Artykuły

"Znaniecki jarmark" z o.o.

"Włoszka w Algierze" w reż. Michała Znanieckiego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Michał Znaniecki cieszy się opinią doskonałego reżysera operowego, który na dodatek potrafi w jednym sezonie zrealizować 13 przedstawień. W liczącej 16 lat karierze przygotował łącznie około 115 premier (jest tego tak dużo, że nawet sam Michał Znaniecki tak tę liczbę określa). Dyrekcja łódzkiego Teatru Wielkiego zapragnęła sprowadzić wzbudzającego zachwyty twórcę, by przynieść splendor scenie i dać przyjemność widzom obcowania z reżyserem najwyższej próby. Nieoczekiwanie okazało się, że złoty kruszec podmieniono...

Rozchwytywany i modny reżyser miał w Łodzi wyreżyserować (we własnej scenografii) "Włoszkę w Algierze" - operę buffa Gioacchina Rossiniego. Scenografia, owszem, powstała: inna rzecz, że uwodziła wdziękiem rzeźnickiego pnia (zużytą blachą falistą można byłoby pokryć dachy sporej wsi, a światłem oświetlić niejeden odpust). Natomiast reżyseria... mówiąc oględnie, wymknęła się Znanieckiemu z rąk.

"Włoszkę w Algierze" charakteryzują błahe libretto i znakomita muzyka, pełna żaru i żartu, płatająca figle nagłymi zwrotami, to znów uwodząca liryzmem, by szybko zabrzmieć kpiną. Tymczasem na scenie i w orkiestronie (spektakl przygotował muzycznie Maestro Antoni Wicherek) miejsce włoskiej finezji zajęła niemiecka "lekkość". I to jedyne cechy, które połączyły scenę z muzyką. Precyzji, logice i zaangażowaniu cechujących orkiestrę sprzeciwiała się scena, rozmiłowana w chaosie, spętana nonsensami, pstrokata i mdła zarazem.

Michał Znaniecki swawole zamienił w męczarnie. Wymyślił sobie, że "Włoszka w Algierze" to film, który kręcą bohaterowie "Włoszki w Algierze". Bynajmniej nie na użytek własny, niestety. Na dodatek oni kręcą film niemy, bo akcja przeniesiona została w lata 20. minionego stulecia. I na scenie było tak: w napisach końcowych, które wyświetlają się na ekranie, stoi, że Izabellę (tytułową Włoszkę) grała Pola Negri, podczas gdy tak naprawdę to była Agnieszka Makówka, która wcale Poli Negri nie grała, tylko przyleciała na scenę do filmowego atelier w USA samolotem, a później uciekła z tego Algieru statkiem i nie w kostiumie filmowym, tylko prywatnym (ale nie własnym, bo teatralnym), po drodze wyzwalając włoskich więźniów ubranych w pajacyki z włoskiej flagi i nudząc się w garderobie, gdy jej narzeczony występował na ekranie z kobrą, której śpiewał wyznanie miłosne skierowane do Izabelli, która wiła się do muzyki klarnetowej (naturalnie kobra, nie Izabella). Ale Izabella też się wiła, bo musiało ją skręcać na te wszystkie niedorzeczności. Nie bardzo wiem tylko, czy wiła się prywatnie w filmie, czy jako Pola Negri w operze. Bo na przykład Agnieszka Makówka wcale się nie wiła, tylko bardzo ładnie śpiewała, co z kolei nie przeszkadzało reżyserowi.

Tak naprawdę reżyserowi nic nie przeszkadzało, a już najmniej reżyseria i muzyka. Michał Znaniecki porozrzucał po scenie kilkadziesiąt pomysłów na chybił trafił i odniósł spektakularną porażkę nie umiejąc ich uzasadnić, ze sobą połączyć w spójną całość, nie potrafiąc nimi zainteresować, wreszcie zaplątując się we własną sieć. Z lekkiej i delikatnej komedyjki ukuł spiżowe, ale za to pstrokate i banalne widowisko. Pomijając niewybredną estetykę, bo to kwestia smaku, dał się Michał Znaniecki poznać jako twórca o wysokim progu wrażliwości, nie dość refleksyjny i - co u reżysera operowego zaskakujące - nie szanujący solistów. Przykładów na to było wiele, ale jeden szczególnie mnie zaskoczył. Bo czy w istnej biegunce pomysłów nie można było znaleźć takiego, który pozwoliłby artystom zaśpiewać bodaj najtrudniejszy z finałów Rossiniego w I akcie opery? Przecież wcale ów pomysł, jak wszystkie inne, nie musiałby mieć uzasadnienia logicznego. Miałby za to wykonawcze uzasadnienie: pozwoliłby śpiewakom skoncentrować się na śpiewaniu, a nie ćwiczeniach gimnastycznych. Gimnastyka uprawiana była na dodatek w głębi sceny, więc brawurowy finał prawie nie był słyszalny.

Zresztą bałagan władający sceną skutecznie odwrócił uwagę od muzyki Rossiniego. Było to zbawienne, gdy śpiewała Jolanta Bobras, która - gdyby teatr płacił za niestaranne i nieczyste dźwięki - byłaby już baronową Rotsztyld i nie musiała więcej występować. Gorzej, gdy zakłócał dobre produkcje Agnieszki Makówki, Roberta Ulatowskiego (Mustafa), Wiesława Bednarka (Taddeo) czy delikatnego Pabla Cameselle (Lindor), który niewielkim głosikiem, bardziej kontratenoro-wym niż tenorowym, wyśpiewywał wszystkie nutki.

Zdarza się, że "sławne nazwiska" potykają się o własne nogi i rozkładają inscenizacje. Przykre, że zdarzyło się to Michałowi Znanieckiemu właśnie w Łodzi. Okazało się, że brak logiki w libretcie wymaga żelaznej logiki podczas realizacji. Głupstwo nałożone na inne głupstwo nie potęguje efektu, a obnaża niezborność twórczą. Tym razem zaowocowało to nudną komedią. Co bardziej niestosownego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji