Artykuły

Torebka Marii Stuart

"Maria Stuart" w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Pisze Artur Duda w Teatrze.

Od ostatniej polskiej inscenizacji "Marii Stuart" Friedricha Schillera minęło kilka dziesięcioleci, od prapremiery - ponad dwieście lat. Nic dziwnego, że decyzję dyrekcji Teatru im. Wilama Horzycy i reżysera Grzegorza Wiśniewskiego o realizacji "Marii Stuart" na toruńskiej scenie należy uznać za odważną. Zwłaszcza że dramat ten zalicza się do sztuk "gadanych" - postaci mówią, mówią, mówią, a my, współcześni, nie mamy czasu na słuchanie. W dodatku postaci dramatu Schillera mówią o namiętnościach, które zastąpił dziś cielesny seks, i o mechanizmach władzy, które zostały wyparte przez partyjne przepychanki. A jednak Grzegorz Wiśniewski podejmuje próbę zasypania tej przepaści, dając widzom w efekcie dość ciekawą opowieść o ludziach i politykach. Przede wszystkim rezygnuje z historycznych kostiumów, z dworsko-sentymentalnych konwencji, koron i ukłonów. W to miejsce pojawiają się stroje współczesne. Zgryźliwi powiedzą: biznesowe. Życzliwi: mundurki znamionujące protestancką skromność. Także scenografia jest skromna: długi stół i biurowe krzesła ustawione wraz z widownią na dużej scenie toruńskiego teatru. Za stołem, w tle, odbite w krzywych lustrach sylwetki widzów i aktorów. Granicę między dwoma światami wyznacza czerwone obramowanie scenicznego "okna", cienka czerwona linia, której zygzakowate odbicia w lustrach tworzą subtelne wrażenie, jakby postaci dramatu brodziły w kałuży krwi. Granica jest pozorna, przepaść między widzami i aktorami zasypywana, jak wspomniałem, na różne sposoby. Wszyscy znajdujemy się na tej samej scenie polityki i historii, a w losach scenicznych bohaterów mamy zobaczyć własne losy.

Spektakl Wiśniewskiego można odbierać jako dramat polityczny, który ukazuje wielki mechanizm historii, jak chciał Jan Kott, ale bardziej interesujące wydają się relacje między ludźmi. Każdy z bohaterów prowadzi tu swoją grę, każdy ma inną życiową strategię, choć pragnienia bywają podobne: żądza władzy lub pieniędzy, miłości lub tylko przeżycia do następnego rana. Są tu legaliści, jak Paulet Jarosława Felczykowskiego, który trzyma się litery prawa. Choćby się paliło i waliło, nie pozwoli na skrytobójczą śmierć uwięzionej, ale zarazem przeszuka wszystkie jej rzeczy, centymetr po centymetrze, bo taki jest regulamin. Są państwowcy (modne prawicowe słowo), którzy - jak baron Burleigh Michała Marka Ubysza - lubią sobie porządzić, wiedzą lepiej od samej królowej, co jest dla niej (i dla Anglii) dobre. Są fanatycy w rodzaju Mortimera (Tomasz Mycan), bratanka Pauleta, który zauroczony Marią Stuart zmienia religię, tatuuje na piersiach i plecach święte znaki papistów, by wreszcie (rzecz niesłychana!) niemal zgwałcić Marię w jej celi więziennej (Maria przyciśnięta do stołu i obnażona woła z rozpaczą: "Kto mnie uwolni od tego szaleńca! / Że też się muszę bronić przed tym, który / Chce mnie ratować"). I są wreszcie szlachetni idealiści - jak lord Talbot (Marek Milczarczyk), który i królową uratuje przed nasłanym mordercą, i usta ma pełne politycznej mądrości. Cóż z tego, skoro nikt go nie słucha.

Najciekawsze kreacje w tej galerii postaci (poza rolami królowych) tworzą faworyci: królowej Elżbiety - hrabia Leicester (Sławomir Maciejewski) i lorda Burleigha - Davison (Grzegorz Woś). Obaj są najbardziej współcześni, dwudziestopierwszowieczni, dzięki podobnej (i rozpowszechnionej dziś) strategii robienia kariery. Pierwszy - hedonista i urodzony lawirant - chce złapać za ogon dwie, a może nawet cztery sroki. Chce zdobyć serce królowej Anglii i władzę z tym związaną, luksusy dworskiego życia (szampany wypijane do dna) i uroki potajemnego seksu. Drugi - przynieś-podaj-pozamiataj, który po cichu robi swoją małą karierkę - okazuje się naiwniakiem: królowa Elżbieta odda mu rozkaz zabicia Marii, czyniąc go bez skrupułów winowajcą zbrodni, a jego protektor Burleigh wyciągnie od niego ten rozkaz, bo Anglia domaga się egzekucji. Najbardziej uderzający w tej historii jest fakt, że żadna ze strategii przyjętych przez dworzan Elżbiety nie przynosi sukcesu na dłuższą metę: ani idealizm (czego mogliśmy się spodziewać od początku), ani cyniczny pragmatyzm. Wszystkich zmiecie niezadowolenie kapryśnej królowej, która wahała się całymi latami, a gdy podjęto nieodwracalne działania, nagle wyraziła swoje zdanie, że nie tak to miało być.

Królowa Elżbieta Jolanty Teski ma w sobie chłód, pewnego rodzaju dworską sztywność, ale i namiętność, którą ujawnia w spotkaniu z Leicesterem. Ma także zdolności dyplomatyczne (czytaj: umiejętność lawirowania w świecie sprzecznych interesów mocarstw) i związaną z tym paranoiczną podejrzliwość. W tym sensie jest ikoną naszych czasów: nie wie, komu ufać, a kogo podejrzewać, na kim się oprzeć, a kogo trzymać na dystans. Stara się sądzić ludzi nie tylko po słowach, ale i po czynach. Cóż, kiedy można wprowadzić w błąd i słowem, i czynem. W finale, kiedy nadchodzi czas sądu nad "współautorami" wyroku śmierci, Elżbieta zostaje sama. Znalazła się na szczycie, ma wszystko, ale widzimy, że została z niczym. Bez zaufanego Talbota i bez prawej ręki - Burleigha, a wreszcie bez kochanka Leicestera, który przezornie udał się "na wczasy" do Francji.

Trudno jednak żałować władzy, która sama siebie wpędziła w tę samotność - swoimi kaprysami i wahaniem. Tym bardziej, że nienajlepsze świadectwo wystawia jej stosunek do siostry - Marii (w tej roli Maria Kierzkowska). W scenie spotkania królowych, do którego w rzeczywistości nigdy nie doszło, ujawnia się najgorsza cecha Elżbiety: małostkowość. Leżą po dwóch stronach stołu - ta, która ma wszystko i ta, która nie ma nic (poza ludzką godnością i iskrą życia). Jedna tuż po miłosnym zwarciu z kochankiem, druga z resztką nadziei na odmianę losu. Elżbieta nic nie może zyskać, przychodząc na to spotkanie (nic dziwnego, że historyczna królowa Anglii nigdy sobie na to nie pozwoliła). Przychodzi, namówiona przez doradców, zwłaszcza tych, którzy z różnych względów sprzyjają "Stuartce". Dla Marii jest to natomiast moment kluczowy, bo może jej przynieść albo wolność (w co trudno uwierzyć), albo śmierć. Rozmowa toczy się w dość spokojnej, intymnej atmosferze, z użyciem racjonalnych argumentów, aż do chwili, kiedy Maria przekonuje się, że nic nie wskóra, że pozostało jej tylko słowne znieważenie Elżbiety, zanim ta oddali się, triumfując.Małostkowość Elżbiety w tej scenie to na przykład odebranie siostrze papierosa. Tej resztki przyjemności, która Marii pozostała. Elżbieta z purytańską zawiścią zabiera papierosa, a później w finale dojada napoczęte przez Marię jabłko. I chyba ma rację, że to może Marię najboleśniej dotknąć. Maria Stuart Kierzkowskiej wcale nie jest w tym przedstawieniu szlachetną wojowniczką o sprawiedliwość czy mądrą intelektualistką, która górowałaby nad Elżbietą. Ma w sobie więcej stanowczości i dumy, to prawda, ale troszczy się zarazem o każdy przyziemny drobiazg: o naszyjnik zerwany z szyi, o papierosy i zapalniczkę, o makijaż. Przed śmiercią grzebie w swojej czerwonej torebce, w ostatkach swego kobiecego i królewskiego "kapitału", popala papierosa i jednocześnie łapczywie połyka kęsy jabłka. Zupełnie nieheroiczna i pozbawiona majestatu. Ani trochę nie lepsza od Elżbiety, ale zarazem bardziej ludzka, jak ludzki jest w swojej trosce o drobiazgi każdy skazaniec zmierzający na szafot.

Oglądałem toruńską "Marię Stuart" dwa razy w ciągu kilku dni. Za pierwszym razem spektakl wydawał się płaski, nazbyt melodramatyczny, za drugim razem (w ostatkowy wtorek) całość wypadła świetnie, bardzo emocjonalnie i intelektualnie (co jest w dużej mierze zasługą znakomitego tłumaczenia Jacka St. Burasa). Cóż, i królowe, i aktorki, i zwykli ludzie miewają lepsze i gorsze dni.

Artur Duda - teatrolog, adiunkt w Zakładzie Dramatu, Teatru i Filmu Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji