Artykuły

Perfekcyjna Medea

Wystawiona w sobotę w Opera La Monnaie w Brukseli "Medea" Luigiego Cherubiniego to już piąta realizacja operowa Krzysztofa Warlikowskiego na Zachodzie. To również powrót tego reżysera do świata greckich mitów. I z całą pewnością wielki triumf - pisze z Brukseli korespondent Dziennika Bartosz Kamiński.

W "Medei" Warlikowski zawarł wszystkie swoje ulubione motywy: tragedię, szaleństwo, wyobcowanie i rozpacz. I odniósł artystyczny sukces.

Warlikowski zbudował spektakl zarazem zwarty i czytelny, prowokacyjny i intrygujący. Pewną ręką poprowadził śpiewaków, którzy harmonijnie łączą subtelny aktorski gest z wielką ekspresją emanującą z klasycznej operowej partytury. Co więcej, splótł te elementy spektaklu, które ukazują, co w tej historii odwieczne, a co współczesne. Z mitu wysnuł opowieść o zawiedzionej miłości, która prowadzi do zbrodni, o rozpaczy tak wielkiej, że pcha w szaleństwo, o egoizmie i rodzinnej tragedii, a przede wszystkim o wyobcowanej i niepokornej jednostce, odrzuconej i zaszczutej. Do tych motywów Warlikowski powraca nieustannie, "Medea" zaś jest dziełem, w którym mógł je wszystkie zawrzeć.

Nim zacznie się przedstawienie, na zamykającej okno sceny żelaznej kurtynie oglądamy projekcje amatorskich filmów, jakie kręci się na niemal każdym współczesnym weselu: odstrojeni jak stróż w Boże Ciało ludzie wędrują do i z kościołów, uśmiechnięci pozują do fotografii. Wszystkiemu przyglądają się dwaj młodzi synowie Medei usadzeni z boku sceny na mieszczańskiej komodzie, symbolu domowego ogniska. Sielanka jest pozorna. Kurtyna idzie w górę, ukazując zatroskaną pannę młodą Dirce (Virginie Pochon), córkę króla Kreona (Philippe Rouillon), która szykuje się do ślubu z Jazonem (Kurt Streit). Wie, że wódz Argonautów porzucił dla niej Medeę, biegłą w czarnej magii matkę jego synów. Boi się o swe bezpieczeństwo, choć miłość do Jazona rozpala jej zmysły tak, że aż gorszy weselne druhny. To nie antyczny orszak, a współczesne kobiety w muślinowych sukniach - symbol mieszczańskiego blichtru i pruderii. Nie ma pałacu Kreona, tylko tandetna bankietowa sala z amfiteatralnym metalowym stelażem siedzisk, z których goście fetować będą młodą parę. Gdy pojawi się Jazon, nie ma wątpliwości - to przybysz z dalekiego kraju, a jego długie dredy i niedopasowany garnitur czytelnie sugerują obcą kulturę.

Warlikowski bez pardonu zderza w swej inscenizacji świat chrześcijańskiej, sytej i zadowolonej z siebie społeczności ze światem muzułmańskim, który reprezentują Jazon i Medea. Pierwszego stać na podporządkowanie się regułom gry narzucanym przez otoczenie Medeę spotka ostracyzm. I tu polski reżyser wprowadza pierwszy wspaniały pomysł w swym przedstawieniu - zamiast wielkiego entree bohaterki zgodnie z klasyczną regułą i librettem opery oglądamy coś, na czym oprze się cała interpretacja tej niezwykłej roli. Centralne drzwi do sali otwierają się na oścież, ale zawiedzie się widz oczekujący ujrzeć w nich Medeę. Ta wchodzi bocznym wejściem i nonszalancko siada w pustym rzędzie. Nie wykonuje żadnych patetycznych gestów, tylko ironicznie się uśmiecha. W jej zastygłej nerwowo postaci mamy esencję wszystkiego, z czego zostanie utkana ta rola - ból odrzucenia skrywany pod maską prowokacyjnych min, namiętność tuszowana nonszalanckim gestem. Spokojnie cedząc słowa, żąda powrotu Jazona, a gdy ten odmawia, poprzysięga zemstę. Aż do tragicznego finału, w którym Medea sięgnie po nóż, by zabić swoje dzieci, a potem spokojnie ułoży ich zakrwawione ubrania we wspomnianej komodzie. Nie ma w "Medei" Warlikowskiego nawet jednego fałszywego tonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji