Artykuły

Pod jednym dachem z geniuszem

Dla artysty sztuka jest życiem. Dla jego bliskich sztuką staje się towarzyszenie mu w drodze na szczyt. W miesięczniku Pani opowiadają o tym Agata Duda- Gracz, Elżbieta Penderecki, Magdalena Bochenek i Jan Holubek.

Naprawdę nie umiem odpowiedzieć na pytanie, jak żyje się z geniuszem - mówi Jan Holoubek, operator filmowy syn Gustawa Holoubka, jednego z najwybitniejszych polskich aktorów. - Ojciec nigdy nie chciał być domowym tyranem, który rozstawia rodzinę po kątach. Dla mnie zawsze był bardzo normalnym, kochającym i czułym tatą. Nie celebrował swojego zawodu, nie wymagał, by w domu panowała bezwzględna cisza, bo on musi się przygotować do roli. Spotykam się z Janem Holoubkiem 29 lutego. Jemy kolację w Qchni Artystycznej w Warszawie, rozmawiamy o jego ojcu. Żadne z nas nie może przypuszczać, że Gustaw Holoubek ma przed sobą niecały tydzień życia. 6 marca nad ranem dowiedzieliśmy się, że wielki aktor nie żyje. To, co jego syn opowiedział o ojcu w czasie teraźniejszym, na zawsze przeszło już do historii. Tak jak wszystko, co stworzył Gustaw Holoubek.

Jeszcze zanim na świecie pojawił się Jan, Holoubek wcielił się w postać Konrada-Gustawa w "Dziadach" Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Później był Fantazym, Ryszardem II, Prosperem, Zagrał w ponad stu spektaklach Teatru Telewizji i 50 filmach. Holoubek był też dyrektorem warszawskich teatrów Dramatycznego i Ateneum. W recenzjach ze sztuk, w których występował, pojawiają się określenia "wybitna kreacja", "wyjątkowe odczytanie", "niezapomniane wrażenie". Tymczasem jak podkreśla jego syn, aktor w domu pozostawał nadzwyczaj skromną, normalną osobą. Z ojcem spotkali się na planie trzykrotnie. Po raz pierwszy przy "Królu Edypie", realizowanym dla Teatru Telewizji. Reżyserował wówczas Gustaw Holoubek, syn był operatorem. - Zdumiało mnie jego świeże spojrzenie na sztukę, mimo że był już przecież po osiemdziesiątce - mówi Jan. Kolejnym wspólnym przedsięwzięciem był film dokumentalny "Słońce i cień", poświęcony wieloletniej przyjaźni Gustawa Holoubka z Tadeuszem Konwickim. Tym razem syn był nie tylko operatorem, ale i reżyserem. Podziwiał ojca za niezwykłą wręcz dyscyplinę. Ostatnie spotkanie zawodowe ojca i syna miało miejsce w sierpniu 2007 roku. W "Wyzwoleniu" w reżyserii Macieja Prusa Gustaw Holoubek wygłosił krótki, ale wspaniały monolog Starego Aktora. Syn nie mógł wówczas przypuszczać, że rola ta stanie się klamrą spinającą karierę ojca.

FLAMASTRY I FRAK

Elżbieta Penderecka, żona kompozytora Krzysztofa Pendereckiego, inicjatorka i dyrektor generalny Wielkanocnego Festiwalu Beethovenowskiego, wygląda przez okno kamienicy przy ulicy Długiej w Krakowie, gdzie się urodziła i gdzie teraz mieści się jej biuro. Prowadzą do niego stare skrzypiące schody. Za masywnymi drzwiami zaczyna się świat, w którym rządzi muzyka. Choć wokół pełno jest papierów związanych ze zbliżającymi się koncertami, na wielkim szklanym biurku czekają już szarlotka z pianką, porcelanowe talerzyki i srebrne sztućce. Gospodyni martwi się, że w panującym rozgardiaszu nie może znaleźć serwetek. Wreszcie przynosi ciemnozielone. Z westchnieniem ulgi stwierdza, że pasują do kremowych talerzyków. Penderecka przywiązuje wagę do drobiazgów, pozornie nieistotnych, ale dzięki nim życie staje się piękniejsze. Można uznać, że Elżbieta Penderecka umiejętność życia u boku artysty wyniosła po prostu z domu. Jej ojciec był nie tylko prawnikiem, ale i koncertmistrzem Filharmonii Krakowskiej. To mama troszczyła się o codzienne sprawy rodziny. Penderecka jako dziewczyna miała więc przed oczami przykład kobiety, która dba o mężczyznę, pomaga mu i wspiera go. W swoim małżeństwie przyjmuje podobną rolę. Zawsze przy mężu, nie opuszcza ani jednej podróży, próby, koncertu. Zajmuje się jednak nie tylko sprawami wielkiej wagi, ale także szykowaniem fraków; pakowaniem walizek, kupowaniem flamastrów, bo to właśnie ich Krzysztof Penderecki najbardziej lubi używać, gdy pisze partyturę. To ona musi pamiętać, by w bagażu podręcznym męża zawsze był papier nutowy, bo on często pracuje w podróży, szczególnie na lotnisku, w czasie oczekiwania na samolot. Dzisiaj, gdy Elżbieta Penderecka patrzy na męża pochylonego nad kartką papieru, przypominają jej się czasy, gdy dzieci były małe. Całą rodziną siedzieli w kuchni, kompozytor notował coś przy stole, dając Łukaszowi i Dominice do rysowania kartki z zeszytu nutowego. Nie przeszkadzały mu gwar rozmów, codzienna krzątanina. Podobnie jest i teraz, jednak na ostatnim etapie pracy artysta potrzebuje ciszy. Wtedy ona organizuje życie rodzinne tak, by zapewnić mu maksymalny spokój. Wszystko odbywa się prawie bez słów. Elżbieta Penderecka po prostu wie, czego mąż oczekuje.

Festiwal to pierwsze własne dzieło Pendereckiej. Wcześniej była po prostu żoną wielkiego kompozytora. Pytania: "Tylko żoną czy aż żoną?" nigdy nie roztrząsała. Dla niej to oczywiste, że najważniejszy jest mąż i jego muzyka. To dla niego jako bardzo młoda mężatka zrezygnowała ze studiowania fizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, zainteresowań i wolnego czasu. Jednak nie uważa tego za poświęcenie. - Nie lubię używać tego słowa - mówi. - Bo ono zakłada, że musiałam stoczyć jakąś wewnętrzną walkę, a tymczasem dla mnie pewne sprawy były zupełnie naturalne. Uważałam, że jeśli naprawdę chcę być żoną mojego męża, który już wówczas był uznanym kompozytorem, po prostu powinnam umieć z pewnych spraw się wycofać. Jednak bilans ich ponad czterdziestoletniego małżeństwa jest dodatni. - Często wspominam pasjonujące spotkania, które odbyłam, podróżując z mężem po całym świecie. W Monako poznałam księżnę Grace Kelly, w Nowym Jorku Sahadora Dalego. Nie mówiąc już o innych wielkich, jak Marc Chagall czy Artur Rubinstein, z którym byliśmy zaprzyjaźnieni. Nie brakowało jednak i trudnych chwil. Już na samym początku nasze małżeństwo zostało wystawione na ciężką próbę. Przez rok krążyliśmy między Essen, gdzie mąż został profesorem, a Krakowem. PRL-owskie władze, chcąc trzymać w szachu męża, nie dały bowiem paszportu naszemu maleńkiemu synkowi. Łukasz musiał zostać z babcią w Krakowie.

Co pomaga Elżbiecie Pendereckiej wytrwać u boku męża, gdy organizuje mu życie w najdrobniejszym szczególe? - Uważam, że najważniejsze w byciu z artystą to nauczyć się sztuki kompromisu. A poza tym wierzyć, bezwzględnie wierzyć w twórczość swojego partnera.

OSIEMNAŚCIE BIAŁYCH PŁÓCIEN

- Jeżeli twórcy w ogóle udaje się mieć rodzinę, co wcale nie jest takie oczywiste, to ona musi się do niego dostosować - opowiada Agata Duda-Gracz, reżyser teatralny, córka malarza Jerzego Dudy-Gracza. - Ojciec często powtarzał, że sztuka to zazdrosna dziwka, która ma zwyczaj wykańczania konkurencji. A konkurencją jest dla niej właśnie rodzina.

Dom Agaty Dudy-Gracz w całości podporządkowany był twórczości ojca. To od jego wyjazdów na plener, powrotów, wystaw zależał rytm życia rodziny. A jednocześnie córka artysty zawsze czuła, że jest dla ojca ważna. Może dlatego, że on traktował ją serio, niezależnie od tego, czy miała pięć, piętnaście czy dwadzieścia pięć lat. - Im byłam starsza, tym bardziej dziwiłam się, że aż tak liczy się z moim zdaniem - opowiada.

Córce początkowo wcale nie podobały się obrazy ojca. Uważała, że są szare, smutne. Zafascynowana kreskówkami chciała, żeby płótna taty wypełniały wzięte z nich postaci. Dopiero z czasem nauczyła się cenić twórczość Jerzego Dudy-Gracza, a on na rozmowy z nią poświęcał coraz więcej czasu. Pvtał ją. ...Jak myślisz, córeńka, co ja teraz powinienem z tym zrobić?' - Tyle tylko, że ja do dziś nie wiem, czy tak naprawdę ode mnie oczekiwał odpowiedzi, czy od siebie - mówi Agata Duda-Gracz.

Gdy w krakowskiej kawiarni Loch Camelot przeciska się między ciasno ustawionymi stolikami, mało jest osób. które nie odwróciłyby za nią głowy. W długim czarnym skórzanym płaszczu i szarych bojówkach jest bardzo kobieca. Przypomina swoją mamę Wilmę, jednak gdy patrzy w oczy, a nie unika tego w czasie rozmowy, widać niezwykłe podobieństwo do ojca. Jest w niej również ta sama przenikliwość, ostrość formułowania sądów, determinacja. Wie, że wiele zawdzięcza ojcu. U nich w domu żyło się sztuką i dla sztuki. Tematem nie były pieniądze, choć bywało, że ich brakowało, w końcu tylko ze sprzedaży obrazów musiała utrzymać się rodzina. Mama Agaty od ślubu nie pracowała. Opiekowała się mężem, zajmowała córką. W tej kolejności. - Dzięki mamie ojciec był wolnym człowiekiem - twierdzi dzisiaj Agata. - Rodzina nigdy nie była dla niego ciężarem, była jego spokojem.

Gdy Jerzy Duda-Gracz wracał z pleneru do Katowic, rozstawiał świeżo namalowane obrazy i czekał na opinie Potrzebował krytyki najbliższych, by potem i tak robić swoje.

Agata zapamiętała pewną noc po wernisażu. W pracowni stało osiemnaście wielkich płócien ..Golgoty Jasnogórskiej", namalowanych dla klasztoru w Częstochowie. Zebrała się rodzina, znajomi. To była dla ojca bardzo ważna chwila. Później w nocy Agata długo słyszała jego kroki w pracowni. Niepokoiło ją, co on robi. Gdy rano poszła tam, ujrzała go w otoczeniu osiemnastu białych płócien. Wszystkie obrazy, które stworzył w ciągu dwóch lat, w jedną noc zamalował na biało. "Córeczko, to były niedobre obrazy. Szkoda, że nie zauważyłem tego wcześniej", powiedział. Agata Duda-Gracz bywa podobnie bezkompromisowa. Przyjmuje tylko te propozycje, które odpowiadają jej artystycznej wizji. Nie godzi się na ustępstwa, ingerencję w swoją pracę. To rzadki przykład reżysera gotowego zostawić dom, rodzinę, by poświęcić się tylko spektaklowi. To właśnie ojciec nauczył ją, że sztuka jest najważniejsza, ale bez mamy byłaby niemożliwa. Niedawno Agata Duda-Gracz zauważyła, jak bardzo jej mąż Marcin Sianko przypomina jej mamę. Bo choć sam jest zarówno aktorem, jak i współtwórcą fundacji zajmującej się spuścizną po Jerzym Dudzie-Graczu, to gdy ona wyjeżdża, on bez słowa skargi zajmuje się dwuipółletnim Stasiem i domem. Robi to w równie naturalny sposób, jak kiedyś jej mama organizowała ojcu życie. - Nie znam innego modelu funkcjonowania rodziny - przyznaje Agata Duda-Gracz. - Zawsze uważałam to za normę. Dopiero od niedawna zaczęłam doceniać, jak wielkie mam szczęście.

ZERWANE OGNIWA ŁAŃCUSZKA

Życie z kimś nieprzeciętnym to odgadywanie jego myśli, wspólne priorytety i poprzeczka ustawiona bardzo wysoko, Magdalena Bochenek, córka profesora Andrzeja Bochenka, słynnego kardiochirurga, i Krystyny Bochenek, dziennikarki radiowej i byłej wicemarszałek Sejmu, opowiada, że chociaż mama była i jest dla niej ogromnym autorytetem, to jednak ojciec narzucał i egzekwował dyscyplinę w domu. Profesor Andrzej Bochenek jest szefem I Kliniki Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, uznawanej za jedną z najlepszych na świecie, gdy chodzi o stosowanie nowoczesnych technologii. Jako pierwszy w Polsce przeprowadził operację z udziałem robota Zeusa. Magdalena i jej brat Tomasz, który został lekarzem, zaakceptowali twarde reguły. "Wyjście do klubu, proszę bardzo, ale masz być w domu o dziesiątej", powtarzał ojciec. - Nieraz w poczuciu niesprawiedliwości opuszczałam towarzystwo, które dopiero zaczynało szaleć na parkiecie - opowiada Magdalena Bochenek. - Nawet na własnej osiemnastce mogłam się bawić tylko do pierwszej. Jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się zbuntować.

Jedyną oznaką sprzeciwu, jaką przeżyła jako nastolatka, była fascynacja zespołem O.N.A. W swoim pokoju puszczała płyty na cały regulator, nosiła czarne porozciągane swetry, na które jej ojciec esteta nie mógł patrzeć. Ale wciąż była piątkową uczennicą. Przecież nie mogła zawieść ojca.

Na spotkanie przychodzi w szarym sweterku i czarnej spódnicy do kolan. Przed rozmową wyciąga dwa telefony komórkowe. Prywatny wyłącza, natomiast służbowy (jest koordynatorem społecznej akcji dla gimnazjalistów) musi mieć włączony. Przeprasza za to z uśmiechem, ale jest stanowcza. Tak jak tata. Mimo że studiuje stosunki międzynarodowe w Krakowie pełnym knajp, w których zabawa toczy się do rana, w każdy piątek Magdalena Bochenek wsiada do pociągu i jedzie do domu do Katowic. Nie wyobraża sobie, by sobota nie rozpoczęła się od wspólnych zakupów z tatą, a w niedzielę zabrakło rodzinnego obiadu, nawet gdy bywa on przerwany pilnym wezwaniem ojca do kliniki. Myli się jednak ten, kto sądzi, że życie z geniuszem polega tylko i wyłącznie na usuwaniu mu pyłku spod nóg. Na ogół możliwość obcowania z osobą wybitną jest intelektualną przygodą.

Na szczęście ludzie obdarzeni nieprzeciętnym talentem zazwyczaj mają dystans do własnej pozycji. Magdalena Bochenek śmieje się, że kardiochirurg w domu przydaje się jak mało kto. Gdy była dzieckiem, tylko zręczne palce ojca potrafiły wyplątać gumę do żucia z włosów czy naprawić rozerwane koraliki i łańcuszki. W tym ostatnim tata był po prostu mistrzem. Tylko on miał cierpliwość niezbędną, by podołać ślęczeniu nad zniszczonymi ogniwami. Jako pedant profesor Bochenek nie znosił, gdy jego córka wychodziła z domu w brudnych butach. Więc codziennie, razem ze swoimi, czyścił je sam. Choć wiele godzin spędza w szpitalu, gdzie jeździ także w weekendy, żeby sprawdzić stan zdrowia pacjentów, nigdy nie zaniedbywał rodziny.

- Wiem, że praca naraża ojca na stres - opowiada Magdalena Bochenek. - Medycyna jest nieprzewidywalna, czasem pacjenci umierają, mimo że otrzymują najlepszą opiekę. Ojciec bywa zniechęcony, ale nigdy nie wyładowuje swoich nastrojów na rodzinie. Widzę, że czasem podczas rozmowy ze mną myślami jest gdzie indziej. Ale to wszystko.

MASZ WIADOMOŚĆ

Przychodzi jednak taki moment, że dzieci geniuszy muszą zmierzyć się z potęgą nazwiska swoich rodziców. Magda Bochenek zrozumiała to, mając zaledwie pięć lat. Wystrojona w nowiutką sukienkę z kwiatkami na kieszonkach jechała razem z rodzicami i bratem na uroczystość przyznania ojcu tytułu profesora. Pamięta, że w Pałacu Prezydenckim, gdzie odbywała się uroczystość, po raz pierwszy spojrzała na ojca inaczej: nie jak na ukochanego tatusia, ale jak na kogoś, kto budzi u innych szacunek i podziw. Jan Holoubek opowiada, że już jako chłopiec fascynował się kręceniem filmów. Syn aktorskiej pary Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holoubka organizował pracę "ekipy", w której był jednocześnie reżyserem, operatorem i aktorem. Stąd do marzeń 0 karierze aktora było już bardzo blisko. Jako siedemnastolatek dostał swoją szansę. Wystąpił w reżyserowanym przez Macieja Dejczera spektaklu Teatru Telewizji "Chłopcy z Placu Broni". Jednak na planie zrozumiał, że jako aktor będzie musiał przez całe życie mierzyć się z pozycją ojca. Uznał, że nie da rady. Kilka lat później szukał dla siebie takiego zawodu, który umożliwi mu pracę z aktorami, a jednocześnie zapewni niezależność. - Przyznaję, że wydział operatorski wybrałem trochę przypadkowo - mówi dziś Jan Holoubek. - Jednak to małżeństwo z rozsądku okazało się naprawdę fascynującym romansem.

- Nosić nazwisko ojca to wielki zaszczyt - dodaje Agata Duda-Gracz. - Zawsze byłam z niego dumna. Nauczyłam się też radzić sobie z tym, że niektórzy uważają jego malarstwo za kontrowersyjne. Nie każdemu musi się ono podobać, ale denerwuje mnie, gdy słyszę niepochlebne opinie o charakterze ojca. A przecież wiem, że on prawdę swoim oponentom mówił tylko w cztery oczy.

Agata Duda-Gracz ma świadomość, że wyrosła w wyjątkowym domu u boku wyjątkowego człowieka. Czas, który upłynął od śmierci ojca, nauczył ją jeszcze bardziej cenić wybory rodziców. Nie żałuje, że tata nigdy nie zabrał jej na wakacje, bo latem zawsze był na plenerze. Nie ma do niego pretensji, że nie zwiedziła Indii, bo malarz odwołał swój wyjazd na wernisaż, choć one z mamą tak bardzo chciały zobaczyć ten kraj. Agata Duda-Gracz wie, że dostała od ojca coś znacznie cenniejszego niż wspólne wakacje: umiejętność podążania przez świat własną drogą. Dlatego, choć od jego śmierci minęły już prawie cztery lata, opłaca abonament za jego telefon komórkowy. Gdy jest jej źle, nie ma się kogo poradzić, dzwoni i zostawia mu wiadomość na skrzynce głosowej. On jest nadal dla niej największym autorytetem. Mistrzem. I tak już zostanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji