Artykuły

Życie wspaniałe, okrutne i bezlitosne

- Od 54 lat jestem z wyboru krakowianką, to atmosfera tego nieprzeciętnego miasta uskrzydlała mnie od czasu mej pierwszej roli - Gildy z "Rigoletta" Verdiego. Gdyby nie Kraków, nie miałabym tak wielkiego repertuaru - ponad trzydziestu partii operowych, które przygotowałam tu, w Krakowie, tylu partii oratoryjnych, około 500 pieśni... - Wielkiej primadonny JADWIGI ROMAŃSKIEJ zwierzenia z 80 lat.

Czyż mogłam przypuszczać, odwiedzając jako dziecko z moimi ukochanymi rodzicami Kraków, że stanie się on moim miastem? Czyż mogłam przewidzieć, ja, studentka katowickiej uczelni muzycznej, laureatka II nagrody I Ogólnopolskiego Konkursu Śpiewaczego w Warszawie, zaproszona w 1951 roku do udziału w koncercie w krakowskim Teatrze Młodego Widza, że za trzy lata, już z dyplomem, przyjdzie mi stanąć przed krakowską publicznością i inaugurować powstanie Opery w Krakowie. Mojej Opery, w której spędziłam ponad 30 lat... Czyż mogłam zakładać, że krakowskim melomanom pozostanę wierna całe życie?

Cóż, tak potoczyło się moje życie - życie wspaniałe, okrutne i bezlitosne...

Od 54 lat jestem z wyboru krakowianką, to atmosfera tego nieprzeciętnego miasta uskrzydlała mnie od czasu mej pierwszej roli - Gildy z "Rigoletta" Verdiego. Gdyby nie Kraków, nie miałabym tak wielkiego repertuaru - ponad trzydziestu partii operowych, które przygotowałam tu, w Krakowie, tylu partii oratoryjnych, około 500 pieśni... W przygotowania do premiery "Rigoletta" zaangażowałam się nieprawdopodobnie. Chcąc jak najpełniej zbudować postać Gildy, opanowałam wszystkie partie - nie tylko swoją... Do dziś całą operę mam w jednym palcu.

To z Krakowa przyszło mi szybko wyjeżdżać na pierwsze poważne konkursy śpiewacze. Pamiętam jak dziś, w przeddzień mojego wyjazdu do Monachium spacerowaliśmy z moim przyszłym mężem, Marianem Gabrysiem, po krakowskim Rynku, jeszcze kocimi łbami pokrytym, i on powiedział: "Jedź, jestem spokojny". Nieskromnie przyznam - ja również wierzyłam w swój sukces. Bo też ciężko na niego pracowałam. Wtedy. I przez całe życie. Nagrody i wspaniałe recenzje potwierdzały, że taka postawa ma sens. I pozwalały nie mieć żadnych kompleksów. Znałam siebie, swoją głębię duchową, artystyczną, i pasję, i nieprawdopodobną siłę do pracy. Bo do wszystkiego dochodziłam usilną pracą, nigdy nie dając narzucić sobie niczego, do czego nie byłabym przekonana.

Zauroczona muzyką od dziecka, gdy jako mała Wisia podśpiewywałam pierwsze melodie, gdy uczyłam się gry na skrzypcach, nosząc teatr w sobie, wiedziałam zarazem, że za życie w sztuce cenę płaci się ogromną.

W tamtym dawnym czasie dochodził do tego trud codziennego bytowania; tułanie się bez mieszkania - u ludzi dobrych i niedobrych. Jakiś czas sypiałam na przykład na twardej kozetce w poczekalni przychodni dentystycznej przy ul. Wielopole, aż po jakimś niemiłym zdarzeniu poszłam do dyr. Juliusza Webera, który był w zarządzie Towarzystwa Przyjaciół Opery i powiedziałam, że już nie mam sił, że będę musiała opuścić Kraków, a mam tyle propozycji z innych miast, o czym doskonale wie moja profesor Stanisława Argasińska. I wreszcie dostałam pokój, wynajęty w hotelu Polonia, za co płaciła Opera. A potem było wielkie wspólne mieszkanie przy Karmelickiej 45 na IV piętrze u Ireny Babel. Kupiłam fortepian, na raty, mam go do dzisiaj, i najpierw musiał leżeć też w ratach, rozłożony w korytarzu. Wreszcie stanął w pokoju - na nim spał w koszyku urodzony właśnie Maciek, ja z mężem na jakimś tapczanie, a mamusia, która przyjechała, by mi pomóc, na składanym łóżku pod fortepianem. Tylko jej głowa wychodziła...

Wynagradzała trudy atmosfera Krakowa i wspaniali ludzie, jakich spotykałam na przykład w mieszkaniu prof. Argasińskiej przy Kossaka. Bywało, że poznany tam Stefan Kisielewski siadał do fortepianu i mi akompaniował, mówiąc do Argasińskiej: "Stasieńka, czy ty wiesz, co ty masz? To dziecko trzeba wyprowadzić na szerokie wody". Kisielewski - chodził potem na moje spektakle i rzucał jakieś uwagi, choć na lubił opery - mógł mówić "dziecko", taka byłam chudzinka. Dobrze, że trafiłam na obiady do pani Kordasiewicz, gdzie bywali tacy artyści jak Iwo Gall - ależ toczyli dyskusje o sztuce, o teatrze. Tam też poznałam mojego męża...

I nic, ani wtedy, ani nigdy potem, nie pozwoliło mi opuścić mojego Krakowa. I nigdy tego nie żałowałam. A okazji nie brakowało. Już ta pierwsza była jakże kusząca, po wygranym międzynarodowym konkursie w Monachium - do dziś wspominam dreszcze, gdy w koncercie galowym wykonywałam arię Rozyny z "Cyrulika sewilskiego" po polsku; wiedziałam, że koncert transmituje radio, postanowiłam pokazać, że jestem Polką... To było raptem dwanaście lat od zakończenia wojny.

Potem Roman Palester, który wcześniej pozostał na Zachodzie i już pracował w RWE, z żoną Basią oprowadzali mnie po mieście razem z Janem Nowakiem-Jeziorańskim i nawet pokazywali wille, w których mogłabym zamieszkać... Do tego poważne oferty od niemieckich impresariów. Nie, postanowiłam wrócić. Nie umiałam tak zostawić tych, których kochałam, w tym chorego na raka ojca. Do dziś mam walizkę od Jeziorańskiego, bo jak wyjeżdżałam, to się nie mogłam spakować. Liczył, że kiedyś z nią powrócę. Były takie plany; za rok miałam śpiewać w Kolonii, Düsseldorfie. Życie wyznaczyło mi inny los; urodziny Maćka, który do dziś wymaga opieki, właśnie skończy 50 lat, dało nowe bodźce, ukazało inne wartości. I, powtórzę, niczego nie żałuję.

A propos konkursu z Monachium, po którym wyśpiewałam jeszcze nagrodę na konkursie w Genewie, o których to sukcesach pisał Lucjan Kydryński w "Dzienniku Polskim". Poprosił mnie nowo mianowany dyrektor Opery Mieczysław Drobner. I usłyszałem mniej więcej taką wypowiedź: "Wie pani, może sobie coś wyjaśnimy, ja jako doświadczony stary juror wiem, jakimi drogami chodzą czasem te wszystkie nagrody, nie wyjaśniajmy tego... A teraz radziłbym zejść z obłoków na ziemię i do roboty...". Myślałam, że mu dam w mordę...

Z jakąż radością wspominam lata 60. - osiem lat dyrekcji Kazimierza Korda. Był młody, ale czuło się, że ma wielki talent i rwie się do pracy. Zaprosił reżyserów Tadeusza Kantora, Bohdana Korzeniewskiego, Józefa Szajnę, scenografów Andrzeja Majewskiego, Kazimierza Wiśniaka, Wojciecha Krakowskiego... Ludzie z całej Polski zjeżdżali na spektakle operowe do Krakowa. To w tym czasie wznowione zostało "Rigoletto", przygotowałam czołowe partie w "Łucji z Lammermooru", w "Cosi fan tutte", w "Fauście", w "Orfeuszu i Eurydyce, i w mojej ukochanej operze "Madame Butterfly", na której, jak wspomina po latach Krystyna Zachwatowicz, autorka scenografii, popłakał się, wzruszony moją rolą, Piotr Skrzynecki.

Wspominam też z czułością i satysfakcją wystawioną już za dyrekcji Romana Mackiewicza "Traviatę", którą reżyserował Helmut Kajzar. To były niezapomniane próby. On poruszył cały zespół, pokazał, na czym polega aktorstwo w operze. I odbił piętno na mojej sztuce, utwierdził mnie w poczynaniach twórczych, ośmielił do wypowiadania większej prawdy uczuć. A tym samym przypomniał moją miłość do sceny dramatycznej - ileż razy byłam w Teatrze im. J. Słowackiego na sztuce "Kaukaskie kredowe koło", a i komplementy, jakimi obdarowywali mnie Bronisław Dąbrowski, Henryk Szletyński czy Eugeniusz Fulde, którzy nie kryli, że chętnie widzieliby mnie w teatrze dramatycznym. Może zatem miał rację Jerzy Parzyński; pisząc po moim debiucie w roli Gildy: "wybitny talent, tak wokalny, jak aktorski".

Po latach, gdy "Traviata" była wznawiana, a Helmut nie mógł nad nią pracować, sama, wskutek jego wyraźnej sugestii, zostałam reżyserem. Z satysfakcją obserwowałam, jak koledzy chłoną moje uwagi. Wincenty Głodek klęknął przede mną: "Tyś powinna reżyserować...". Nie miałam nigdy więcej okazji.

Długo powinnam wyliczać artystów, z którymi wspaniale mi się pracowało, dyrygentów Jerzego Katlewicza, który szybko opuścił krakowską Operę, i Krzysztofa Missonę, i Roberta Satanowskiego. I Macieja Prusa, który w przygotowywanym przez siebie "Królu Rogerze" mojego ukochanego Szymanowskiego powierzył mi rolę Roksany...

I przez wszystkie te lata spędzone w Operze Krakowskiej czułam miłość i uwielbienie publiczności, która z entuzjazmem przyjęła mnie od pierwszego pojawienia się w "Rigoletcie", a później już przez wszystkie lata chodziła "na Romańską". Dokumentuje to m.in. wisząca u mnie na ścianie metaloplastyka z napisem: "W dwudziestolecie debiutu w Operze Krakowskiej Wielkiej Artystce Jadwidze Romańskiej - miłośnicy jej talentu. 1954-1974", do której dołączony był list z ogromną ilością podpisów.

I jeszcze było 30-lecie pracy w Operze - m.in. koncert oratoryjny w Filharmonii Krakowskiej i recital w sali Senatorskiej na Wawelu. Śpiewając w tym historycznym miejscu, czułam jakieś mistyczne uniesienie. To wtedy pomyślałam, że takich wzruszeń, doznań, inspiracji mogłam zaznawać tylko w Krakowie.

Jeden z recitali jubileuszowych dałam także w sali Fontany Muzeum Historycznego, muzeum, do którego przed laty, na zamówienie jego dyrekcji, trafił mój portret w roli Madame Butterfly, namalowany przez Izabellę Delektę-Wicińską. Dołączy do niego mój kostium Gildy z 1954 roku; dostałam go na 30-lecie od dyrekcji, a teraz postanowiłam przekazać Muzeum Historycznemu.

Ten wspaniały jubileusz - nieskromnie dodam, widać zasłużyłam na niego - kończył mą pracę w Operze Krakowskiej. Od następnego sezonu już nie było w niej dla mnie miejsca. Nieraz zastanawiam się, czy aby nie zaciążyła na tym moja uwaga, skierowana do ówczesnej pani dyrektor... Owóż, mówiła mi, że koledzy nie chcą ze mną śpiewać, że się denerwują, gdy wchodzę na próbę, bojąc się mojego dążenia do perfekcji, a ja, naiwnie, brałam to za dobrą monetę... I bez cienia złośliwości powiedziałam jej: "Moja Droga, co się dziwisz, dam ci przykład. Wyobraź sobie, prowadzisz próbę i wchodzi Karajan. Jakbyś się czuła?". Acz, prawdę mówiąc, wtedy pytanie to brzmiało bardziej bezceremonialnie.

Jakąż miałam satysfakcję, gdy w 1987 roku, dobiegając sześćdziesiątki, wzięłam udział w festiwalu w Phenianie i wygrałam międzynarodowy konkurs, wykonując jedną arię, koreańskiego kompozytora w języku oryginału. Na pamięć.

Tak, miałam życie - jak ci już powiedziałam - wspaniałe, okrutne i bezlitosne. Między piekłem a niebem. "A tylko człowiek cierpiący może być zdolny do tworzenia czegoś. Jest to myśl moja, aby ludzi z talentem właśnie w ten sposób przymuszać do jakichś cierpień. Ja bym im zabił i wytruł całą rodzinę, aby się w nich wzbudził duch twórczości. Ja bym ich umieścił na bezludnej skale, aby tam męki przechodzili. Bo wtedy zacząłby żyć ich ogień i płomień święty" - pisał Wyspiański w liście do Karola Maszkowskiego.

Wiem coś o tym. Najpełniej śpiewałam scenę śmierci w "Cyganerii", kiedy umierała mi siostra, najpiękniej śpiewałam IX Symfonię Beethovena, kiedy Maciek był w agonii, najpiękniej śpiewałam koncert, kiedy mi matka umierała... I dlatego wiem, że Wyspiański miał rację, że cierpienie i ból wyzwala w tobie wielką siłę twórczą, jakoś chciałoby się tym uspokoić tamto cierpienie.

Wiem, co zrobiłam przez tyle dekad pracy artystycznej, znam smak znakomitych pochwalnych recenzji, zbieranych w wielu krajach. I brzmienie zachwytu zwykłych ludzi, kochających muzykę. Mówiących o ciarkach idących po plecach. O mrówkach. Nieraz sobie pomyślałam, że ten element można by dołączyć do definicji talentu. Że objawia się on na plecach słuchacza... A zarazem nigdy nie przywiązywałam nadmiernej wagi do jakichś wymiernych sukcesów. Może nawet nie umiałam, nie mając czasu, się nimi cieszyć. Skupiałam się na pracy twórczej. Kończyłam jedno i już myślałam, co dalej... To dzięki tej zachłanności miałam 500 pieśni w repertuarze. Bo nie ma sukcesu bez pracy. Artystą się nie zostaje w jeden dzień. Praca, dociekliwość, solidność, uczciwość wobec tego, co się robi - są nieodzowne. I więcej pokory. To starałam się wpajać moim studentom w Krakowie, a potem w mojej ukochanej Akademii Muzycznej w Katowicach, do pracy w której zaprosił mnie ówczesny rektor Henryk Mikołaj Górecki.

Jednak zawsze wracałam do Krakowa. Mojego Krakowa. Od 54 lat.

Tyle razy śpiewałam piękną pieśń Schuberta "O sztuko ma, dziękuję ci...". Teraz, trawestując jej słowa, mogę powiedzieć: "O Krakowie mój, dziękuję ci"...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji