Jarocki czyli pochwała sztuki teatru (fragm.)
I znów Jarocki. Tym razem - w warszawskim Teatrze Dramatycznym, gdzie odbyła się dawno oczekiwana premiera nowej sztukj Tadeusza Różewicza. Jarocki rozumie się z Różewiczem świetnie. I obaj tak sobie ufają, że Różewicz pisze bardzo precyzyjny scenariusz, sądząc że Jarocki go dokładnie wykonuje, a Jarocki czyta Różewicza zupełnie na swój sposób, sądząc, że wykonuje dokładnie zalecenia autora. Z tego nieporozumienia (które jest najlepszą formą nieporozumienia, jaka jest możliwa między twórcami) powstaje zawsze dzieło fascynujące swoim scenicznym kształtem.
Tak jest i tym razem, w przypadku tragikomedii "Na czworakach". To, co oglądamy na scenie jest wynikiem skrzyżowania rozbuchanej wyobraźni autora i reżysera, tyle że ciągle nasuwa się wrażenie, iż na początku były to dwa zupełnie inne rodzaje wyobraźni. Nowa sztuka znakomitego poety nie jest wolna od rys i pęknięć. Już sam zamysł: "odbrązowienie" postaci jakiegoś (fikcyjnego) poety, otoczonego nimbem wielkości i sławy, pokazanie go jako człowieka zmęczonego, słabego i miałkiego duchem nie jest pomysłem oryginalnym. Skrzyżowanie go z wątkiem faustowskim - mocno naciągnięte. Dodajmy jeszcze do tego szczyptę kokieterii, a zobaczymy, że "Na czworakach" chwieje się niebezpiecznie na granicy teatralnej rampy.
No, ale w tym wypadku nie było się czego bać. Jarocki zrobił z dramatu cacko teatralne, pomogli mu aktorzy i po premierze publiczność była skłonna nosić na rękach wszystkich, łącznie z Różewiczem.
Jarocki jął się pomysłu szatańsko prostego: wziął wszystko, co było napisane w egzemplarzu - dosłownie. I puścił w ruch taką machinę teatralną, że całe przedstawienie zamieniło się w jedną wielką feerię reżyserskich pomysłów. I to, co na przykład w wypadku "Szewców" w Krakowie było pomyłką reżysera - tu stało się wielką podporą dramatu. Zapewne właśnie przez ową dosłowność, która świetnie się zgadza ze słownymi żartami Różewicza i całą konstrukcją dramatu.
Tak więc poeta Laurenty chodzi na scenie rzeczywiście na czworakach i udaje psa, lekarz bada go stojąc na głowie i bujając się na rękach, po scenie biegają żywe pudle, aż wreszcie pojawia się jeden, wielkości człowieka (a nawet dwóch ludzi), gospodyni poety rodzi dorosłego synka, tańczą nagie nimfy w gaju arkadyjskiej młodości, wreszcie poeta o własnych siłach ulatuje do nieba przez otwarte okno.
W "Na czworakach" mamy - jakże wyraziste - rozwiązanie tylu dyskusji i sporów: na co może sobie reżyser pozwolić wobec autora? W teatrze - literatura czy pomysły reżysera? - i tak dalej i tak dalej. Teatr Jarockiego - teatr symbiozy czystej literatury i czystej sztuki teatru, stanowi odpowiedź na te pytania.
Głównego bohatera sztuki Różewicza, poetę Laurentego grał znakomicie Zbigniew Zapasiewicz. Precyzja reżysera trafiła tu na równą precyzję aktorską. Zapasiewicz stworzył postać konsekwentną w każdym geście, poruszeniu, w każdej minie nie mówiąc już o słowach. Świetnie wywiązali się też ze swych karkołomnych zadań pozostali wykonawcy: Ryszarda Hanin (wszechwładna w domu Laurentego kuchta Pelasia), Mirosława Krajewska (dziennikarka i faustowska Małgorzata jednocześnie), Józef Nowak (pudel - Mefisto) i wszyscy pozostali, których z braku miejsca nie jestem w stanie wymienić.
Świetna scenografia Kazimierza Wiśniaka i sugestywna, znakomicie funkcjonalna (szczególnie w partiach parodystyczno-operowych) muzyka Stanisława Radwana dopełniają teatralnej miary tego przedstawienia.
Po premierze publiczność urządziła wielką owację wykonawcom i twórcom. Wśród okrzyków: "autor!" i "reżyser!" weszło na scenę dwóch skromnych, zakłopotanych ludzi, których wygląd - niech mi wybaczą - kontrastował dość ostro z bachicznym, wybuchającym widowiskiem teatralnym: wybitny poeta i wybitny reżyser. Dwaj ludzie, którzy rozumieją teatr. Każdy na swój sposób - a jednak tak samo.