Artykuły

Trans-Atlantyk w Starym Teatrze. Z szacunkiem

"Trans-Atlantyk" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Kolejny w życiu Mikołaja Grabowskiego "Trans-Atlantyk" to spektakl bardzo porządny, czysty, czytelny, traktujący tekst z atencją. Raczej referat z Gombrowicza niż przedstawienie, które ma gnębić, jątrzyć i nie dawać spokoju.

Pięć lat temu Grabowski połączył "Trans-Atlantyk" z "Dziennikami" w "Tango Gombrowicz". Potraktował Gombrowicza jako nauczyciela pomagającego odkryć nasze wady i rozprawiającego się z nimi. Przedstawienie było jednak mało dotkliwe, bo nie sztuka znaleźć u Gombrowicza myśli na temat naszej głupoty, prowincjonalizmu, obrzydłej swojskości itp. - sztuka je tak odświeżyć, by stały się nie tylko stwierdzeniem oczywistości, które już jakoś udało się oswoić.

Teraz Grabowski powrócił do "Trans-Atlantyku" (już bez "Dzienników"). Powrócił nie tylko do "Trans-Atlantyku" Gombrowicza, ale też do własnego spektaklu sprzed dwudziestu paru lat (najpierw łódzkiego, potem krakowskiego). Nie dosłownie, bo różnic inscenizacyjnych jest sporo, przedstawienie w Starym Teatrze jest efektowniejsze - i chłodniejsze, bardziej wypracowane, staranniejsze. Tamte (zwłaszcza łódzkie) były siermiężne, ubogie, ale za to pełne energii płynącej z radości odkrywania Gombrowicza dla teatru, z ekstrawaganckiego i nowego wówczas aktorstwa Jana Peszka, ze zderzenia z rzeczywistością lat 80.

Gombrowicz już dawno odkryty, przerobiony, przepracowany, nawet stał się klasykiem, i taką "sklasyczniałą" wersję zaproponował Grabowski. Scena jest biała, ucięta po skosie - i też skośnie ustawiona jest wielka zastawka z powiększoną czarno-białą fotografią morza. W zastawce wycięte drzwi, pod nią leżą białe składane krzesła. Morze szumi, teatralna umowność nie tyle gryzie się (jak u Gombrowicza, gdzie gryzienie jest istotne), ile delikatnie zmaga z realizmem.

To zmaganie (czy raczej chwiejna równowaga) widoczne jest też w aktorstwie - apsychologicznym i wycofanym. Postaci rysowane są kreską pewną, choć delikatną. Złośliwość też jest cienka - i w paru momentach efekty tego grania-niegrania są świetne. Superelegancki i supermęski Minister Kosiubicki (Tadeusz Huk), idealny polityk, powoli objawia swoją głupotę, bezradność i uległość wobec potęgi "Protokułu". Przejmujący jest Jan Peszek, postarzały, rozczochrany, w niemodnych okularach, beznamiętnie relacjonujący swój mizerny los homoseksualisty uganiającego się za chłopakami. Smaczny epizodzik zaaferowanego Dr. Garcyi (i bliźniaczego Kupuchy) zagrał Zbigniew Ruciński. Marcin Kalisz (Gombrowicz) sprawnie i z dystansem prowadzi narrację. Spektakl toczy się wartko, słów Gombrowicza dobrze się słucha, trochę to przypomina teatr radiowy. Zapoznajemy się z dziełem, choć cel tego zapoznawania jest dość niejasny. Widać, że Grabowski ma rękę i serce do pokazywania i obnażania "Ojczyzny", swojskości, gryzącego ciepełka. Ale głucho brzmi pojedynek Gombrowicza z Maestro (Ewa Kolasińska) w obecności dziwacznie ukostiumowanych artystów - machnięta prostym numerem przeciwstawienia prostactwa i pretensjonalności.

Druga część spektaklu jest efektowniejsza - znika brzeg morza, pałac Gonzala objawia się za pomocą kurtyny ze lśniących sznurków rozsuwającej się samoczynnie. Gonzalo wkracza na scenę w greckiej tunice i złotych bransoletach, śpiewając arię z "Orfeusza i Eurydyki" Glucka, w towarzystwie gromady półnagich chłopców (i tłustego, zawstydzonego swą rolą amorka). "Synczyzna", anarchia i młodość prezentują się poważnie i majestatycznie, choć obraz utkany jest ze stereotypów (homoseksualizm to opera, Grecja, młode ciała). Jest w tym trochę ironii (jedna forma kontra inna), ale też propozycja prowadzenia poważnego dyskursu. Świat Gonzala pozbawiony został zmysłowości, kuszącej anarchicznej podrzędności zastąpionej elegancką kurtyną i malowniczymi układami gimnastycznymi z chłopięcych ciał. Nic tu nie niepokoi, nie zawstydza - nawet zaczepianie publiczności przez partię palanta rozgrywaną do niej jest bezpieczne. Piłki odbijają się od przezroczystej sztywnej kurtyny. Nic nikomu się nie stanie. Tylko drapieżny uśmiech Horacja (Krzysztof Wieszczek) wprowadza na chwilę zmysłowość i niepokój.

Przeczytaliśmy więc z Grabowskim "Trans-Atlantyk", po bożemu, z lekkimi modyfikacjami tekstu. Pokazano nam uroki i niebezpieczeństwa "Ojczyzny" i "Synczyzny". I tyle, choć chciałoby się więcej, nie tak prosto i porządnie, nie tak beznamiętnie, mniej grzecznie. Może wtedy spektakl nie byłby referatem specjalisty, który niejednego już Gombrowicza wystawił.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji