Artykuły

Łódź. Jubileusz 50-lecia pracy Michała Szewczyka

"Zatrudnimy starego klauna" - na takie ogłoszenie zgłosił się aktor Michał Szewczyk. Pracę zaczyna w sobotę o godz. 19 w Teatrze Powszechnym. Artysta przy okazji premiery będzie świętował jubileusz 50-lecia pracy.

Spektakl "Zatrudnimy starego klauna" Matei Visniec opowiada historię trzech emerytowanych artystów sztuki cyrkowej. Pokazuje ich samotność, zgryźliwość, małostkowość. Jednym z klaunów będzie Michał Szewczyk (ur. 1934), który ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Łodzi (obecnie Filmówka) w 1958 r. Kilka miesięcy po odebraniu dyplomu zadebiutował na deskach Powszechnego w "Pamiętniku" Anny Frank. Przez pierwsze lata przygotowywał kilka ról teatralnych w sezonie. W latach 60. był często angażowany w filmie i telewizji ("Pan Anatol szuka miliona", "Historia żółtej ciżemki", "Kapitan Sowa na tropie"). Zagrał w ponad 120 spektaklach. Teraz można oglądać go jeszcze w "Wieczorze kawalerskim".

Rozmowa z Michałem Szewczykiem

Krzysztof Kowalewicz: Ogląda pan telewizyjne show "Gwiezdny cyrk", gdzie pańscy koledzy aktorzy tresują zwierzęta, żonglują i popisują się akrobacjami?

Michał Szewczyk: Czasem zdarzy mi się zobaczyć odcinek "Gwiazdy tańczą na lodzie" czy "Jak oni śpiewają". Na szczęście skończyły się czasy dwóch programów telewizyjnych. Jest duży wybór i można przełączyć na coś ciekawszego. To nie aktorskie popisy, tylko taka ciekawostka. Ludzie pokazują, że poza występowaniem w swoim zawodzie, robią coś więcej. Ewentualnie pisałbym się na programy taneczne, bo kiedyś nieźle prowadziłem na parkiecie.

W sobotniej premierze nie będą panu potrzebne cyrkowe umiejętności?

- Głównie jednak aktorskie. Cyrkowi rozbawiacze czasem popisują się świetnymi umiejętnościami. Klaunami zazwyczaj zostają artyści, którzy w cyrku ulegli poważniejszej kontuzji i teraz mogą tylko bawić, czasem popisując się zręcznością. Na próbach do spektaklu też poćwiczyliśmy kilka typowo cyrkowych zadań, ale proszę nie oczekiwać po mnie żadnych większych potknięć na granicy złamania kręgosłupa czy kubła z farbą na głowie. Nie będzie też koni, słoni...

Każdy aktor ma coś z klauna?

- Bo ja wiem? Na pewno każdy lubi się pokazać. To jedyny zawód, w którym nie ma bumelantów. Kiedyś za te same pieniądze można było wyjść z halabardą czy powiedzieć: "powóz zajechał". Od zawsze wszyscy aktorzy chcą grać Hamleta, gdzie pot leje się z człowieka strumieniami. Nie ma takich, którzy zamiast głównych ról woleliby posiedzieć z boczku na scenie. Każdy jest trochę narcyzem.

Pan też zawsze pchał się do przodu?

- Oczywiście, chociaż nie zawsze mi się to udawało. Przez te 50 lat zebrałoby się wiele niezapomnianych ról, nie tylko w teatrze, ale i w kinie, telewizji. Bez zadęcia można powiedzieć, że trochę pograłem. Duże możliwości dawały prężny ośrodek telewizyjny w Łodzi i wytwórnia filmowa. Nie lubię określenia kariera, bo wiąże się z dużymi pieniędzmi. Popularność w pewnym okresie miałem nawet sporą, ale pieniądze? Pamiątką po tamtych czasach są dyplomy, kryształowe wazony i mnóstwo miłych wspomnień. Czas przeleciał szybciej, niż by się to wydawało. Nawet nie zauważyłem, kiedy minęło te 50 lat na scenie. Ten cały benefis trochę mnie zawstydza. Doszło do niego dzięki dyrektor Ewie Pilawskiej, która dba o swoich aktorów.

Przez te lata związany na stałe był pan tylko z Teatrem Powszechnym.

- Było mi tu dobrze, ale oczywiście miałem różne propozycje angażu z całego kraju. Były w Łodzi telewizja, wytwórnia, dwa studia dubbingu. Nie było po co przeprowadzać się do Warszawki, chociaż teraz, z perspektywy czasu żałuję ze dwóch propozycji. Mógłbym więcej zarobić. Trudno. Zostałem w Łodzi, może dlatego, że od kilku pokoleń to moje rodzinne miasto. Nadal jest mi dobrze w Łodzi.

Cztery lata temu w gronie starszych aktorów grał pan w Teatrze Nowym w "Chłopcach" Grochowiaka. Teraz znów zapomniani, mocno dojrzali artyści chcą światu o sobie przypomnieć.

- Dokładnie tak to czuję. Nie rzucamy się przecież, żeby jeszcze zarobić parę groszy więcej. Walczymy tylko o akceptację własnej osoby przez siebie i innych. Spektakl gramy na małej przestrzeni tuż przed oczami widzów, wręcz będziemy się o nich ocierać.

Po ostatnim w swoim życiu spektaklu, w którym zagrał Bohdan Wróblewski, aktor "Jaracza", powiedział mi: "Przepracowałem w zawodzie ponad 50 lat, no i baterie się wyczerpały. Nie chciałem ryzykować, przeciągać dalej struny, igrać ze zdrowiem". Myśli pan o tej premierze jak o ostatniej?

- A skąd! Umrzeć musimy wszyscy. Można co najwyżej odłożyć to w czasie, spowolnić, ale jest to nieuniknione. Najchętniej umarłbym na scenie na oczach publiczności. Czasem zerkam wstecz, jak jest taki jubileusz. Jestem skrępowany. Mam wrażenie, że chce się fetować człowieka, który przeżył ileś tam lat, chociaż może po drodze zrobiłem rzeczy wyróżniające mnie z tłumu.

Po benefisowym spektaklu ma pan bardziej smak na tort czy pięćdziesiątkę?

- Dlaczego pięćdziesiątkę? Raczej setkę. Pięćdziesiątką bym wszystkich rozbawił. A słodkości mi szkodzą.

Na zdjęciu: Michał Szewczyk w "Wieczorze kawalerskim".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji