Artykuły

Męczennica

Toruńska scena wzbogaciła się o znakomite przedstawienie. Splecenie w jedno brutalności i wzruszenia, wzbudzenie w widzu jednocześnie agresji i zawstydzenia to sztuka, która nie zawsze się udaje - o "Justynie" wg de Sade'a w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze im. Horzycy w Toruniu pisze Hubert Michalak z nowej Siły Krytycznej.

Toruńskie przedstawienie Marcina Wierzchowskiego jest mocno osadzone w pisarstwie de Sade'a. Nawet jeśli słowa padające ze sceny czy sytuacje, które oglądamy, nie pokrywają się literalnie z tekstem, panuje w nich podobny nastrój, przeprowadzane są te same tematy. Sześcioosobowy zespół aktorski prezentuje się jak znakomicie nastrojony instrument. Precyzyjnie poprowadzeni aktorzy budują z niczego świat, w którym ciało i duch Justyny poddane są najwyższej próbie.

Jeszcze przed wejściem na salę aktorzy, w czarnych, ujednoliconych kostiumach, z białym makijażem na twarzy, pojawiają się między widzami, wchodzą wraz z nimi na widownię, pozwalają sobie na drobne interakcje, bądź zastygają w posągowych pozach. Dopiero później, po wygaszeniu świateł, pojawia się Justyna. Jest w białej sukience, boso, właściwie bez makijażu. Natychmiast po jej pojawieniu się na scenie rozpoczyna się okrutna gra.

"Gra" jest trafnym określeniem. Piątka "czarnych" ze swobodą przemieszcza się między konwencjami teatralnymi: wchodzą w role, uruchamia się w nich przeżywanie, grają z dystansem, są półprywatni (może improwizują?). Justyna jest inna. Nie ma pojęcia o konwencjach teatralnych. Jej sceniczna obecność jest intensywnym wtargnięciem realności w świat skonwencjonalizowanej gry. Dziewczyna nie potrafi zrozumieć, że działania "czarnych" to przyjmowanie ról. W to, co mówi i jak się zachowuje, jest zaangażowana bez reszty - i tego samego oczekuje od pozostałych. Inne postaci jednak mają jej do zaproponowania tylko grę. Justyna wchodzi w nią, ale na prywatnych regułach. Angażuje się zupełnie, wszystkie wygrywane sytuacje przeżywa bez reszty, nie ma dystansu do fikcyjnych wydarzeń. Kolejne wcielenia, jakie przyjmują "czarni" to jakby stacje prywatnej "via dolorosa" Justyny (zresztą motyw drogi krzyżowej również się pojawia). Wyzwania są coraz większe, poprzeczka podnoszona coraz wyżej. Upokarzające działania fizyczne, do których jest zmuszana Julia przez swoją siostrę Juliettę, to zaledwie preludium do brutalnej i bezwzględnej dalszej części spektaklu. Całość kończy się obrazem udręczenia psychicznego - Justyna musi zdecydować, czy uwolnić, czy skazać na śmierć swoich oprawców. Ci, uwolnieni, zakładają ogromne maski i doczepiają sobie w pasie monstrualne penisy i - niby zgraja chutliwych, rozochoconych przybyszów z kosmosu - powoli, nawet nieco zabawnie, odchodzą ze sceny.

To teatr, który ogłusza i przygniata. Prężni, znakomici aktorzy, zgrani i pracujący zespołowo, co jest zaletą nie tak znów często w polskim teatrze spotykaną, rozpętują przed oczyma widzów pandemonium bólu, cierpienia, upokorzenia i wzgardy. Reżyser wykorzystując znakomicie fakt, że znajdujemy się w teatrze, mękę Justyny uwydatnił przez podkreślenie faktu, iż korzysta (on i jego aktorzy) z typowo teatralnych środków wyrazu. Wspomniane już przechodzenie między konwencjami grania jest tego najlepszym przykładem.

Widz nie czuje się na spektaklu komfortowo. Aktorzy przyglądają się widowni, uśmiechają, niepokojąco skracają dystans, wychodzą z ról i rozmawiają ze sobą używając prywatnych imion, co sprawia, że przestajemy oglądać postaci sceniczne, a zaczynamy zastanawiać się nad swoim statusem. Jedynie wisząca po prawej stronie tablica z wypisanymi kolejnymi scenami przynosi niejakie poczucie ulgi - w całym tym, naznaczonym okrucieństwem, świecie, to ona pomaga trzymać się kurczowo faktu, że jesteśmy w teatrze, że aktorzy grają. Kolejne sceny rozdziela refrenicznie powtarzający się element nazwany na wspomnianej tablicy "kombajnem" - "czarni" układają swoje ciała w wyszukanych pozycjach seksualnych i markują kopulację, rytmicznie poruszając się. Po "kombajnie" oglądamy sceny ułożone według planu - spotkanie z Juliettą, Grafem, Biskupem, Bressac'kiem i Dubois. Realizowanie tego widocznego na tablicy planu jest dla widza podpórką w tłumaczeniu samemu sobie: "to tylko teatr".

Tytułowa rola to wielkie osiągnięcie Mirosławy Sobik. Patrząc na nią trudno się nie zastanawiać, jak to możliwe, że wychodzi ona każdego wieczoru na scenę i gra tak olśniewająco. Jej gra wydaje się niepowtarzalna i jednorazowa. Nie sposób nie uwierzyć w każdy z jej gestów, w każde słowo. Sobik gra ofiarnie i z całym zaangażowaniem, jakby rola powstała specjalnie dla niej. Dużym wsparciem jest pozostała część obsady, która - dzięki jednolitemu makijażowi i takim kostiumom - stanowi zwarty blok dziwnych figur, stojący w opozycji wobec Justyny, ale też nie na tyle pstrokaty i zróżnicowany, żeby dziewczyna w nim zaginęła.

Toruńska scena wzbogaciła się o znakomite przedstawienie. Splecenie w jedno brutalności i wzruszenia, wzbudzenie w widzu jednocześnie agresji i zawstydzenia to sztuka, która nie zawsze się udaje. Ryzykując wiele, Wierzchowski postawił wszystko na jedną kartę i poprowadził za sobą w nierozpoznane obszary zespół. I wszyscy wygrali, w pięknym stylu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji