Artykuły

Ptaki nieloty

"Pułkownik Ptak" w reż. Ryszarda Majora w Teatrze Polskim w Szczecinie. Pisze Artur D. Liskowacki w Teatrze.

Sytuacja jest poniekąd modelowa: do prowincjonalnej filii szpitala psychiatrycznego, zwanej od dawnego klasztoru "Czterdziestu męczenników", gdzieś w górach, z dala od cywilizacji, zimą, bez zapasów żywności i opału, przybywa "młody i energiczny", pełen złudzeń Doktor. Na miejscu spotyka grupę dziwnych, trochę śmiesznych pacjentów, biernie przyjmujących swój los, szybko pojmuje absurdalność swej samotnej misji. Wśród pensjonariuszy jest charyzmatyczny pułkownik Fietisow, który - ogarnięty obsesją utworzenia ze szpitalnej filii "wydzielonego europejskiego terytorium na Bałkanach" - odmieni życie reszty.

Opowieści o zamkniętych, odizolowanych od świata społecznościach, które żyjąc w ekstremalnych warunkach, to zwykle grupa rozmaitych wyrzutków, outsiderów, odmieńców, prowadzących ze światem swoistą wojnę, grę o przetrwanie, ale przetrwanie na lepszych warunkach niż ów świat sam sobie oferuje, stanowią jeden z ulubionych motywów fabularnych współczesnej kultury. Ulubionych, bo, niejako z założenia, nasyconych metaforą pojemną i atrakcyjną, szlachetną i wieloznaczną zarazem: metaforą wolności.

Groteskowe przesunięcie porządków znaczeniowych - z więzienia czyniące synonim swobody, a z odmienności rękojmię rzeczywistej i jedynej normalności, naturalności - samo w sobie wydaje się czytelnym znakiem naszego stosunku do rzeczywistości, podporządkowanego jej twardym regułom i sztywnym zasadom, a podszytego przekorą, tęsknotą, buntem.

Jest w tym dramatyczna sprzeczność, bo gorliwość, z jaką godzimy się na izolowanie innych, i przekonanie, z jakim stawiamy mury więzień i szpitali (w których chorych się leczy, ale też oddziela od zdrowych), współistnieje w nas z solidarnością wobec więzionych, z sympatią dla chorych i odrzuconych. Może zresztą nie ma w tym żadnej sprzeczności. Przeciwnie, jest właśnie potwierdzenie ukrytych, lecz tym silniejszych napięć, z którymi nie umiemy sobie poradzić?

"Świadomość jasna i zraniona, charakteryzująca współczesnych - pisze Jean Onimus w pracy "Groteskowość a doświadczenie świadomości" - przyznała pariasom, ludzkim wrakom, żebrakom i chorym pierwszoplanową funkcję w literaturze, teatrze i kinie". Cytat ten zaczerpnąłem z programu do "Pułkownika-Ptaka" w reżyserii Ryszarda Majora. W programie królują zresztą jako wyraźny sygnał interpretacyjny obszerne cytaty z "Groteski", tomu pod redakcją Michała Głowińskiego. Swego rodzaju dopełnieniem tezy Onimusa jest też uwaga Bernarda McElroy'a, że "centralną postacią współczesnej groteski jest [...] człowiek upokorzony". Pozostaje pytanie: przez kogo? Przez świat? Czy może przez samego siebie?

Życzliwemu dotąd zainteresowaniu sztuką Christo Bojczewa, po którą polski teatr sięgał chętnie (warte pamięci jest przedstawienie Piotra Nowaka, telewizyjna inscenizacja Olgi Lipińskiej była chyba tej popularności zwieńczeniem), ale i bez tego entuzjazmu, z jakim spotkała się ona w samej Bułgarii - towarzyszyły często komentarze bliższe polityki niż filozofii kultury. Pisano o "odpowiedzi na wojnę na Bałkanach", o "tragizmie kondycji współczesnego człowieka Europy Wschodniej", o bohaterach sztuki jako "produktach komunistycznego systemu"...

O ile można by tu abstrahować od wątpliwości natury geopolitycznej (Bałkany wydają się raczej nośnikiem problemów i temperamentów Europy południowej), o tyle trudno się pogodzić ze sprowadzaniem "tragizmu kondycji ludzkiej" do wschodnioeuropejskiej skali. Na szerszą, choć popkulturową, filmową skalę usiłowały rzutować analogie, na które powoływano się przed szczecińską premierą, mówiąc, że "Pułkownik" to "Lot nad kukułczym gniazdem" skrzyżowany z "Misją". A przecież ani u Miloša Formana ani u Rolanda Joffe bohaterowie nie byli "produktami komunistycznego systemu".

Krążę wokół polskiej recepcji "Pułkownika Ptaka", bo jest w niej może odpowiedź na pytanie, jakie oczekiwania budziły inscenizacje tego dramatu; czy raczej, jakich (gotowych!) odpowiedzi bywały one potwierdzeniem. Nie tylko zresztą w Polsce; "Pułkownika" wystawiano na całym świecie, a gdy przyznawano mu nagrodę British Council dla najlepszej sztuki 1997 roku, mówiono o "magicznej, nieoczekiwanie komicznej przypowieści o naszych czasach".

Naszych, czyli jakich? Może jednak odrobinę waszych? Tych bałkańskich, wschodnioeuropejskich? A że Bałkany to świat, więc świat to Bałkany?

Tyle że świat patrzy na Bałkany z bezpiecznego, sytego oddalenia. I trochę za wiele w tym wszystkim wygodnego alibi, którego zresztą Bojczew stał się mimowolnym zakładnikiem. Napisał przecież sztukę, w której ucieczka do świata, ucieczka do wolności, okazuje się ucieczką od siebie, a sama wolność - usytuowana w demokratycznej, otwartej, zachodniej Europie - mitem, iluzją, kolejnym więzieniem, inną, zasobną wersją szpitala dla wariatów.

Ten sarkazm, gorzka ironia, gdzieś w odbiorze "Pułkownika" ginie, podobnie jak przewrotny, militarny wątek opowieści. Fietisow stawia przecież wariatów na nogi, stawiając ich na baczność. To wojskowy dryl, to mundury i musztry, zbiórki i rozkazy, wydobywają chorych z letargu, czyniąc z nich - wyalienowanych dotąd, bezwolnych i zobojętniałych - ludzi świadomych, czasem tylko swej choroby, czasem swojej tęsknoty, ale za każdym razem, coraz mocniej - siebie, swojej wartości. To właśnie przypadkowy zrzut Sił Pokojowych jest początkiem przemiany Fietisowa i reszty. Zrzut, z którego konserwy ocaliły pacjentów od "Czterdziestu męczenników", ale przede wszystkim obdarzył ich "zimowymi mundurami w kolorze ochronnym", wydobył z piżam i koców, a ubrał (przebrał?) jak ludzi.

W spektaklu Majora czuje się cierpką świadomość porażki, na którą bohaterowie są skazani mimo swego zwycięstwa, widać w nim też groteskowy wymiar świata. Ale głównie za sprawą postaci oznaczonej przez reżysera enigmatycznym XY, którą gra Zbigniew Filary. Jako Kierowca, który przywozi Doktora (Marek Żerański), ordynator, który, niczym drwiące echo, zawiadamia go przez telefon, że wszystkiego brak, a w finale, gdy wyciąga w stronę widzów czapkę po grosz za widowisko, szyderczym kreatorem, mistrzem ceremonii pociągającym za sznurki wydarzeń. W każdym z kolejnych wcieleń jest coraz bardziej błazeński, cyrkowy.

Postać to zresztą często obecna w przedstawieniach Majora, ale wprowadzona tu jako inscenizacyjny nawias wydaje się raczej doklejona niż rzeczywiście obecna.

Anielsko-niebieska przemiana chorych, którzy, ptakom podobni, przekraczają kolejne granice w realnej, ale i fantastycznej wędrówce do Strasburga - dominuje nad całością i jest istotniejsza niż groteskowe klamry i militarne akcenty.

Marsz przez Europę "jednostki bojowej" - tak o swoim oddziale mówi sam pułkownik Fietisow (Jacek Polaczek) - staje się raczej pielgrzymką; nie w sensie religijnym oczywiście, ale duchowym - bez wątpienia. Za bardzo: bez.

Owszem, jest w dramacie Bojczewa przestrzeń na tak rozumianą duchowość - otwarcie na siebie, przekroczenie, a w istocie odrzucenie granic, ograniczeń, lęków - ale na scenie czegoś brak, gdy tego wszystkiego aż tyle. Drugi akt unosi całą historię ku niebu, ale że pod stopami brakuje ziemi, opowieść zmienia się za szybko i, o paradoksie, zbyt dosłownie, w przypowieść; i nabiera cech metafory tak nachalnie, że... traci ciężar. Swą dwuznaczną moc.

Wygląda na to, że Major wybierając głębszy wymiar historii o mądrym szaleństwie Fietisowa i stawiając na uniwersalność dramatu utraconego i odzyskiwanego człowieczeństwa, zapłacił wysoką cenę za unikanie wspomnianych polityczno-bałkańskich, europejsko-obrachunkowych kontekstów i aluzji.

Przedstawienie przechyliło mu się niebezpiecznie w stronę teatralizowanej paraboli. W efekcie znaki zaczynają znaczyć przez duże Z nawet wtedy, kiedy reżyser znajduje dla nich proste, oryginalne ekwiwalenty. Na przykład puszczanie ptaków, które mają nieść Europie wieści o "europejskim terytorium na Bałkanach", przemienia się w wysublimowany, wyestetyzowany ponad miarę rytuał, chociaż "znakiem" ptaka na uwięzi są tu zwykłe... torebki herbaty na nitce.

A wszystko to poetycznie, w pustce z horyzontem, na który rzutowane są kolory, głównie niebieski, ale i czerwony, od zachodzącego słońca. Ładnie. Tyle że za ładnie, za bardzo w tle właśnie, za daleko.

Pewnie i dlatego barwne postaci dramatu stają się zbyt pastelowe. Za wcześnie otwierają w nich skrzydła ptaki. Chaczo (Sławomir Kołakowski), Matej (Michał Janicki), Dawud (Jacek Piotrowski) czy - w najmniejszym stopniu, bo najbliższy ziemi - - Kiro (Adam Zych), a z nimi duchowa markietanka Pepa (Lidia Jeziorska) wychylają się do nas ze swych zabawnych, przesyconych dramatem ról, lecz prędko znikają w kolejnym kostiumie. Nie mundurowym nawet, a już ptasim.

Bojczew i Major wiedzą, że ludzie to ptaki nieloty, ale obaj też chcą nam rzec, że nieloty potrafią latać, gdy zechcą. Wiedzą także obaj, że taki lot ma swą cenę. Czy tę cenę poznają również bohaterowie "Pułkownika- Ptaka"? Niby tak, niby ptak...

Szkoda, że w finale spektaklu to upozowany błazeńsko XY wy ciąga czapkę po datki. W didaskaliach jest prościej: "jeden z wojskowych" - a więc żołnierzy Fietisowa - "schodzi ze sceny i pobrzękując kilkoma monetami obchodzi widownię". Zwyczajniej, boleśniej. W środku Europy. Wśród nas.

***

Artur D. Liskowacki - prozaik, poeta, autor słuchowisk. Krytyk teatralny i dziennikarz "Kuriera Szczecińskiego".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji