Artykuły

Modli się pod figurą...

Czy "Tartuffem" można powiedzieć coś nowego? Wydaje się, że po tylu wiekach eksploatowania tego tytułu raczej nie. Można jednak spróbować uczciwie i rzetelnie przygotować inscenizację, by nie stała się jedynie produkcyjniakiem i wypełniaczem przedpołudniowych godzin w miesięcznym repertuarze - o spektaklu "Tartuffe czyli Szalbierz" w reż. Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Kaliski "Tartuffe czyli Szalbierz" jest propozycją skierowaną głównie do szkół. Kształt sceniczny spektaklu jednak wskazuje na ambitne podejście twórców do wyzwania zrealizowana lektury szkolnej - i już za samo to należy się im uznanie. Reżyser, Grzegorz Chrapkiewicz, często realizujący komedie i farsy, z dramatu Moliera wydobył elementy komiczne. Okazuje się, że jego decyzja była słuszna, a spektakl - choć niewolny od wad - podoba się widowni, także tej nienajłatwiejszej do okiełznania, szkolnej, czego doświadczyłem oglądając jeden z porannych popremierowych pokazów.

Kaliskie przedstawienie rozgrywa się na stopniach wiodących do zawieszonej w głębi i oddzielonej półprzezroczystą materią figury Ukrzyżowanego. Figura jest tak ogromna, że widzimy postać tylko od nóg do brzucha, reszta ginie gdzieś nad sceną. Chrystus, jak milczący świadek, przygląda się wariactwom Orgona (Lech Wierzbowski) i knowaniom zaproszonego w jego progi szalbierza (Szymon Mysłakowski). Cała intryga, przebiegająca tak, jak znamy to z kart szkolnej lektury, wpisana została przez Chrapkiewicza w dziwną konstrukcję, która nie próbuje nawet przypominać pomieszczenia domowego. Przestrzeń wyznaczona jest rusztowaniem z metalowych elementów (od jakiegoś czasu to częsty element scenografii kaliskich spektakli), na którym rozpięto nieprzezroczystą folię. Dom w budowie? Może znak tymczasowości przedstawionego świata? Żaden trop, pomysł interpretacyjny scenografii, nie jest akcentowany podczas spektaklu. Aktorzy - również z niewiadomych powodów - wchodzą na scenę z widowni, schodzą na nią w trakcie spektaklu - jednak przeprowadzone jest to niekonsekwentnie, widownia nie reprezentuje np. przestrzeni na zewnątrz świata przedstawionego, bo niekiedy wyjścia i wejścia odbywają się również w przestrzeni scenicznej. Wydaje się, że chwyt wychodzenia na widownię został potraktowany bardziej jako ozdobnik niż pomysł interpretacyjny.

Niektórzy z aktorów występujących w tej inscenizacji grali kilka lat temu w poprzednim wystawieniu tego tekstu w Kaliszu. Warto jednak zaznaczyć, że pomysły na role są inne niż w tamtym spektaklu, co znamionuje pracę interpretacyjną i jest warte zaznaczenia. Wielobarwne, wzbudzające w widzu zainteresowanie role zbudowały w tym spektaklu przede wszystkim kobiety. Pani Pernelle Krystyny Horodyńskiej, poruszająca się o kuli, despotyczna baba, choć to postać jakby nie do końca rozwinięta, wciąż w fazie próbowania, niepełna, wnosi na scenę żywioł komizmu wsparty znakomitym podawaniem tekstu. Nie ustępuje jej Izabela Piątkowska w roli Elwiry, żony Orgona. To najciemniejsza postać w tym przedstawieniu, co częściowo wynika z tekstu Moliera. Piątkowska do tekstu dodaje jednak nastrój zgryzoty i smutku, który nie ustępuje z jej twarzy podczas całego czasu trwania sztuki, a pogłębia się pod koniec, gdy jest już "kobietą po przejściach" i ma za sobą śmiałe zaloty Tartuffe'a. Żywiołowa, energiczna i spontaniczna Marianna Kamy Kowalewskiej i obrotna, nieco przerysowana Doryna Agnieszki Dulęby-Kaszy dopełniają kompletu kobiecych postaci sztuki.

Mroczny, niepokojący, poruszający się w miękki, koci sposób tytułowy bohater, grany przez Szymona Mysłakowskiego, nie stanowi punktu ciężkości kaliskiego przedstawienia. Jest istotny z punktu widzenia fabuły, ale jego rola nie wybija się mocno na pierwszy plan. Orgon Lecha Wierzbowskiego zawłaszcza dla siebie większą uwagę widza. Mało w nim determinacji, zarówno wtedy, gdy walczy o pozycję szalbierza w swoim domu, jak i po tym, gdy dowiaduje się, jaka z jego gościa jest niepożądana figura. Niewiele ma w sobie z mężczyzny - pana domu. Wspomnieć też warto o zabawnie fajtłapowatym Walerym w wykonaniu Wojciecha Masacza, którego dialog z Marianną to jeden z zabawniejszych momentów spektaklu.

Postaci na początku pojawiają się w stylizowanych na ubiory z epoki kostiumach o ozdobnych rękawach, szerokich sukniach wzbogaconych o coś w rodzaju tiurniury, w miarę rozwoju spektaklu zaś pozbywają się ich, zostając we współczesnych, prostych ubiorach. Powód zastosowania tego zabiegu jest nieczytelny, bowiem nie zmienia się znacząco dekoracja ani sposób gry, zmianie kostiumu nie towarzyszy też przemiana postaci (wszystkie pozbywają się ozdób mniej więcej w tym samym czasie, a przełom w zachowaniu np. Pani Pernelle następuje przecież dopiero pod koniec sztuki).

Podobnie niezrozumiałe, a wręcz irytujące, jest ustawienie świateł. Wydobywają np. monologującego aktora, wskazują postaci zgrupowane na proscenium czy z którejś strony sceny, ale wydobywanie to przebiega w męcząco oczywisty sposób. Światła wskazują widzowi, na co ma zwrócić uwagę, jakby sam nie potrafił zorientować się w - przecież nieskomplikowanej - materii świata przedstawionego.

Czy "Tartuffem" można jeszcze powiedzieć widzowi coś nowego? Wydaje się, że po tylu wiekach ciągłego eksploatowania tego tytułu raczej nie. Można jednak spróbować uczciwie i rzetelnie przygotować inscenizację, tak, by nie była jedynie produkcyjniakiem i wypełniaczem przedpołudniowych godzin w miesięcznym repertuarze. Grzegorz Chrapkiewicz w kaliskim teatrze chciał dowieść, że można i warto powalczyć o jakość inscenizacji. Efekt nie jest spektakularnym sukcesem, ale stoi wyżej, niż szkolne odklepywanie tekstu, a to już nieźle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji