Artykuły

Uduś w końcu, bo wyjdziemy

"Otello" w reż. Agnieszki Olsten w Teatrae Narodowym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Kiedy następuje kulminacyjny punkt programu, czyli scena duszenia Desdemony, na widownię powraca ożywienie i pogodny nastrój. No bo gdy Otello udusi Desdemonę, kończy się wreszcie ten beznadziejnie marny spektakl, o czym marzymy (a ja na pewno) już od pierwszych scen przedstawienia "Otella" firmowanego przez Teatr Narodowy. Tymczasem okazuje się, że nasza radość jest przedwczesna. Jerzy Radziwiłowicz - Otello, tak łatwo nie opuści sceny. Jak każdy aktor lubi, kiedy wszystkie oczy są skierowane na niego. Dusi zatem małżonkę na raty. Trochę podusi, podusi i przestaje. Robi miny i rozciąga scenę niemiłosiernie. I gdy już wydaje się nam, że urodziwa Agnieszka Warchulska - Desdemona, "dychać" przestała, biedaczka nagle szturcha łokciem Radziwiłowicza, by radykalnie dokończył dzieła, bo widzi, że widzowie tracą cierpliwość i zaczną wychodzić.

Po kompromitującej porażce "Nory" Ibsena na tej samej scenie i w tej samej reżyserii, w żaden logiczny sposób nie da się usprawiedliwić decyzji dyrektora Jana Englerta angażującego Agnieszkę Olsten do reżyserii "Otella". Warto czasem pamiętać o ludowych przysłowiach, bo nie wzięły się one z niczego. Na przykład takie: nauka poszła w las. A jeśli nie będzie to ostatnia robota Olsten w tym teatrze i Jan Englert powierzy jej znowu reżyserię jakiejś sztuki, uznam, że jest to celowa prowokacja. Tylko po co? Bo na pewno nie z powodów stricte artystycznych. Może obyczajowych? Ponieważ od wielości obscenów aż się tu roi. Tylko że nic konstruktywnego z tego nie wynika dla przedstawienia.

Spektakl zbudowany jest (jeśli już w ogóle o jakiejś "budowie" można tu mówić) z luźnych scen - obrazków, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Ani logicznie nie wynikają z siebie, ani nie wyjaśniają motywacji zachowań postaci, są po prostu rozrzuconymi obrazkami. A jedyna rzecz, która jest im wspólna, to obsceniczność dewiacyjnych zachowań bohaterów. I głównie na tej obsceniczności bazuje przedstawienie, którego "twórcy" liczyli pewnie, iż tym właśnie zabiegiem zainteresują widownię. Okazało się jednak, że z polską publicznością nie jest jeszcze aż tak źle.

Po obejrzeniu przedstawienia nie ma o czym dyskutować, bo nie ma przesłanek po temu. Co najwyżej mogą pojawić się nieliczne pytania, i to na poziomie zupełnie głupawym, takim zresztą jak ten spektakl. Na przykład: czy Otello był homoseksualistą? Oczywiście, nie ma to nic wspólnego z Szekspirowską tragedią będącą arcystudium zazdrości, wyrażonym z wielką siłą poetyckiej namiętności, z ogromnym bogactwem wewnętrznym bohaterów, pozwalającym na szeroką analizę psychologiczną motywów ich zachowań.

Natomiast w przedstawieniu Agnieszki Olsten z dzieła wybitnego dramaturga pozostały tylko imiona okrojonych postaci, jedno z miejsc akcji, Cypr, dwa czy trzy wątki i finałowe uduszenie Desdemony. Reszta jest obłędną, schizofreniczną "twórczością" Olsten, próbującą zaimputować Szekspirowi coś, czego nie zrobił, a mianowicie, że napisał dramat feministyczny. Walnie do owej imputacji przyczynił się niejaki Bartosz Frąckowiak (związany z bardzo promowaną obecnie lewicową "Krytyką Polityczną"), który - występując tu jako dramaturg (?), również z jakimś schizofrenicznym zacietrzewieniem tak "poprawił" dzieło dramaturga Szekspira, że wyszedł z tego bohomaz naładowany dewiacjami.

Ponadto autorka scenografii - Joanna Kaczyńska, pustą przestrzeń sceny zamknęła z kilku stron dużymi, przeszklonymi, lustrzanymi płaszczyznami, w których odbija się widownia. Czy to ma znaczyć, że my, siedzący na widowni, jesteśmy tacy sami? Bardzo przepraszam, ale z tym, co dzieje się na scenie, nie mam nic wspólnego, a jedynym uczuciem, które ten spektakl wyzwala we mnie, jest obrzydzenie. No bo jak na przykład można identyfikować się z kimś, kto uprawia nekrofilię, jak Cassio, zastępca Otella (w tej roli Oskar Hamerski), chodzący po scenie z opadającymi spodniami, zaniedbany, brudny, byle jaki. Zresztą nie tylko on. Jak w tej sytuacji Otello mógł zobaczyć w nim swojego rywala, jegomościa, z którym - jak to sugeruje mu Jago - ponoć miała go zdradzać Desdemona. Kobieta wysoko urodzona, piękna, bogata, wrażliwa. Przecież nikt w to nie uwierzy, dlaczego więc uwierzył Otello?

Fałsz tej sytuacji potęguje dodatkowo wyrzucenie całego pierwszego aktu tragedii Szekspira, gdzie można szukać przyczyn, które stały się zaczątkiem owej zazdrości i nienawiści bohaterów, rozwijanej później w miarę posuwania się wydarzeń. Ale tego wszystkiego tutaj nie ma. A zatem nie ma też budowania i rozwoju postaci. Zamiast tego jest na przykład scena homoseksualna Jagona - Mariusza Bonaszewskiego, z Otellem - Radziwiłowiczem, są dzikie, jakieś zwierzęce wrzaski aktorów, którzy coś bełkoczą. Zresztą bełkot aktorski jest tu właściwie jedyną konsekwencją utrzymaną przez całe przedstawienie. Zamiast mówić - bełkoczą prawie wszyscy, no może z wyjątkiem (choć nie zawsze) Beaty Ścibakówny w roli Emilii, żony Jagona. Ale prym wiodą dwaj główni bohaterowie. Trudno jednak powiedzieć, który bardziej: Otello - Radziwiłowicz, czy Jago - Bonaszewski. Myślę, że w tej konkurencji jest ex aequo, z tym że u Bonaszewskiego bełkot słowny wsparty jest jeszcze jego zachowaniem, jak np. dziwaczne wykręcanie sobie rąk i całej sylwetki na kształt pokręconego paragrafu, fikanie koziołków itp. Czyżby Jago Bonaszewskiego uciekł z jakiegoś zakładu dla psychicznie chorych i wszystko, co oglądamy na scenie, jest wizją wariata? Jeśli tak, to dlaczego na afiszu widnieje nazwisko Szekspira jako autora tej całej hecy?

Reżyserka - feministka, próbuje zohydzić w tym spektaklu przedstawicieli męskiej płci, stąd pewnie te zwierzęce zachowania, abnegacki, brudny, odrażający wygląd, odmóżdżenie i powodowanie się wyłącznie biologicznym instynktem, itp. Natomiast główne postaci żeńskie: Desdemonę - Warchulska, i Emilię - Ścibakówna (mające się tu wyraźnie ku sobie - no, widocznie ideologię feministyczną trzeba było silnie zaznaczyć), reżyserka potraktowała o piętro, ba, o kilka pięter wyżej. Ubrała panie w suknie o łagodnych odcieniach, obuła w pantofelki na obcasach, a Ścibakównie to nawet założyła na głowę ogromnie gęstą, różową perukę, co upodabnia aktorkę do Barbie z głową lwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji