Artykuły

Zniszczony arcydramat Szekspira

"Otello" w reż. Agnieszki Olsten w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

"Zachęcony niepowodzeniem swojego poematu symfonicznego napisał drugi" - tymi mniej więcej słowy Jerzy Waldorff skwitował jeszcze przed wojną narodziny nowego dzieła niewydarzonego kompozytora. Po sobotniej premierze "Otella" w reżyserii Agnieszki Olsten to mordercze zdanie samo się przypomina.

Nie dalej jak dwa lata temu, na Scenie na Wierzbowej, w miejscu, któremu patronuje Jerzy Grzegorzewski, pani Olsten pokazała całkowicie pozbawioną sensu "Norę" Ibsena. Wydawało się, że po tej klapie dyrekcja Teatru Narodowego porzuci pomysły zatrudniania pani Olsten do następnych przedsięwzięć. Stało się jednak inaczej - i oto mamy na Wierzbowej "Otella", który każe nawet myśleć z niejaką sympatią o tej nieszczęsnej "Norze".

W poprzednim przedstawieniu coś przynajmniej na scenie się działo, "Otello" natomiast wprawia w stan odrętwienia. Przez blisko dwie godziny grupa aktorów snuje się po scenie, zasiada za pleksiglasowymi taflami, które dodatkowo jeszcze utrudniają zrozumienie tego, czego aktorzy nauczyli się na pamięć. Nie ma mowy o rodzeniu się zazdrości w tytułowym bohaterze, nie wiemy, czemu Jagon nienawidzi Otella i czemu chce rozprawić się z Kasjem. Nie wiemy, bo wywalono lekką ręką cały pierwszy akt tragedii Szekspira, w którym zawarte są wszystkie psychologiczne motywacje działania bohaterów. Skutek jest prosty - aktorzy nie mają czego grać, nie ma postaci, jest za to aktorstwo albo mruczane do siebie, albo "kucane", w czym celuje Mariusz Bonaszewski jako Jagon uprawiający na scenie szwedzką gimnastykę.

Jerzy Radziwiłowicz w roli Otella powrócił do manieryczności mówienia, którą - jak się zdawało - porzucił na dobre kilka lat temu. Agnieszka Warchulska jako Desdemona zagrała z wdziękiem panny z polskiego dworku, co po teatralnemu opisuje się jako "nagrać się nie nagrała, ale przynajmniej się nawyglądała". Z roli Oskara Hamerskiego jako Kasja pozostanie w naszej pamięci scena samogwałtu, która ożywiła z początku somnambuliczną atmosferę premiery.

Zdumiewa, że w Teatrze Narodowym udowadnia się, że Szekspir sobie nie radził z psychologicznymi niuansami i żeby wystawić "Otella" trzeba ingerencji dramaturga, czyli Bartosza Frąckowiaka, który wsławił się już kilkoma "poprawkami" wielkich dramatów. Powód tych zabiegów jest prosty: honoraria i tantiemy. Nasi młodzi twórcy najczęściej hasają sobie na dziełach twórców nieżyjących, czyli już bezbronnych.

Gdy dobiegł już końca ten kuriozalny "Otello" - wracałem tuż obok położonego niedaleko Teatru Narodowego miejsca, w którym przed wojną mieściło się legendarne "Qui Pro Quo". Tam to właśnie równo 80 lat temu wielki Ludwik Lawiński występował w skeczu "Otello". Grając żydowskiego kupca przygotowującego się do występu w amatorskim przedstawieniu, pytał swoją służącą: "Czy Zosia chce być Desdymona?". To frywolne pytanie, jak i cały skecz Juliana Tuwima, są dużo uczciwsze od pokazywania na scenie narodowej - mającej wszak jakieś obowiązki wobec kultury - tak preparowanego arcydzieła dramaturgii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji