Artykuły

Komedia bez uśmiechu

"Grają naszą piosenkę" w reż. Bogusława Semotiuka w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Teatr Muzyczny w Łodzi nie ma łatwego życia. I długo jeszcze miał nie będzie, bo remont budynku zaplanowany jest na kilka lat. Brakuje dużej sceny. Jak bardzo, dała dowód najnowsza premiera, zrealizowana na scenie kameralnej, którą teatr wygospodarował w miejscu, gdzie kiedyś był bufet.

W niewielkiej sali duchota panuje okrutna, bo jedyną możliwością wentylowania pomieszczenia jest bodaj tylko jedno okno. Za przeszklonymi drzwiami przesłoniętymi kotarami toczy się życie teatru, bywa więc, że podczas przedstawienia słychać, jak obsługa sprząta naczynia po poczęstunku, którym widzowie zostali podjęci w przerwie.

Sama scena nawet nie najmniejsza, za to pozbawiona podstawowych dziś udogodnień technicznych. Kurtynkę zasuwają i odsuwają pracownicy techniczni ręcznie, oświetlenie sceny - tyle że jest, bo o efektach trudno mówić. Ubogi też repertuar: po adaptacji "Yentl" na muzyczny monodram, sięgnięto po dwuosobową komedię muzyczną "Grają naszą piosenkę" z muzyką Marvina Hamlischa, librettem Neila Simona i piosenkami Carole Bayer Sager.

Nie jest to ciekawy materiał dramaturgiczny ani muzyczny. Historyjka ogranicza się do kilku scenek, w których wzięty kompozytor piosenek spotyka się z narwaną autorką tekstów. Od poznania do zakochania - to treść całości. Ponieważ nie ma sztuki bez konfliktu, pojawia się "ten trzeci", zatruwający spokój jej, a przez to również jemu. Fizycznie na scenie go nie ma, bo do komplikowania życia innym używa telefonu.

Kompozytora gra i śpiewa Zbigniew Macias, próbując mało zabawne, zwietrzałe dowcipy podawać naturalnie, ale na próbach się kończy. Elegancja operowego śpiewaka jakoś nie pozwala Maciasowi na wygłup, i może to i dobrze. Bo kiedy zaczyna śpiewać, czyni to świetnie. Doprawdy nie wiem, dlaczego artysta znany i uznany, będący w tak znakomitej formie wokalnej, występuje tak rzadko. A na łódzkiej scenie operowej - wcale.

Poetkę, która ma mnóstwo uwag do kompozytora, chwilami bezczelną, wiecznie spóźniającą się, gra i śpiewa Agnieszka Greinert. Nie są to wyżyny sztuki aktorskiej, rzekłbym raczej, że jest to dolna granica stanów średnich. Szkoda, że reżyserowi Bogusławowi Semotiukowi nie udało się wzbogacić mizernych środków, jakimi dysponuje pani Greinert. Stany emocjonalne - wszystko jedno jakie - aktorka sygnalizuje jedynie natężeniem kręcenia wiatraków rękami. Czasem jeszcze moduluje głos. To nie jest wiele, a zdecydowanie za mało, by stworzyć pełnokrwistą postać.

Śmiać się na tej muzycznej komedii nie było z czego, no chyba że złośliwi mogliby wyśmiać wybór repertuarowy, bo błahostka Simona i Hamlischa nie wykracza poza granice telenoweli. Na dodatek trąci myszką, podobnie jak kostiumy, które zaprojektowała Anna Bobrowska-Ekiert. Bzdurą trącił natomiast pomysł reżysera, powołujący do życia alter ego głównych bohaterów w osobach Rafała Dudka i Pauliny Poszepczyńskiej - solistów baletu. Biedni tancerze pojawiali się na scenie i naśladowali zachowania Greinert i Maciasa, tyle że w sposób delikatny i płynny, jak to bywa w balecie. Gdyby udało się udowodnić, że to jakaś metafora, to miałoby to jakiś sens, ale się nie udało udowodnić.

Z zachowaniem stylu i proporcji artystom akompaniował świetny zespół Adama Manijaka w składzie: Adam Manijak (fortepian), Maciej Latalski (gitara basowa) i Radosław Bolewski (instrumenty perkusyjne) oraz Honorata Rusin (piano). Ozdobą nudnego spektaklu były wyświetlane na wielkim ekranie slajdy, na których pięknie sportretowano Nowy Jork. To chyba za mało jak na widowisko muzyczne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji