Artykuły

Za duży, żeby nie rozumieć

- W życiu nie przypuszczałem, że ktoś mnie zobaczy w pończochach. Ja jestem ze wsi. Mnie to mierzi - mówi WŁADYSŁAW KOWALSKI, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

W kinach jest teraz "Ogród Luizy" Macieja Wojtyszki, w którym gra pan gangstera. To zaskakujące - pan, taki subtelny, gangsterem?

- Nigdy nie odmówię Maćkowi Wojtyszce, nawet gdybym miał grać bulkę z masłem leżącą na parapecie czy dojrzewający pomidor.

On pierwszy odważył się obsadzić mnie jakby odwrotnie, wbrew temu, co do mnie przylgnęło. Bo zwykle pisano, że jestem chłopcem znikąd, chłopcem z deszczu. Miałem już dość tych chłopców.

Dostawałem role czechowowskie, ibsenowskie. Nie miałem z nimi specjalnego problemu, choć zawsze można coś zagrać lepiej. Pamiętam, jak za komuny jeden taksiarz powiedział mi: "Panie, ja te pańskie rosyjskie role to mogę oglądać bez końca".

Nikt jednak nie stawiał mnie pod ścianą. Nie zmuszał: "Sięgnij po coś, czego dotąd nie używałeś".

W 1980 roku Maciek robił w Teatrze Telewizji sztukę Eugeniusza Szwarca "Smok". Grałem w niej burmistrza, rodzaj despoty, człowieka lekko zwichniętego psychicznie, głąba niemalże. Przeczytawszy to, powiedziałem: "Maciek, o Jezu, ja nigdy czegoś takiego...".On na to: "No, no, to spróbujemy". I to nam wyszło. Jakieś nagrody podostawałem. Wtedy spodobały mi się takie trudniejsze zadania.

Pana gangster adwokat z "Ogrodu Luizy" jeździ na wózku. Zapamiętałem scenę, w której zsuwa pan spodnie i wciera sobie krem w uda. Czy to było w scenariuszu?

- Nie, to mój pomysł. Ja nie umiem czytać scenariuszy. Wydają mi się prymitywne. Nie umiem, tak jak reżyser, widzieć w nich tego, co nie jest zapisane. Rola gangstera nie dawała mi nadzwyczajnych możliwości. Ale wiedziałem, że to, że on jeździ na wózku, to już jest dla mnie dobrze. Że to mecenas, a robi takie wstrętne rzeczy, to też dobrze. I w ogóle dobrze, że to wszystko takie pokręcone. Dlatego zagrałem tę rolę z satysfakcją. Co do pomysłu z kremem, to Maciek jeszcze mnie przepraszał, że trochę tego smarowania wyciął.

Z tymi pomysłami to jest zresztą sprawa reżysera. Nie wiem, czy przy innym reżyserze bym to wymyślił. Musi być przyzwolenie, które wyzwala u aktora odwagę. On się wtedy nie cenzuruje.

Pamiętam pracę z Andrzejem Wajdą przy "Miłości dwudziestolatków". To był międzynarodowy film nowelowy, Andrzej robił jedną z nowel. Był wtedy w genialnej formie. Zwoził wszystkich rano na plan i mówił: "No i co dalej?". Pobudzał nas. Nam się otwierały różne klapki. Podrzucaliśmy pomysły. Wajda miał fenomenalne oko selekcyjne: "To tak, to nie, to tak".

W tej noweli dziecko wpada w zoo do wybiegu niedźwiedzia. Młody chłopak, którego ja gram, tchórzy, a dziecko ratuje starszy pan z wojenną przeszłością grany przez Zbyszka Cybulskiego. Basia Kwiatkowska, która to widzi, jest

niby w parze ze mną, ale nagle fascynuje ją Zbyszek. Ponieważ on jest podrapany przez niedźwiedzia, dziewczyna zaprasza go do domu. Zbyszek wymyślił, że jego bohater to jest facet, który sprawdza gazomierze. Nosi okulary, beretkę. Tymczasem Basia był piękna, cudownie ubrana. Nie przystawali do siebie kompletnie.

Wchodzimy do jej mieszkania, jeszcze nie bardzo urządzonego, w takim pustawym bloku. I od razu musimy pokazać, że Zbyszek zaczyna Basię uwodzić. No dobrze, ale dlaczego taki zasznurowany człowiek nagle się przełamuje? Przyszło mi do głowy, żeby on poszedł do łazienki umyć ręce. A tam stoi woda kolońska - Chanel nr 5 czy coś takiego. On, myjąc ręce, bierze tę wodę i ją wypija. Jak wypił, to popatrzył na siebie w lustrze i już wychodzi jako inny facet.

Wajda się zgadza. Zbyszek też i głaszcze mnie po głowie: Kochaniunia, kochaniunia - że mu wymyśliłem. Wtedy Andrzej mówi: - Ale ta butelka jest za mała. Na to Basia: - Ja mam większą, półlitrową, w pokoju w Hotelu Europejskim. Więc posłali tam samochód i przywieźli. Andrzej jest zachwycony, oczy mu błyszczą.

Cybulski genialnie grał takie rzeczy. Zerka na butelkę. Chwila wahania i desperacko bach, walnął jedną trzecią flakonu. Francuzi później napisali - wiem, bo ktoś przysłał mi recenzję - że tylko Polacy mogli coś takiego wymyślić. U innego reżysera nie przyszłoby mi to do głowy, a nawet jakby przyszło, tobym sobie powiedział: - O Jezu, ale to głupie.

Z Cybulskim grał pan, tuż po studiach, w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku.

- Ja się z nim po raz pierwszy spotkałem nie prywatnie, tylko na scenie. Miałem zastępstwo w "Kapeluszu pełnym deszczu" Vincente Gazzo, w reżyserii Wajdy. Gdy Maklakiewicz wprowadzał mnie w spektakl, Zbyszek był na festiwalu młodzieży w Wiedniu. Przyjechał stamtąd prosto na przedstawienie. Tylko się przebrał - założył białą koszulę. Sala była nabita. Publiczność czekała półtorej godziny.

Wszedłem do sceny jako młody narkoman. Z Cybulskim rozdzielała nas siatka. On mnie zobaczył i natychmiast totalnie sprywatnial. Robi minę do Maklaka: co to jest? Kawał mu robią? Co to za facet? Ale jednocześnie gra dalej.

A czy u Wojciecha Hasa można było tak wymyślać jak u Wajdy? Grał pan u niego w "Rozstaniu" i "Złocie".

- U Hasa było z tym trudniej. To mój filmowy ojciec, u niego zaczynałem.

Pamiętam, jakjechałem z teatru w Gdańsku do Wrocławia, na próbne zdjęcia do "Rozstania". Byłem świeżo po premierze - adaptacji "Jeziora Bodeńskiego" Dygata - grałem głównego bohatera, mówiąc ze sceny prawie całą książkę. Przespałem stację przesiadkową, gdzieś na Śląsku. Zamiast o dziesiątej rano przyjechałem na drugą po południu. Myślałem, że będę miał przechlapane, ale nic z tych rzeczy. Wytłumaczyłem się Hasowi. On popatrzył na mnie, porozmawialiśmy chwilę i spytał: - Czy pan zna "Jezioro Bodeńskie"? Ja mówię:

- Znam. Nie przyznałem się, że w tym właśnie występuję. - Tu jest taki kawałek tekstu - Has mi go podsuwa Spojrzałem, to był akurat kawałek, który mówiłem ze sceny. Powiedziałem go teraz. Has na to: dziękuję, i od razu umawiamy się na terminy. Operator Stefan Matyjaszkiewicz powtórzył mi później, że Has powiedział mu wtedy: "Ty, to młody Holoubek". Co mnie zresztą lekko zmroziło, bo był akurat taki pęd - każdy chciał być Holoubkiem, złapać ten styl, to mówienie.

Czy Has dawał na planie jakieś uwagi?

- Bardzo wiele. Dlatego trudno się było u niego zachowywać tak jak u Wajdy. Choć ja próbowałem się wyrywać, a on mi pozwalał, bo mnie lubił. Jego filmy to był wyłącznie jego świat. Nie było w nich miejsca na cudze rzeczy. On kreował ten świat poprzez aktorów, rekwizyty i dekoracje.

U niego wszystko było w dekoracjach. W "Rozstaniu" mieliśmy scenę w wagonie. Dzisiaj takie coś kręci się na dworcu, a dla niego zbudowano specjalny wagon, odrobiony z detalami! Z powodu niedużej sceny przejścia korytarzem i zerknięcia na siedzącą Lidię Wysocką! Ludzie z ekipy kołysali tym wagonem.

Do Hasa miano pretensje, że choć jest taki wspaniały, zdolny, to nie tyka tematu współczesnego. On wiedział, dlaczego nie tyka - po prostu współczesność go kompletnie nie interesowała. Bohdan Czeszko namawiał go na taki temat. Sklecił scenariusz. Has to przeczytał: "No dobrze, no tak". Mnie zaklepał do głównej roli. Pojechaliśmy do Turoszowa na zdjęcia Has wychodzi w wybrane miejsce z kamerą i widzę wjego oczach przerażenie. Dookoła księżycowy pejzaż: kilkupiętrowe koparki, taśmociągi. Przez pierwszy dzień Has chodził z kamerą i gdzie ją postawił, było źle. Nie nakręciliśmy ani metra. I tak trwało to z pięć dni. Mówię: "Wojtek, chyba trzeba dekoracje zbudować". Ani on, ani ja nie byliśmy szczęśliwi. Aczkolwiek, jak pamiętam, Kałużyński był z tego filmu zadowolony. Podobał się też na festiwalu w Locarno. Wielki francuski aktor Michel Simon mnie tam komplementował. W Locarno Has dał mi scenariusz "Rękopisu znalezionego w Saragossie": "Będziesz grał". Przeczytałem: - Wojtek, chyba nie. - Co ty tam, k..., wiesz. On był dosyć apodyktyczny. Używał brzydkich słów. Przeżywałem to całe Locarno.

Przyjeżdżam do Warszawy i mam wezwanie na miarę kostiumów. W życiu nie przypuszczałem, że ktoś mnie zobaczy w roli w pończochach. Ja jestem ze wsi. Mnie to mierzi. Ale to w końcu Has, trzecia duża rola u niego. No to chodzę po ogromnym stole przez dwa tygodnie i mierzę. Kostiumów miałem z osiem, ciężkich, wspaniałych, Skarżyńscy je projektowali. A potem czytam w gazecie, że Has rozpoczął zdjęcia do "Rękopisu". W głównej roli jakiś Francuz, zapomniałem nazwisko. To ja dzwonię do Hasa: - Wojtek, jak to tak? Bez żadnego znaku?

Mało tego, tego samego dnia, gdy przeczytałem o Francuzie, dostaję wezwanie na kolejną miarę kostiumów. No to mówię: - Proszę bardzo. Potem Has obraził się na tego Francuza i wziął Cybulskiego, którego ktoś podpowiedział mu na planie.

Nasz kontakt się urwał. Has był taki, że jak mu coś nie wyszło, to odruchowo, może nieświadomie, uznawał, że wina jest głównie poza nim. Zadzwonił do mnie dopiero, gdy obejrzał "Kartkę z podróży" Waldemara Dzikiego. Był zachwycony tym filmem. Analizował go, opowiadał sceny gdzie jest dobrze, gdzie jeszcze lepiej. Jakbym trafił w jego marzenia na temat mojego grania.

W "Kartce z podróży" gra pan Jakuba Rosenberga, Żyda z getta, który stara się przygotować na śmierć.

- Zastanawiałem się, dlaczego takjest, że choć nikt nie wiedział, jakie miałem dzieciństwo, to jednak obsadzano mnie w rolach Żydów.

Ja się urodziłem w koszmarnej wsi - Żurawce, 4 km od Bełżca. Pamiętam, że gdy miałem 7 lat, jak powiał wiatr z południowego zachodu, właśnie od Bełżca, to w powietrzu czuło się zapach palonych włosów. Spytałem o to mamę. Coś mi tam odpowiedziała. Często było też słychać strzały.

Pewnego dnia zamieszanie na podwórzu - jeden z kolegów mówi: - Słuchaj, w drewutni jest dwóch chłopaków. Zaprowadził mnie tam. Rzeczywiście, było dwóch, starszych ode mnie. Mieli po 12-14 lat. Cudem udało im się uciec z obozu. Jeden był jasnym blondynem, jak ja. Kolega poleciał po ojca. Przyszedł ojciec i jeszcze ojciec drugiego kolegi. To byli Polacy. Wyciągnęli chłopców z drewutni związali sznurkiem i zaprowadzili z powrotem do obozu. Pamiętam ich jęk, płacz. Dawali jakieś złote przedmioty, dostali je pewnie od rodziców, żeby się dzięki nim ratować. Na próżno. Wtedy powiedziałem sobie: - Jezus Maria jak to dobrze, że ja nie mam ojca. Ojciec był w obozie. Wrócił dopiero w 1947 roku.

Pierwszą rolę o tym miałem w teatrze, w "Andorze" Frischa. To właściwie nie było o Żydzie. To było o chłopcu, który z jakiejś rzeczywistości przybył do innej. W niej jest obcy. Skoro obcy i nieznany, to pewnie Żyd. On się buntuje, że nie, ale wszyscy dookoła, że tak. On żyje, pracuje, uczy się na czeladnika stolarskiego, ale wszyscy mówią mu: - Zobacz, jak ty chodzisz, zobacz, jak bierzesz krzesło. On walczy z nieprawdą na swój temat. Potem rodzi się faszyzm. Grozi mu rozwałka. Wtedy jednak przychodzi wiadomość, że jednak nie. Wszyscy mu to mówią, ale on na to: - Za późno. To zaszło tak daleko, że on już nie jest w stanie tego w sobie odkręcić. Rozwalają go.

Spotkałem wtedy parę osób, które mówiły mi: - A, byłem wczoraj, widziałem, jak pan tego Żydka grał. Próbowałem protestować - To właśnie chodziło o to, że nie, że to ludzie robią z kogoś... Ale zawsze kończyło się: - Żydek, Żydek.

Później były inne takie role, w kinie, w teatrze. I odkryłem, skąd to się bierze: że to żydostwo jest we mnie. W "Kartce z podróży" nie zagrałem tak dobrze jak na zdjęciach próbnych, które robiliśmy dość długo, żeby się wczuć. Byłem na nich jakiś luźny. Ale potem przychodzi wielka maszyneria filmowa i trudno się skupić. Nie mogłem nic na to poradzić.

Aktorzy zresztą często popełniają ten sam błąd - gdy coś uda się nam na próbie, reżyser jest zachwycony, a my czujemy, że to było to, to zamiast to zmazać, próbujemy to gonić. A to się nigdy nie udaje. Zawsze trzeba budować rolę od początku. Poprzestawiać w niej klocki, zaistnieć na nowo.

Czy zabiegał pan o rolę Rosenberga?

- To Dziki szukał aktora. Nawet Edzio Żebrowski, mój kolega ze szkoły teatralnej, z którym grywaliśmy w pisanych przez niego etiudach, powiedział: "Oj, Kowalski - Żyd. Nie". Ale po filmie przyszedł i powiedział mi, że nie miał racji.

Są role, które niezależnie od tego, jak zafunkcjonowały wśród krytyków i publiczności, aktor nosi w sobie. Jakieś resztki emocji zostają na zawsze. W "Kartce..." zainspirowałem jedną scenę. Tę, w której Jakub przychodzi do knajpy na zupę. Chce zrobić aferę - celowo wylewa tę zupę. Chce doprowadzić do konfrontacji z kimś silniejszym, uprzedzić wszystko złe, co może go spotkać, żeby potem nie być niczym zaskoczonym. Gdy w Los Angeles był przegląd filmów o tematyce żydowskiej, jeden z krytyków napisał o tej scenie. Z konsulatu przysłali mi wycinki.

Janusz Morgenstern wspomina, że nie myślał o panu, obsadzając "Kolumbów", ale pan ciągle przypominał o sobie, siedząc w barze wytwórni na Chełmskiej.

- To prawda, chciałem zagrać Jerzego. Kończyłem wtedy na Chełmskiej film Petelskich o zdobyciu Wału Pomorskiego - "Jarzębina czerwona", który puszczono w telewizji w dniu ogłoszenia stanu wojennego. Po tej projekcji wstydziłem się wyjść z domu.

Morgensternowi mówiłem na przykład: - A może Jerzy powinien nosić okulary? Ja jeszcze nie musiałem ich nosić. No i dostałem tę rolę.

Miałem wojenny kompleks człowieka z najgorszego ówczesnego pokolenia: byłem za duży, żeby nie rozumieć, i za mały, żeby brać udział. Ci "Kolumbowie" to była próba wypełnienia życiowej luki, chociażby przez fikcję. Byłem z nich strasznie dumny. Niechętnie rozbierałem się z kostiumu.

Warszawa wciąż nadawała się do wojennych zdjęć, były w niej autentyczne gruzowiska. Pamiętam jak kręciliśmy scenę wymarszu mojego oddziału. Przyglądający się temu starzy warszawiacy obrzucali nas obelgami. Takie oczy zrobiłem. Myślałem, że powitają nas kwiatami. Ale cóż, powstanie ściągnęło na cywilów represje, więc starsze panie w małych uliczkach wołały - Bandyci! Won! Wynocha stąd!

A Morgenstern dawał mi podczas kręcenia dziwne uwagi, np.: "Stań tak bokiem". W końcu się zdenerwowałem: - Kuba, gram jedną z głównych ról, a ty ciągle każesz mi stać albo plecami, albo bokiem. Odwrócić się wolno mi tylko na chwilę. Co jest? To on na to mówi: "Zrozum, jeżeli grasz główną rolę, to ja nie mogę cię pokazywać cały czas, bo zanudzisz. Muszę pokazywać tych, którzy przychodzą na chwilę".

Święte słowa. Kuba zachęcał mnie też: "No wymyśl coś, wymyśl". Wymyśliłem w naszym następnym filmie - "Trzeba zabić tę miłość" - to, że lekarz, którego grałem, prowadzi w szpitalu kółko teatralne i reżyseruje "Romea i Julię".

U Kieślowskiego pojawia się pan w "Dekalogu VII" i "Podwójnym życiu Weroniki".

- Moje zadania u Kieślowskiego nie były szczególnie istotne. On tak sugestywnie opowiadał o świecie, który przedstawiał, o konkretnej scenie, o człowieku, którego się miało zagrać, że łatwo się było wpasować, zbliżyć się do tego, o co mu chodzi.

Przy robocie był wspaniały - niezwykła powaga i precyzja. Zupełnie pozbawiony potrzeby udawania: patrzcie, jestem tym wielkim Kieślowskim. To był raczej kłębek nerwów, człowiek wypalający obłędną ilość papierosów, z takim skupieniem, że miało się wrażenie, że mu zaraz głowa pęknie.

To nazwisko wciąż wiele znaczy. Mój syn Kuba, który w Tajpej studiował sinologię, otarł się trochę o wybitnych chińskich filmowców. Jeden z nich zrobił tam krótki kurs reżyserski. Zgłosili się chętni z całego świata Kuba powiedział Chińczykowi z Tajwanu, który się wokół tego kursu kręcił, że jego tata grał u Kieślowskiego. Oni nawet znaleźli film z moim udziałem. Kuba natychmiast został wyciągnięty z tłumu i skończył kurs z pięknym dyplomem.

W teatrze debiutował pan u Konrada Swinarskiego, w "Smaku miodu'' Shelagh Delaney.

- Swinarski albo chodził, albo pracował. Przyjechał do Gdańska z Warszawy. Nudził się w swoim pokoju, więc budził nas w nocy, żeby robić próby. On w nocy spał niewiele, odsypiał w dzień. Czasem wysyłał mnie po wódkę. Nie sprzedawali mi zazwyczaj. Za młodo wyglądałem. Potem musiałem chodzić z dowodem.

Dziś porównałbym Swinarskiego do Krystiana Lupy, choć są to reżyserzy od siebie odlegli.

W obu przypadkach mamy jednak do czynienia z typem, który wie, w jakim kierunku podążać, i stara się to, co ma w głowie, oblec na scenie w ciało. Pracujemy więc nad konkretną sceną i zdarza się, że gdy przychodzimy następnego dnia, reżyser mówi: - Wszystko, co zrobiliśmy wczoraj, out! I znowu szukamy, ale w tej samej sprawie. Kierunek jest taki sam, tylko idziemy inną drogą.

Aktor, który tak jak pan pracował z tyloma wybitnymi reżyserami, dostał tyle nagród, powinien czuć się spełniony.

- Ja za swój sukces uważam to, że zawsze byłem aktorem potrzebnym. Oczywiście, wiele rzeczy udało mi się zagrać dobrze, ale wiele mi się nie udało. Nie miałem nigdy okresu bez pracy, żebym pytał siebie: po co ja właściwie jestem aktorem? Nie uważam też, że mnie coś w tym zawodzie ominęło.

Jeśli mam jakąś gorycz w sobie, to z tego powodu, że się w ogóle zdecydowałem na bycie aktorem. A nie chemikiem, którym chciałem być.

Wydaje mi się, że ten przeszczep, to znaczy skok ze świata, w którym się urodziłem i wychowywałem, do świata, w którym się znalazłem na I roku szkoły teatralnej, nie do końca się przyjął.

Dziś nikt tego nie zrozumie, ale wtedy przepaść między Warszawą a zakutą wsią to były wieki. Tu teatry, kina, filharmonie, książki i w ogóle prąd, a tam lampy naftowe, żadnej biblioteki, ewentualnie jakieś zniszczone szkolne podręczniki.

Dlatego przeżywałem okres gorączkowego nadrabiania, obłędnego czytania po dwie książki dziennie, żeby dorównać innym w tym, co im przyszło w sposób oczywisty. Trochę mi się to udało. Kiedyś Jan Kreczmar, jeden z profesorów ze szkoły, siusiając obok mnie, powiedział, żejestem zdolny. Wcześniej miałem co do tego wątpliwości. Podczas egzaminów prof Jerzy Rakowiecki kazał mi wyjść i coś zrobić. Gdyby mnie nie zmusił, pewnie niczego bym nie wymyślił. A tak wyszedłem, wróciłem, zamknąłem okno, zdjąłem marynarkę i położyłem się na podłodze jak na tapczanie, przybywszy się marynarką. Wtedy dowiedziałem się, że zdałem.

Moja scenka wywołała zresztą zbawienną dyskusję - zeszły na nią całe zajęcia. Koledzy byli dociekliwi. Zastanawiali się: jak to, skoro zamknął okno, to nie było już zimno, więc dlaczego przykrył się marynarką? Ale Rakowiecki wystąpił jako mój adwokat. Powiedział: "Przecież nie mógł się położyć w marynarce".

WŁADYSŁAW KOWALSKI (rocznik 1936), znakomity aktor teatralny i filmowy. Absolwent warszawskiej PWST (1959). W gdańskim Teatrze Wybrzeże m.in. Geoff w "Smaku miodu", w warszawskim Ateneum Andri w "Andorze", Kiryłow w "Biesach" i Baron w "Na dnie", a w Powszechnym Saint-Just w "Sprawie Dantona", tytułowy " Wujaszek Wania" i Podkolesin w "Ożenku" (Nagroda im, Zelwerowicza). W Teatrze Dramatycznym gra teraz w spektaklach Krystiana Lupy (np. w "Na szczytach panuje cisza"). Zajmuje się też reżyserią teatralną (m.in. "Czwarta siostra"). Za rolę w filmie "Kartka z podróży" (1984) dostał nagrodę na festiwalu w Gdańsku. Grał m.in. u Wajdy, Hasa, Kieślowskiego, Morgensterna, Marczewskiego, Zaorskiego, Kutza i Stuhra. Ostatnio widzieliśmy go w "Katyniu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji