Artykuły

Warszawskie Spotkania Teatralne. Dzień trzynasty

Cztery godziny mogą zabić nawet Wyspiańskiego - o "Weselu" w reż. Anny Augustynowicz z Teatru Współczesnego w Szczecinie prezentowanym podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych pisze Ada Romanowska z Nowej Siły Krytycznej.

Czarno to widzę? Niezupełnie. Chociaż na pierwszy rzut oka czerń jest motywem przewodnim. Bo i scenografia w czerni, i stroje czarne. I czarne myśli? Jeśli mowa o czterech godzinach, jakie serwuje Anna Augustynowicz romansująca z Wyspiańskim, inaczej powiedzieć nie można. Forma w pewnym momencie zaczyna nudzić, a przedstawienie dłuży się.

Wesele? Kojarzy się z lejącą się wódką, bigosem, białą kiełbasą i Bóg wie, czym jeszcze. Z przytupem - owszem - z zabawą taką, że aż tchu brak. Może też z kiszonymi ogórkami? Ale nie u Augustynowicz. Reżyserka serwuje zupełnie inne zakąski - takie, które nie przechodzą łatwo przez gardło. Takie, które mogą walić po gębie, bo są iście polskie. Szczecińska inscenizacja pokazuje, że Polak nie jest mądry po żadnej szkodzie. Że jego mentalność stoi w miejscu, że Wyspiański nie jest historią, którą można tylko opowiadać, ale jest "tu i teraz".

Scena "Wesela" Augustynowicz to pusta przestrzeń, w której najważniejsze są postaci. Nie ważny jest stół, ażurowe parawany albo instrumenty "teatralno-weselnych grajków". To albo wybijany przez obcasy aktorów rytm wysuwa się na plan pierwszy, albo stateczne dialogi przypominające słuchowisko. I tak w kółko. Aktorzy stoją i głoszą przez długie - oj długie - minuty swoje kwestie. Ma to jakieś wyjaśnienie? Właściwie Polak najlepiej potrafi gadać, więc nie ma się co dziwić, że i u Augustynowicz mówi, mówi i mówi "co się komu w duszy gra". Ale brak ruchu w spektaklu może symbolizować również bezideowość i stagnację.

Spektakl jest świetnie zagrany, ale zdaje się, że po hucznych obchodach jubileuszowych Wyspiański się przejadł. Ogląda się go, bo się ogląda. Rozumie się go, bo się rozumie - tym bardziej, że w teatrze prędzej spotka się mrówkę niż człowieka, który o "Weselu" nie ma bladego pojęcia. Więc do tekstu można przypasować obrazek 'la Augustynowicz. Tym bardziej, że to obrazek prosty i nieskomplikowany. Wystarczy mieć uszy, a dopiero później oczy otwarte.

Augustynowicz chce powiedzieć widzom prosto w twarz, że historia nie dzieje się tylko na scenie. Że Wyspiański Wyspiańskim, ale kontekst słów ma wymiar wciąż nie tylko literacki. Dlatego aktorzy nie grają tylko na deskach, ale chodzą pośród widowni - jakby wychodzili z tłumu widzów. Jakby mówili, że tekst jest tylko metaforą, że wszystkie poruszane problemy tkwią w uczestnikach tej intelektualnej gry. UAugustynowicz trzeba umieć słuchać, by usłyszeć. Trzeba przezwyciężyć własne słabostki - trzeba wreszcie umieć walczyć z czasem. Bo spektakl jest niestety monotonny. Właśnie z powodu przechodzenia przez te kolejne etapy gry. I tu najciekawszy jest drugi akt. Reżyserka przenosi widzów w świat symbolu, w świat Dziadów i wywoływania duchów. Na pustej scenie pojawiają się zapalone świece i na przemian przychodzące zjawy z białymi anielskimi skrzydłami. Widma jak i postaci jadą na tym samym wózku. Publiczność również, bo Gospodarz zwraca się do niej słowami: "Wy, a wy - co wy jesteście"?

Chocholi taniec u Augustynowicz jest piękną sceną - świetnie zgraną i zagraną. Mimo to spektakl nie zachwyca. Ot, kolejny Wyspiański w takiej, a nie innej formie. Tak na to ja. A Chopin? Gdyby jeszcze żył, to by pił. I pewnie gdyby pili też aktorzy na scenie, "Wesele" byłoby spektaklem z krwi i kości. A tak jest tylko sztuką zlepioną ze słowa i tańca przypominającego fitness.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji