Artykuły

Opadające pończochy

Sposób mówienia ociera się na zmianę o poetykę Bogusława Wołoszańskiego i ekspresję brazylijskiej telenoweli, co w efekcie nazwać by można "Romansowymi sensacjami XVIII wieku" - o "Niebezpiecznych związkach" w reż. Bartłomieja Wyszomirskiego w Teatrze Komedia w Warszawie pisze Dorota Kowalkowska z Nowej Siły Krytycznej.

Istnieją spektakle, których wartość artystyczna jest odwrotnie proporcjonalna względem towarzyszącego im szumu medialnego, a format teatralnego zdarzenia skrajnie się różni od formatu gigantycznych plakatów reklamujących je w całym mieście. Wówczas widz, który nie spodziewa się podobnego obrotu sprawy, może nie tyle nawet poczuć się skonsternowany, co uderzony obuchem w pełną nadziei, głównie estetycznych, głowę. Taki cios, doprowadzający przede wszystkim do własnego nokautu, wymierzył w najnowszej premierze, pełen samozadowolenia już przed rozpoczęciem rozgrywki, warszawski Teatr Komedia.

"Niebezpieczne związki" Christophera Hamptona (napisane na kanwie kultowej XVIII-wiecznej powieści Chaderlosa de Laclos) w reż. Bartłomieja Wyszomirskiego miały być, jak przystało na opowieść spod znaku wielkiej intrygi, historią ludzi targanych namiętnościami, u których romansowe uniesienia i miłosne tokowania mogą spowodować skrzywienie moralnego kręgosłupa i erotyczne zwyrodnienie. Rzecz o strategii kobiecej zemsty, rozegranej we francuskim kostiumie, niedługo przed Wielką Rewolucją. Markiza de Marteuil (Adrianna Biedrzyńska) prosi swojego byłego kochanka Viconte de Valmonte (Jan Jankowski) o przysługę, czyli uwiedzenie Cecile de Volange, nim ta weźmie ślub z jej ex-mężem. Sam wicehrabia de Valmont zainteresowany jest raczej bogobojną mężatką - prezydentową de Tourvel, którą postanawia zdobyć, co zresztą robi, w wolnym od przygodnych romansów i schadzek sypialnianych, czasie. Wyrafinowana z początku gra gmatwa się niemiłosiernie, w siatkę intryg wplątują się nowe postacie, a całość kończy się śmiertelnie poważnie.

Tak wygląda ta pełna dydaktyzmu życiowego fabuła, którą reżyser postanowił zrealizować w kostiumowym duchu epoki, uznając, że "uwspółcześnienie tego tekstu w kostiumach sprowadziłoby się do zwykłej opowieści o romansach". Owszem - jej niezwykłość w przedstawieniu Wyszomirskiego sprowadza się do tego, że panie paradują w krynolinach, a panowie w pończochach, których na co dzień, mimo rozprzestrzeniającej się na dzisiejszych ulicach tendencji haute couture, nie ubierają.

Może reżyser pomyślał, że jeśli kostiumowa konwencja sprawdziła się znakomicie w adaptacji Stephena Frearsa, to i jemu uda się stworzyć równie przejmujące widowisko. Siła filmowych "Niebezpiecznych związków" nie polega jednak na użyciu kilku peruk i gorsetów, ale na trafnym aktorstwie, dynamicznym prowadzeniu dramaturgii, precyzyjnym budowaniu napięcia. O tym wszystkim Wyszomirski, może zbytnio skoncentrowany na doglądaniu prac krawieckich, zapomniał.

Ascetyczna scenografia przedstawienia, składająca się z luster symbolizujących pozorność prawdy w przebiegłych zachowaniach ludzkich, czyni aktorstwo najważniejszą dominantą spektaklu, odpowiedzialną za wiarygodne i ciekawe skonstruowanie scenicznej historii. Opowieść Hamptona wymaga silnych charakterów, uzbrojonych w dość oczywisty, niemal skodyfikowany zestaw cech.

I tak Markiza, choć pełna pęczniejących emocji i gwałtowności, powinna być kobietą wytworną, tajemniczą, olśniewającą. Tymczasem Adrianna Biedrzyńska czyni z niej napuszoną damę, której grozi eksplozja jak przepełnionemu powietrzem balonowi. Jej gest i zachowanie la markiz, wypadają manierycznie, a sposób mówienia ociera się na zmianę o poetykę Bogusława Wołoszańskiego i ekspresję brazylijskiej telenoweli, co w efekcie nazwać by można "Romansowymi sensacjami XVIII wieku".

O karykaturalność ociera się w spektaklu również męski protagonista. De Valmont to uosobienie zmysłowości, uwodzicielstwa, seksu; mężczyzna, który krótkim spojrzeniem potrafi zaciągnąć do alkowy najniewinniejsze panny. Inaczej wicehrabia Jana Jankowskiego - ten przypomina raczej Don Juana, który najchętniej wybrałby się na emeryturę, kochanka o ospałym temperamencie i wątpliwym magnetyzmie. I na tym właśnie polega niefortunność przedstawienia: dramat namiętności bez namiętności, czar nudnego kochanka, przerysowana zmysłowość sprowadzona do kilku półnagich przeturlań po wyścielonej atłasem podłodze. Dostajemy płytką historyjkę, która nie jest w stanie poruszyć, opowieść trącącą ramotą tak silnie jak pleśniowy ser.

Wówczas też mało zachęcające staje się zaproszenie Teatru Komedii "dla widzów, którzy chcą zapomnieć o trudach codzienności i choć na dwie godziny oddać - wraz z płaszczem - swój życiowy stres do szatni". I mimo wzruszającej troski teatru o odzież i zdrowie psychiczne widza, ciekawsze niż wizyta w Komedii, stają się inne atrakcje, które także redukują stres, nie redukując przy tym przyjemności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji