano, że będzie to: "najbardziej efektowna scena w historii polskiego teatru". Dyrektor Kępczyński umiejętnie podsycił ciekawość widzów. Dopilnował, żeby w gazetach nie pojawiło się ani jedno zdjęcie skonstruowanego specjalnie na potrzeby spektaklu helikoptera. Kiedy w Romie trwały przygotowania do spektaklu "Koty", w prasie ukazało się ogłoszenie, że w teatrze skupowane są kocie futerka. Podniosły się głosy oburzonych ekologów. Wydrukowano więc sprostowanie, że chodzi tylko o sztuczne. To "nieporozumienie" skutecznie przykuło uwagę mediów. Prasa donosiła, że "Koty" w Romie podążają za najnowszą modą, peruki dla aktorów zaprojektowali znani styliści fryzur Jaga Hupało i Thomas Wolf. Zanim rozpoczęły się przygotowania do polskiej wersji "Upiora w operze", Wojciech Kępczyński wraz ze scenografem Pawłem Dobrzyckim odwiedzili paryską Operę Garnicr z aparatem i kamerą cyfrową. Dokładnie obejrzeli rozległe podziemia, byli nawet na dachu i w słynnej loży numer pięć, w której, jak głosi legenda, do dziś ukazuje się upiór. Po powrocie z Paryża na scenie Teatru Roma krok po kroku odtwarzano monumentalne schody Opery Garnier w skali jeden do jednego.

Bezduszny reformator

Początki w Romie były trudne. Wojciech Kępczyński przejął rządy po Bogusławie Kaczyńskim. W konkursie na dyrektora pokonał 20 kandydatów. Jego pomysł przekształcenia teatru operetkowego w profesjonalną scenę musicalową spodobał się najbardziej. Znajomi jednak ostrzegali go, że Roma to prawdziwa stajnia Augiasza. Scena przy Nowogrodzkiej była wówczas na skraju bankructwa: 3 miliony złotych długu i 350 etatowych pracowników z umowami podpisanymi na kolejne trzy lata. Zespół nie akceptował nowego dyrektora, pracownicy żądali jego odejścia. Zarzucali mu bezduszność, organizowali protesty. W dniu

każdej premiery ktoś nasyłał na Kępczyńskiego kontrolę finansową. Skandal gonił skandal.

- Czekałem tylko na kolejne trzęsienie ziemi. To była walka o przetrwanie, starałem się wytłumaczyć zespołowi, że zmiany są niezbędne, w przeciwnym razie teatrowi grozi zamknięcie. W takiej atmosferze wystawił pierwszy musical, wspólnie z Januszem Józefowiczem, "Crazy for you" George'a Gershwina. Spektakl miał niemal stuprocentową frekwencję i dobrą prasę. Tak było przez kolejne lata, przy okazji premier: "Piotrusia Pana". "Miss Sajgon", "Grease", "Kotów", "Akademii Pana Kleksa", "Tańca wampirów", wreszcie "Upiora w operze". Ale nic wszyscy go cenią. Spotyka się z opiniami, że wraz z przekształceniem Romy w teatr musicalowy "zarżnął" stołeczną operetkę. Odpiera zarzuty: - Operetka nie przynosi dochodów, skierowana jest bowiem do starszego widza, którego nie stać na bilet za kilkadziesiąt złotych. Chciałem zdobyć dla Romy nową widownię. Udało się. Nasze spektakle gramy po 200, 300 razy. To, jak na polskie warunki, rekord - mówi z dumą.

Robotnik na "Kotach"

Na zdjęciu z lat studenckich Wojciech Kępczyński jest nie do poznania. Zielona wojskowa kurtka, czarne sztruksy, dłuższe ciemne włosy i okulary w grubych, ciężkich oprawkach. Skończył warszawską PWST, choć miał być tancerzem. Tak wymarzyła sobie jego mama, dlatego posłała dziewięcioletniego Wojtka do szkoły baletowej. - Chyba nie byłem materiałem na wielkiego tancerza, ale pociągał mnie teatr ruchu, pantomima - mówi. - Do szkoły teatralnej dostałem się za drugim razem.

- Wydawał się być od nas wszystkich dojrzalszy - wspomina Wiktor Zborowski, który z nim studiował. - Pamiętam, że już wtedy pasjonował się musicalem. Na pierwszym roku. na elementarnych zadaniach aktorskich wybrał scenę z "West Side Story".

- To był pierwszy musical, który widziałem w życiu, jeszcze jako dzieciak - mówi Wojciech Kępczyński. - Po czwartym roku studiów wystarałem się o stypendium w Paryżu. Wyjechałem na 8 miesięcy do szkoły baletowej. Udało mu się nawiązać współpracę z Peterem Brookiem, a także z legendarnym tancerzem i choreografem Maurice'em Bejartem. Poszedł do słynnego Thcatre d'Orsay. prowadzonego przez Jeana-Louis Barraulta. Ten, gdy usłyszał, że Kępczyński chciałby u niego uczyć się teatru, roześmiał się. - To ja powinienem jechać do Warszawy uczyć się teatru od was, to wy macie Grotowskiego - powiedział i przyjął studenta z Polski na swego asystenta.

Po powrocie do kraju Kępczyński głównie zajmował się choreografią. Jako reżyser zadebiutował w płockim Teatrze Dramatycznym. W połowie lat 80. skromna pensja teatralna nie wystarczała na życie, więc pojechał z kolegą na saksy. W Londynie całymi dniami pracował na budowie, burzył ściany. Wieczorami roboczy kombinezon zamieniał na garnitur: - Chodziłem na wszystkie przedstawienia londyńskiego West Endu, na które zdołałem zdobyć bilety. Największe wrażenie zrobiły na nim "Koty", słynny musical Lloyda Webbera na podstawie poezji T. S. Eliota: - Wyszedłem z teatru oniemiały. To wtedy zaczęła się prawdziwa fascynacja gatunkiem, musical absolutnie mnie oczarował. Zaświtało mi w głowie, że i u nas można by stworzyć miejsce, gdzie zawodowi aktorzy są jednocześnie profesjonalnymi tancerzami i wokalistami. Tylko że wtedy w Polsce scena musicalowa była w powijakach. Nie przypuszczał, że 20 lat później jako pierwszy reżyser na świecie zdobędzie prawa do wystawienia własnej wersji "Kotów".

Radomskie wizytówki

Kiedy w drugiej połowic lat 90, Kępczyński kierował Teatrem im. Jana Kochanowskiego w Radomiu, namówił kolegę radiowca, żeby pierwszego kwietnia zamarkowali transmisję na żywo. - Udawaliśmy, że przygotowujemy się do wystawienia w Radomiu "Miss Saigon" i na potrzeby spektaklu obcinamy dach teatru po to, aby na scenie mógł wylądować prawdziwy helikopter. W tle rzeczywiście był straszny hałas, pracowały jakieś maszyny, więc wypadło to dość autentycznie - wspomina. Pod budynek teatru z piskiem opon podjechał patrol policji. Już wtedy Wojciech Kępczyński miał apetyt na wystawienie widowiska w broadwayowskim stylu. A w radomskim teatrze grało się wtedy głównie lektury szkolne. Wpadł na pomysł, aby zorganizować Międzynarodowy Festiwal Gombrowiczowski. Skontaktował się z Ritą Gombrowicz, wdową po pisarzu, i zaprosił grupy teatralne z całego świata oraz zagranicznych tłumaczy prozy autora "Ferdydurke". Festiwal szybko stał się wizytówką Radomia. - Wszystkiego musi dopilnować sam - mówią o nim współpracownicy. Kiedy sytuacja większości polskich teatrów gwałtownie się pogarszała i przed wieloma stanęło widmo zamknięcia, Kępczyński pojechał z grupą kilku innych dyrektorów do Anglii na specjalne stypendium zorganizowane przez British Council. Potem na kolejne do Stanów Zjednoczonych. Uczył się "zarządzania teatrem w warunkach gospodarki rynkowej". - Zacząłem u nas wprowadzać metody sprawdzone w krajach anglosaskich - mówi. - Rezygnowałem powoli z etatów na rzecz castingów, szukałem sponsorów dla swoich przedstawień, dbałem o promocję.

Despota udomowiony

Przez osiem lat, w czasie kiedy był dyrektorem teatru w Radomiu, wracał do domu w Warszawie tylko na weekendy. - Pamiętam, że w każdy piątek przyjeżdżałyśmy z mamą po ojca na dworzec - wspomina Magda, młodsza córka Kępczyńskiego. - To był taki rodzinny rytuał, czekałyśmy cały tydzień na ten moment. Potem była wspólna kolacja. We wtorek rano mama sama odwoziła go na stację.

- Wszystko, co do tej pory osiągnąłem, zawdzięczam żonie - Kępczyński powtarza to zdanie kilkakrotnie.

- Wzięła na swoje barki domowe obowiązki.

Z Małgorzatą, studentką anglistyki, pobrali się zaledwie po miesiącu znajomości. Po raz pierwszy dostrzegł ją na jakimś balu w klubie Stodoła. - Małgosia zabrała mi krawat. To był dobry pretekst, aby umówić się na kolejne spotkanie. Nigdy mu go nic oddała. Nie musiała. Krawat zawisł w ich wspólnej szafie w mieszkaniu na Mokotowie. W domu Wojciech Kępczyński jest uosobieniem spokoju. Najbardziej odprężają go długie spacery z Kajetanem, mieszańcem podobnym do owczarka nizinnego, wziętym ze schroniska na Paluchu. Kajetan przez cały dzień czeka na swego pana w oknie, a kiedy nadchodzi, wskakuje na parapet i skacze z radości. Doskonale

się rozumieją - śmieje się Magda.

Pół roku temu w rodzinie Kępczyńskich pojawiła się Nina. córka starszej córki, Kasi. - Wnuczka jest bardzo do mnie podobna - mówi z dumą Wojciech Kępczyński. - Oczywiście wtedy, kiedy się uśmiecha. W pracy z Kępczyńskiego wychodzi druga natura. - Na próbach bywam prawdziwym despotą. Zawsze musi być tak, jak ja chcę. Wyznaję zasadę, że w teatrze demokracja się nie sprawdza - przyznaje, bijąc się w pierś, i dodaje: - Zdaje się, że to mój ukochany profesor Aleksander Bardini powtarzał, że jak na próbie generalnej nie ma karczemnej awantury, to premiera się nic udaje. I ja się lego trzymam. Legendy o atakach złości dyrektora krążą po wąskich korytarzach budynku przy Nowogrodzkiej. Podczas jednej z prób nieopatrznie zostawiony na ziemi plecak poszybował na drugi koniec sali. Dopiero po chwili Kępczyński przytomnie zapytał, czyj to właściwie plecak przed chwilą kopnął. Całe napięcie natychmiast opadło. Wszyscy zaczęli się śmiać. Znajomi mówią o nim: "ryzykant". Za każdym razem, kiedy ogłaszany jest casting do nowego spektaklu, dyrektor Romy przesłuchuje kilkaset osób. I zawsze pojawia się ktoś znikąd, "wokalna perełka". To u niego debiutowała Kasia Łaska, gwiazda "Miss Sajgon", która jako 16-latka trafiła do obsady spektaklu "Józef i cudowny płaszcz w technikolorze" granego w Radomiu. "Upiora w operze" zapamięta debiutantka Kaja Mianowska, odtwórczyni roli Christine.

- Zawsze, kiedy podpisuję kontrakt na musical - zwierza się Kępczyński - przez chwilę czuję się tak, jakby wyrosły mi skrzydła. Dopiero potem zaczynam myśleć o tym, co czeka mnie w nadchodzącym roku, ile stresów, wysiłku, ile 3 nieprzespanych nocy. Wtedy przychodzi refleksja: Boże, co ja najlepszego zrobiłem!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji