Artykuły

R@Port. Dzień drugi

Drugi dzień R@Portu, tak mocno osadzony w nurcie historii, rozliczeń i stosunków Polski z innymi narodami udowodnił, że dzieje każdego kraju to dzieje zwykłych ludzi spychane w kąt i usuwane z oficjalnego rejestru narodowych prawd - pisze Anna Bielecka-Mateja z Nowej Siły Krytycznej.

Drugi dzień Festiwalu R@Port odsłonił karty raportowanej rzeczywistości. Pierwsza edycja pokazywała sztuki, których treści odbijały się w zwierciadle swoich czasów, aktualne i bieżące, często aż nazbyt związane z codziennym życiem. Druga miała zaglądać w duszę Polaka i mówić o nim wiele więcej, niż on sam był w stanie odkryć. Trzecia też zagląda w duszę, tyle że narodów, których historia bardziej lub mniej szczęśliwie skrzyżowała z Polakami. Jak się więc okazuje, planowane raportowanie polskiej rzeczywistości przerodziło się w raportowanie teatralnych nowinek, co w zasadzie patrząc na bardzo pojemną nazwę festiwalu, nie ma większego znaczenia. Wypadałoby jednak zmienić jego hasło.

Pierwszym głosem w sprawie polsko-obcych rozliczeń okazał się spektakl "1612" w potrójnej reżyserii Michaiła Ugarowa, Krzysztofa Kopki i Rusłana Malikowa Moskiewskiego Teatru.doc. Głos, dodać trzeba, wyjątkowo nieudolny. Historia polsko-rosyjskich stosunków oparta na wydarzeniach z 1612 roku, opanowaniu Kremla przez hetmana Żółkiewskiego, rządach Dymitra Samozwańca i losach zwykłych ludzi wplątanych w niewdzięczny bieg historii dzięki szaleństwom swoich władców jest tak prosta, że trudno wyciągnąć z niej głębszy sens. Bałagan myśli aż kipi ze sceny. Można rzecz jasna tłumaczyć to statusem teatru. Jest młody, offowy i tworzy sztuki oparte na dokumentach Rosjan, ale to nie zwalnia go z obowiązku budowania zwartego, spójnego spektaklu. Kuleje tu pomysł reżyserski, kuleje aktorstwo przypominające raczej podwórkowe granie, kuleje scenografia wykonana chyba naprędce albo wyniesiona z jakiejś szkolnej inscenizacji, kuleje w końcu sama forma, bo kwestie aktorów rosyjskich przerywa tłumacz, co zupełnie dezorganizuje odbiór. Jest po prawdzie kilka dobrych dowcipów, choć i one tracą, gdy zamieniają się w żarty o Polkach, które "mają trzy pizdy". Jeśli to rzeczywiście miała być próba rozrachunku Polaków i Rosjan, nie powiodła się.

Druga próba dotyczyła stosunków polsko-ukraińskich. Spektakl "Łemko" [na zdjęciu] w reżyserii Jacka Głomba Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy to opowieść o starym Oreście Łemko, który mierzy się z historią szczególnie dla niego okrutną. Przesiedlenia i ludobójstwa wracają jak żywe obrazy w pamięci bohatera, który tuż przed swoją śmiercią wzywa do siebie dzieci, by jeszcze raz opowiedzieć im dzieje życia. To starcie pokoleń nawet w chwili ostatecznej powiewa brakiem szczerości i interesownością. Stary ojciec wciąż żyje wspomnieniem o utraconym domu, tęskni za krajem swej młodości, a chwile, gdy tracił swoje szczęście - ziemię, napawają go bólem i smutkiem. Ta walka o utracony raj, tułaczki po sądach i instytucjach, poparte jeszcze niezrozumieniem dzieci i krzykliwym manifestem syna magistra z dwoma fakultetami, który wyrzeka się swoich korzeni, troska o utrzymanie własnej godności, nawet własnego imienia, zwyczajnie wzrusza. Teatr Głomba jest niezwykle emocjonalny i nie sposób nie oceniać go przez pryzmat własnych odczuć. Teatralna historia Oresta Łemko autentycznie zagrana przez Zbigniewa Walerysia, odtworzona w starym magazynie portowym przypominającym stodołę, w której ukrywał się główny bohater, poparta żywą muzyką Bartka Straburzyńskiego, oddającą kolejne etapy tułaczki po utracony spokój, tańce pełne zabawy i folkloru, które w finale bestialsko przypieczętują nieudolne zmagania z losem, wszystko to składa się na dobrze skrojony spektakl. Z drugiej strony bazowanie na emocjach widza, które zdaje się być wcale nie tajną bronią Głomba, to niezbyt uczciwy patent na teatr, a z historii o starym człowieku, próbującym tuż przed śmiercią wrócić na łono rodzinnej ziemi, też można wyciągnąć więcej niż garść świadomych odczuć. Życie Oresta to przecież nie jedyny przykład człowieka, z którym w taki sposób rozprawiła się historia. U Głomba mało jednak oskarżeń, a więcej łagodności i niezrozumiałej dla mnie pokory.

Trzecia festiwalowa stacja znalazła się na Wschodzie. Owiana już legendą historia Eliasza Klimowicza, która stała się inspiracją do książki Włodzimierza Pawluczuka i spektaklu Piotra Tomaszuka "Wierszalin. Reportaż o końcu świata" rozgrywa się w Grzybowszczyźnie. To tam, w latach 30. ubiegłego wieku, miał pojawić się Ilja, którego prosty lud chciał ukrzyżować jak prawdziwego Mesjasza. Ten prosty lud to w spektaklu tylko wspomnienie. Białe twarze z czarnymi ustami czynią z nich niejako postaci z zaświatów, mgliste obrazy pamięci, które nierzadko wkładają swoje twarze w sztywne ramy obrazów albo biorą na plecy krzyże, kręcąc się wokół dużego cmentarzyska jak czarno-białe marionetki ustawione w szopce. Ich zahipnotyzowane ruchy, powtarzane kilkakrotnie, by odtworzyć losy dziejów, przypominają seans pamięci rodem z Kantora. Obrazy pokazane jakby w krzywym zwierciadle, postaci wyciągane z historii, rytualne, steatralizowane z całą mocą gesty, których tak wiele w kulturze prawosławia runą w końcu na cmentarzysku krzyży jak nieme kukły. Bo ani prorok - domniemany Mesjasz, ani Matka Boska, ani wszyscy święci, ani nawet car Mikołaj nie przypieczętują upadku tego świata. Zrobi to za nich historia.

Drugi dzień R@Portu, tak mocno osadzony w nurcie historii, rozliczeń i stosunków Polski z innymi narodami udowodnił, że dzieje każdego kraju to dzieje zwykłych ludzi spychane w kąt i usuwane z oficjalnego rejestru narodowych prawd. Teatr zdaje się o nich pamiętać, choć to wcale nie klucz do rozumienia wielkich tajemnic Klio.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji