Artykuły

Apollo rozsądzi

"Wesele" w reż. Gezy Bodolaya w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Michał Mizera w Teatrze.

Pomysł był co najmniej intrygujący. Zaproszenie węgierskiego reżysera Gézy Bodolaya, twórcy "Śmierci Dantona" podziwianej na toruńskim "Kontakcie", do wyreżyserowania "Wesela" budziło nadzieje na ciekawy spektakl. I to w Roku Wyspiańskiego, i to w miejscu słynnej prapremiery. Rezultat znacznie poniżej oczekiwań. Wprawdzie Polak, Węgier dwa bratanki, ale ta wizja "Wesela" dobitnie uwydatnia elementarne kłopoty ze zrozumieniem tekstu, wydobyciem pewnego rodzaju doświadczenia uniwersalnego, dostępnego każdemu czującemu i myślącemu człowiekowi, czy wreszcie z aktualizowaniem (bo taką

intencję powziął Bodolay) polskiego arcydramatu. Nie jest to związane tylko z wąskim narodowym kodem, w jakim został napisany. To problem samego języka i metaforyzacji poszczególnych znaczeń. A nie są to przecież przeszkody nie do pokonania.

Tymczasem dla reżysera "Wesele" to ledwie opowieść o zderzeniu starego z nowym (także starego i nowego teatru), o bylejakości życia pokolenia trzydziestolatków, w najlepszym razie o tym, jak historia, przeszłość, blokuje pozytywne kreowanie rzeczywistości. Trochę mało jak na interesującą interpretację. Poza tym zostaje już tylko obyczajowo-socjologiczna anegdota i reżyserskie pomysły. Anegdota związana jest przede wszystkim ze współczesnym weselem; podrywy, hulanki, szpanerstwo i przyczajona obojętność, typowa dla nie znających się wcześniej weselników, którym "zadano" dobrą zabawę. Do tego obowiązkowe pijackie majaki. A pomysły (rzadko frapujące) służą aktorom do klajstrowania ról, których do końca nie rozumieją, a które podejmują z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy. Deklarowana przez reżysera młodzieńcza fascynacja filmem Andrzeja Wajdy (z 1972 roku!) to chyba mało solidne przygotowanie.

Już pierwsza sekwencja po wygaszeniu świateł na widowni wygląda na lont, który nie doprowadzi do wybuchu. Oświetlone fragmenty kurtyny Siemiradzkiego pokazują Komedię, Tragedię i górującego nad nimi Apolla. Będzie śmiesznie i strasznie, czyli tak jak powinno być. Zza kurtyny wchodzi aktor, wypinając w stronę publiczności tyłek. Prowokacja? Temperatura chwilowo rośnie, zapowiada się ostra i bezpardonowa przeprawa z widownią. Jak ponad sto lat temu. Nie będzie Węgier pluł nam w twarz! Postać rozstawia po obu stronach sceny gaśnice, tak jakby zaraz miał wybuchnąć pożar dusz, pożoga sumień, zapowiadająca dodatkowo pogorzelisko starego teatru. A przynajmniej jakby miała zapalić się wszechobecna słoma, która ściele całe proscenium. Oczywiście nie spłonęło ani ździebełko.

Potencjalnym lontem mógł być pomysł na scenografię, którą przygotował János Mira. Scena została podzielona na dwie części. Dolna stanowi właściwe miejsce akcji, jest nowoczesnym pokojem, z nowobogackimi meblami, czerwonym stołem w kształcie krzyża i plazmą (tu pokazany zostanie film o Chinach, w ramach cyklu "Chincyki trzymają się mocno"). Górę zajmuje symetrycznie podzielona przestrzeń, niejako przeglądająca się sobie. To dwie widownie, metalowy szkielet kontra drewniane kościelne ławy. Całość została uzupełniona przez dziwne rekwizytorium: teatralne maszyny, armatę, obrazy Matejki. Wśród nich weselnikom przygrywają na żywo skrzypaczka i kontrabasista. Mimo ciekawych napięć i skojarzeń scenografia pozostaje jedynie ilustracją, dekoracyjnym i niewykorzystanym tłem.

Podobne wnioski podsuwają kostiumy Diany Marszałek, która ubrała weselników w garnitury (miastowych w trochę lepsze), Pannę Młodą w białą suknię ślubną, a zjawy w stereotypowe, rażąco teatralne kostiumy. Kontrast, jaki tworzą te stroje z wszechobecną słomą, jakże nachalny i banalny ("z butów sterczy słoma"), otwiera jednak ciekawe napięcie - między chęciami a możliwościami, między ambicjami a działaniem, napięcie obecne przecież w "Weselu". To jednak zupełnie nie zostało wygrane w przedstawieniu, podobnie jak - i to największe zdziwienie wieczoru - muzyka Stanisława Radwana. Kompozytora, który wyjątkowo czuje znaczenie ciszy i pauzy w teatrze i który do Wyspiańskiego zawsze komponował poruszającą muzykę. Tym razem warstwa muzyczna w ogóle nie przystaje do spektaklu - ani nie buduje nastroju, ani nie ilustruje akcji, ani jej nie komentuje, ani nie dopełnia. Powiela takty znane z innych przedstawień (Grzegorzewskiego, Wajdy), wchodząc z nimi w zupełnie bezwiedny i niepotrzebny dialog. Mimowolnie je przywołując, tworzy dodatkowy, niezamierzony chaos w tej niespójnej mieszaninie znaczeń i pomysłów.

Wobec reżyserskiej decyzji o rezygnacji z szopkowej konstrukcji (zwłaszcza aktu pierwszego) trudne zadanie stało przed Krzysztofem Jędryskiem, który konsultował ruch sceniczny. O ile w pierwszym akcie udało się wybrnąć ze skomplikowanego, na nowo ułożonego sytemu "wejść i zejść", o tyle kolejne akty drażniły rutyną i aż nazbyt widocznym "ustawieniem" ruchu. Dodatkowym nieszczęściem tego dobrego aktora jest obsadzenie go w żenująco pomyślanym Chochole, który jako tajemniczy, spóźniony widz, wchodzi na widownię od strony foyer z różą w celofanie (tak!). Przechodzi przez zajęty rząd widzów, przepraszając ich za kłopot. Intencja okazania, że Chochoł jest widzem, oglądaczem "Wesela", jest oczywista i grubiańsko dosłowna. Jałowe utożsamienie Chochoła z widownią, przeprowadzone środkami skrajnie powierzchownymi, odtwórczymi, łopatologicznymi, wręcz obrażającymi inteligencję widzów, powoduje, że konstatacja "każdy chroni jakąś różę w swoim wnętrzu" wypada banalnie, blado i nieprzekonująco. Kiedy w finale Chochoł występuje z teatralnej Loży Cesarskiej umieszczonej na pierwszym balkonie, intencje twórców sięgają szkolnego teatru studentów pierwszego roku reżyserii (i to tych mniej utalentowanych). I niechże znowu podświetlony na kurtynie Apollo rozsądzi, czy wygrała Talia czy Melpomena, czy śmiać się, czy płakać. Miało być i śmiesznie, i przejmująco, a wyszło głupio i nijako.

Ze wszystkich ról jedynie Dziennikarz Rafała Dziwisza i Poeta Tomasza Wysockiego wyraźnie odcinają się od reszty skądinąd wyrównanego, choć umęczonego zespołu. W ich grze prześwituje ta podskórna świadomość marności życia i przemijalności ludzkiej egzystencji, niemożności wyrwania się z kręgu niemocy. Ale to ledwie przebłyski, pogłębiające jedynie żal, że ci utalentowani aktorzy od dawna marnują swoje najlepsze aktorskie lata w macierzystym teatrze. Swoje pięć minut wygrywa też Karolina Kominek w roli Haneczki, ale jest to jej własna zasługa. Imponują jej chęć zaistnienia na scenie, radość z grania i widoczna w każdym geście nadzieja na spełnienie w aktorskim w zawodzie.

Piach, pustka i niewypał. To już nawet nie Polaków portret własny, ale ledwie satyryczny (a mało śmieszny, bo przegadany) rysunek. A gdzie prowokacja? Gdzie wiwisekcja duszy? Gdzie magia? Czy naprawdę aktualność "Wesela" zasadza się jedynie na decyzjach scenograficzno- kostiumowych? Czy rzeczywiście plazma i plastikowe kubki definiują naszą ludzką kondycję? Jednowymiarowość myślenia z jednej strony, z drugiej chaos i nadmiar scenicznych pomysłów, choćby i najbardziej atrakcyjnych, zabiją każde "Wesele". Bodolay, a znaszli ten kraj, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba i gdzie wciąż winą jest dużą popsować gniazdo na gałęzi bocianie? Czy odrzucenie ludowości w każdym jej wymiarze dobrze służy tekstowi, który jednak traktuje o ludziach, jakimi są, a nie jakimi mogliby być? Martwe intelektualnie dyskusje na temat historycznego patriotyzmu, niemiłosierne międlenie w przeszłości nie dominują przecież w życiu umysłowym współczesnego człowieka. Czy takie "Wesele" mogłoby przebić się do innej, niż polska, widowni? Czy byłoby ciekawe na przykład dla Węgrów, zwłaszcza rówieśników scenicznych postaci? Szczerze wątpię. Nie udało się Peterowi Steinowi, nie udało Bodolayowi. Wychodzi na to, że rację ma Małgorzata Sugiera, która w przytoczonej w programie wypowiedzi przywołuje opinię Heinera Müllera o sztukach Shakespeare'a, odnosząc ją do "Wesela". "Nasza nadzieja to świat, który nie znajdzie w nim swojego odbicia, bo nie potrafimy siebie odnaleźć, póki Wyspiański pisał będzie dla nas sztuki" - brzmi ta teza po wymianie podmiotów. A przekornie chciałoby się, żeby Sugiera choć raz, bodaj po raz pierwszy, się pomyliła. Zwłaszcza w tej sprawie.

***

Michał Mizera - doktorant Instytutu Europeistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, przygotowuje rozprawę doktorską poświęconą idei teatru narodowego. Współpracuje z Krajowym Funduszem na rzecz Dzieci, Centrum Myśli Jana Pawła II, wydawnictwem Raabe i "Pulsem Biznesu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji