Artykuły

Teatr Pod Kluczem

Makbet ma prawdziwe dożywocie, inni też dostali niezłe wyroki. Grają w więziennych teatrach w Kłodzku, Warszawie, Lublinie. Co im z tego? A co nam? - zastanawia się Łukasz Drewniak w Przekroju.

Istnieje kilka przestrzeni szalenie ryzykownych dla teatru. Szpital, cmentarz, więzienie. Każde wejście z próbami, spektaklem albo oklaskami widzów do takiej zakazanej strefy staje się naruszeniem społecznego tabu. Zmarli, skazańcy i chorzy są przecież "nietykalni". Wyrzuceni z codzienności. Niedostępni. W kontakcie z nimi sztuka może zostać sprofanowana albo co gorsza - to ona zakwestionuje ich status. Zbezcześci majestat śmierci, podważy chorobę, osłabi rygor kary. Mickiewiczowskich "Dziadów" zainscenizowanych na prawdziwym cmentarzu albo w domu pogrzebowym chyba nie dożyję. Tych kilka przedstawień rozmyślnie granych w psychiatrykach lub przygotowanych przez pensjonariuszy domu wariatów nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Zostały mi teatry w zakładach karnych. Tym przyjrzałem się bliżej. Oczy nienawiści. Kiedy redaktor Wojciech Majcherek z TVP Kultura zmusił mnie do wyjazdu do Zakładu Karnego w Kłodzku, gdzie działa teatr Po Drodze, najpierw, przyznaję, nieco go zwymyślałem na stronie. Bo po co oglądać teatr w więzieniu? Dla niezdrowej ekscytacji? Egzotyki? I czy naprawdę przychodzimy na spektakl, a może bezkarnie oglądamy sobie więzienie?

Swego czasu z wizyty w Wołowie, jednym z najcięższych więzień w Polsce, zapamiętałem spojrzenie jednego skazańca łypiącego zza okratowanego okna na drugim piętrze. Nigdy dotąd nie widziałem tak zwanego złego oka. A to było jedno z najgorszych. Pełne czystej, bezinteresownej nienawiści. Szliśmy grupą widzów po wewnętrznym dziedzińcu prowadzeni przez brazylijskich aktorów projektu "Apokalipsa 11.11", a to spojrzenie mówiło: "Wypierdalać stąd! Tu nie ma nic do zwiedzania!". Co tu dużo mówić - do dzisiaj boję się tego wspomnienia. Ale na "Makbeta" w Kłodzku poszedłem.

Krzysztof Papis prowadzi swoją scenę już od 10 lat. Swój pierwszy przygotowany z więźniami spektakl pokazał w 1999 roku na kłodzkich Zderzeniach. Jesienią ubiegłego roku jego "Makbet" trafił do programu wrocławskiego festiwalu DIALOG. Traumatyczne wyprawy do aresztów i więzień stają się powoli atrakcją każdego większego festiwalu. Na ostatnich lubelskich Konfrontacjach można było zobaczyć "Lizystratę" Arystofanesa w reżyserii Witt-Michałowskiego w wykonaniu miejscowego teatru Pod Celą tworzonego przez grupę więźniarek. Wreszcie zobaczyłem "Skarb" Tyma na słynnej warszawskiej Rakowieckiej wyreżyserowany przez Adama Krawczuka z Montowni. Za każdym razem kierowała mną upiorna świadomość, że idę do teatru, żeby przyjrzeć się Złu.

Niewinność i kluski

Spodziewałem się smrodu ludzkiego strachu i beznadziei. Wilgoci, wstydu i stłamszenia. Tymczasem nic z tych rzeczy. Więzienie nie ma własnego zapachu. Zwykłe kluski. Pasta do podłogi. Kurz. Tyle że po przekroczeniu więziennej bramy musisz zostawić dowód osobisty. Odbierają ci komórkę. Kolejni strażnicy prowadzą widzów do granic swoich sektorów. Schody, korytarze, kraty. Na widowni urządzonej w świetlicy na Rakowieckiej zasiadają muskularni faceci o spłoszonym wzroku. Jest w nich wstyd pomieszany z hardością. A co oni widzą w moich oczach?

Bariera między więziennym aktorem a publicznością stamtąd, z wolności, to największy kłopot teatrów zza krat. Bo albo ta bariera nigdy nie znika, albo widzowie samorzutnie ulegają "syndromowi sztokholmskiemu". Jakaś dziewczyna po obejrzeniu "Makbeta" paple, że czuje się bardziej "winna" niż aktorzy więźniowie. Ktoś inny oznajmia, że dopiero dzięki temu przedstawieniu zrozumiał, o czym jest ta sztuka Szekspira. Zastanawiamy się, co ci okropni strażnicy właściwie chcą od tych sympatycznych chłopaków w więziennych drelichach? Po kilku godzinach znamy ich historie, żartujemy z nimi. Tymczasem tu nie ma niewinnych. Nawet jeśli już się zresocjalizowali. Zło nie znika, zło się tylko przyczaja. Dlatego tak ważne są reakcje widowni. Nie wolno poklepywać, kłamać, że są genialni. Trzeba więźniów aktorów traktować normalnie, a nie jak artystów upośledzonych. Ale jednocześnie, jak u Bułhakowa, trzeba szczelnie pozatykać wszystkie dziury, szpary w oknach i w drzwiach, żeby nie wdarło się współczucie.

Makbet zamordował naprawdę

Papis sięga do inscenizacyjnego arsenału teatru offu. Z Szekspirowskiego "Makbeta" zostają właściwie tylko bohater, strzępy dialogów i monologów. Akcja dzieje się w klatce korytarzu z płótna. Oglądamy sen trupa, koszmar zabójcy. Wszystko już się dokonało, ofiary tana Kawdoru wyłażą z czarnych worków. Tajemniczy Demiurg pokazuje mu, co uczynił.

Z przedstawienia najmocniej uderzył mnie sardoniczny uśmiech trupa Makbeta leżącego u naszych stóp. No proszę, teatralny Oscar za grymas zabójcy - pomyślałem. Ale potem uświadamiam sobie, że to naprawdę uśmiecha się zabójca. I nie wiem, czy gra, czy po prostu przywołuje wyraz twarzy z tamtej chwili.

Reżyser, który zaczyna pracować ze skazanymi, zawsze bierze za nich moralną odpowiedzialność. Za to, co się z nimi potem stanie. Papis stale powtarza, że dla niego o wiele bardziej niż efekt artystyczny liczy się rozwój człowieka. Wierzy, że teatr odgrywa sporą rolę w procesie resocjalizacji osadzonych. Chce, żeby z jego pomocą opowiadali o sobie. Ale niekoniecznie historie swoich grzechów i zbrodni.

Twórcy teatru więziennego rzadko namawiają swoich aktorów do osobistych wyznań. Tylko w spektaklu Witt-Michałowskiego według Arystofanesa opowiadającym o seksualnym strajku kobiet ateńskich, które nie dopuszczają mężczyzn do swoich łożnic, póki nie skończy się wojna ze Spartą, do antycznej komedii dodano autobiograficzne teksty więźniarek.

Bo przedstawienie to nie ma być pokuta. Ani Oczyszczenie. Błyskawiczna terapia. Dla aktorów skazańców kontakt ze sztuką to tylko - i aż - próba zrozumienia, dlaczego tu są. A siedzą nie za byle co: na przykład dwaj główni aktorzy Papisa mają dożywocie i 25 lat. A role wiedźm, Lady Makbet i żony Mak-duffa grają dwie dziewczyny z zewnątrz, studentki psychologii.

On zabił i ja zabiłem

Papis próbuje umieścić spektakl więzienny w szerszym kontekście. Oskarżony jest nie tyle Makbet, ile cała ludzkość. Na prześcieradłach prowizorycznego labiryntu prowadzącego na widownię wymalowano pamiętne daty i miejsca: WTC, Madryt, Biesłan, Ruanda, Monachium. Grzechy jego aktorów rozmywają się w katalogach nieprawości całego świata. W trakcie przedstawienia rozdają nam czarne i białe kuleczki. Mamy wybrać: wybaczamy czy nie. Ale komu? Makbetowi? Ludzkości? Aktorom więźniom? Wolałbym, żeby na prześcieradłach zamiast zbrodni i ludobójstwa były wypisane nazwiska ludzi, których oni porwali, zabili, zgwałcili, okradli, pobili.

Bo człowiek wyobraża sobie, że spektakl musi być dla więźnia jak spowiedź. Tymczasem więźniowie nie lubią, jak się miesza pojęcia. "OK, zrobiłem coś złego i za to siedzę. Nie gram w teatrze za karę, żeby się upokarzać i biczować, ale dla rozrywki i pracy nad sobą". Jeden z osadzonych podszedł do mnie po dyskusji na temat "Makbeta" w której domagałem się od aktorów więźniów rozliczenia ze swoją przeszłością, szczerego opowiedzenia o swoim cierpieniu. - Myślałem, że jest pan policjantem - powiedział. - To chyba nie jest komplement? - zaasekurowałem się. - Zdecydowanie nie - odparł i sobie poszedł.

Teatr to zawsze jakieś odejście od monotonii codzienności. Żadna tam pokuta ani dłubanie we własnym cierpieniu. - On zabił i ja zabiłem - wyznał przed kamerami TVP Kultura odtwórca głównej roli w spektaklu Papisa. - Ale nie utożsamiam się z Makbetem. Moje motywacje były inne. - Dzięki temu spektaklowi czujemy się trochę lepsi. Choćby dlatego, że ja przeczytałem "Makbeta" z własnej woli, a wy nie! - mówił inny z aktorów do widzów podczas dyskusji po spektaklu.

Na zdjęciu: "Lizystrata", Teatr Pod Celą, Lublin 2007 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji