Artykuły

Jestem wiecznym nomadem

- Nienawidzę słowa "doświadczenie". Ono odnosi się do rzemiosła, nie do sztuki. Każdy obraz powinien być inny. Gdyby setny okazał się taki sam jak pierwszy, znaczyłoby to, że mamy do czynienia z kiepskim malarzem - mówi WOJCIECH PSZONIAK.

Co miał pan namyśli, mówiąc "To wielkie ryzyko być aktorem"?

- Malarz może mieć nadzieję, że współcześni na nim się nie poznali, ale kiedyś zostanie odkryty, tak samo kompozytor czy pisarz. Aktor najboleśniej odczuwa upływ czasu. Jego nadzieje gasną wraz z odejściem ze sceny.

Spodziewałam się usłyszeć, że w zawód aktora szczególnie wpisane są chandra i stany depresyjne...

- Proszę jednak wziąć pod uwagę, że można je zwaloryzować, spożytkować. Twórczość leczy, czyni wolnym zarówno artystę, jak i jego odbiorcę. Z tym że nie wyobrażam sobie, by prawdziwie zagrana rola nie pozostawiała psychicznych śladów. To zawsze kosztuje.

Która z pańskich ról niosła ze sobą największe obciążenie?

- "Belfer", monodram, z którym niedawno jeździłem do Opola, był jednym z najtrudniejszych, jeśli nie najtrudniejszym przedsięwzięciem. Człowiek przez półtorej godziny pozostaje sam na sam z publicznością i musi ją utrzymać w napięciu, nie fikając koziołków, nie strojąc się w piórka,

"Nigdy nie pozostawiam roli takiej, jaką ją zastałem". Co pan przez to rozumie?

- Przede wszystkim - roli nie można napisać. Autor tworzy jedynie postać, zaszyfrowany charakter, tekst. To, co w nim zastaję, jest zaledwie początkiem długiej drogi do stworzenia mojej, Wojciecha Pszoniaka indywidualnej spowiedzi.

Reżyser w tym pomaga?

- Czasem może zaszkodzić, czasem dochodzimy do porozumienia

W końcu wie, kogo zatrudnił...

- Oczywiście. Ale miewa też intuicję. Andrzej Wajda zaangażował mnie w roli Robespierre'a, skrajnie odmiennej od otwartych, ekspresyjnych postaci, które wcześniej grałem. Mój nowy bohater był typem człowieka zamkniętego. Miałem pewne obawy, czy podołam, ale ostatecznie okazało się, że to Wajda miał rację.

Pisano o panu: "Ta rola to majstersztyk", "Aktorstwo najwyższej klasy", "Brawuro wa kreacja". Czy te Mount Everesty komplementów nie sprawiły, że w którymś momencie miał pan ochotę osiąść na laurach?

- Jestem dla siebie najostrzejszym krytykiem. Jeśli piszą o moim największym osiągnięciu artystycznym, a ja nie jestem o tym przekonany, odrzucam komplement i zakładam, że mnie on nie dotyczy. Oczywiście każdy lubi, gdy się go chwali, ale to nigdy nie było dla mnie najważniejsze.

Czym objawia się ten moment, kiedy nabiera się pewności, że udało się "ugryźć" postać?

- Nie ma momentu zgody na postać. To jest droga, dochodzenie, cały czas w ruchu.

Nigdy nie pozwolił pan widzowi przyzwyczaić się do określonego wizerunku. Po Wierchowienskim był Chlestakow, po Chlestakowie - Robespierre, po nim Korczak itd.

- Interesuje mnie w człowieku eklektyka, jego wielorakość, wielowymiarowość. Nie chciałbym być aktorem jednej roli.

Jak przygotowuje się pan do spektaklu? Doświadczenie bardzo pomaga?

- Nienawidzę słowa "doświadczenie". Ono odnosi się do rzemiosła, nie do sztuki. Każdy obraz powinien być inny. Gdyby setny okazał się taki sam jak pierwszy, znaczyłoby to, że mamy do czynienia z kiepskim malarzem. Nie potrafię pani powiedzieć, jak się przygotowuję.

Swego czasu pisano, że Jack Nicholson w związku z rolą w "Locie nad kukułczym gniazdem" przebywał w szpitalu psychiatrycznym", a ktoś inny w trosce o podobieństwo postaci schudł kilkadziesiąt kilogramów.

- Z mojego punktu widzenia nieważne jest, czy człowiek jest gruby czy chudy i jak choruje, a jedynie - dlaczego. A do tego przebywanie w szpitalu jest niepotrzebne. Nie będę podpatrywał pijaka na ulicy - sam potrafię się upić. Mam własny punkt widzenia. Wychodzę z założenia, że wszystko się bierze z głowy, łącznie z tym, jak pani się zachowuje, jak siada, jak reaguje.

Pańska wieloletnia nieobecność w polskim filmie była formą bojkotu?

- Z jakich powodów miałbym bojkotować?

Nie najlepiej myśli pan o polskiej kinematografii...

- To prawda. Bo są filmy, a nie ma kina są spektakle, a może nie być teatru. Dlaczego mnie nie było... Po pierwsze - wyjechałem za granicę, pod drugie - nie zawsze zdarzają się role, które chciałbym zagrać.

Ostatnio pojawiła się nadzieja w postaci "Nadziei" Stanisława Muchy.

- Film mnie zainteresował i bardzo się cieszę, że mogłem w nim zaistnieć.

Podobno kilka razy w życiu stał pan nad przepaścią, począwszy od dnia, kiedy umarł ojciec.

- Miałem wtedy zaledwie 13 lat, zupełnie nie byłem na takie zdarzenie przygotowany i, przyznaję, w jakiś sposób to mnie zmieniło. Sensu życia musiałem szukać sam, co dało mi siłę i pomogło się usamodzielnić. Wiele rzeczy bardzo wcześnie zaczęło zależeć ode mnie.

Decyzja wyjazdu do Francji też miała w sobie coś ze stania nad przepaścią?

- W życiu jej nie podejmowałem. Owszem, zdecydowałem się, że wstąpię do szkoły teatralnej, że ożenię się z moją żoną, ale nie - że zostanę w Paryżu. Nie miałem nawet takiego planu, mimo że komuna porządnie mi dokuczyła Widzi pani, pochodzę ze Lwowa i zawsze wiedziałem, czym są Sowieci, przez nich moja rodzina wszystko straciła i już w dzieciństwie zostałem zaszczepiony przeciwko bolszewickiemu systemowi. Chciałem od niego uciec, ale nie godziłem się na to, żeby ktoś decydował, gdzie moja ojczyzna Pojechałem do Francji grać i lata tego grania sprawiły, że Paryż stał się moim miastem.

Konfrontacja z francuską publicznością była bardzo trudna?

- Na początku, kiedy nie znałem francuskiego. Ale była to kwestia czasu, wytrwałości i uporu.

Przypomina pan sobie pierwszy występ w Paryżu?

- Odebrałem go jako kolejne życiowe wyzwanie i powiodło się, zostałem dobrze przyjęty. Premierowy spektakl, sztuka Petera Handkego, odbył się w teatrze w Nanterre pod Paryżem, znanym z ciekawych propozycji. Miastem rządzą komuniści, dramat wyrasta ze zgoła innych idei i protestowano przeciwko Gerardowi Depardieu, który także występował, że je zdradził. Potem grałem nie tylko w Paryżu, ale także w Londynie, Szwajcarii... Po francusku, po angielsku. Publiczność jest wszędzie taka sama - głupia i mądra przypadkowa i nieprzypadkowa

Urodził się pan we Lwowie, potem były Gliwice, szkoła muzyczna w Bytomiu, studia w Krakowie, sceny w Krakowie i w Warszawie, a jednak przy różnych okazjach można usłyszeć, że czuje się pan paryżaninem. Aż tak Paryż pana zafascynował?

- Nie w tym rzecz. O tym, że go wybrałem, zdecydowały względy najprostsze. Proszę zwrócić uwagę, że w normalnym kraju człowiek ma swoje miasto, rodzi się w nim, uczy, pracuje, podczas gdy ja, wyrzucony z gniazda, stałem się wiecznym nomadą. Aż pojawił się Paryż, w którym żyję już 30 lat, na zmianę z Warszawą. Tam mam pracę, mieszkanie, przyjaciół, tu rodzinę, pity i pesel. Przyzna pani, że trudno nie' kochać jednego z najpiękniejszych miast świata, nie zniszczonego, nie zmasakrowanego - kto był w Paryżu wie, o czym mówię. Z tym że inaczej odbierałem je, gdy przyjeżdżałem z PRL-u, inaczej jest teraz, kiedy mam już swojego agenta, lekarza, szewca, piekarza, swoje sklepy.

Kiedy już pana witają jak starego znajomego?

- Ponieważ często nie potrafią wymówić nazwiska, zwracają się do mnie "Robespierre"; to dla nich łatwiejsze do wymówienia Słyszę nieraz: "Co słychać, Robespierre? Dawno pana nie widzieliśmy"...

Podobno podbił pan Paryż golonką w piwie.

- U przyjaciółki przygotowałem danie dla naszych wspólnych przyjaciół. Zeszła na dół, bo mieszkała nad jedną z najlepszych paryskich restauracji, żeby od Julienne'a, właściciela, a równocześnie szefa kuchni, wypożyczyć garnki. W rewanżu zaprosiła go i, żeby nie szedł w ciemno, zapowiedziała, kto gotuje. Zachwycił się smakiem golonki w piwie w połączeniu ze słodkim groszkiem, zasmażaną kapustą, kaszą gryczaną i ziemniakami. Do tego, rzecz jasna, podałem polską wódkę.

W niepamięć poszła wpadka z dzieciństwa?

- Myśli pani o zdarzeniu, kiedy miałem 13 lat i wymyśliłem smażonego solonego śledzia z beczki? Niestety, był niejadalny i to nie tylko dlatego, że wcześniej go nie wymoczyłem.

Po latach stał się pan jednym z założycieli Towarzystwa Dobrego Stołu.

- Mam przyjaciół, którzy także uwielbiają gotować, więc stworzyliśmy taką nieformalną grupę. Każdy z nas przygotowuje pyszne danie i potem wymieniamy przepisy.

Pana szczególny wkład to podobno gołąbki z łososiem?

- Nieskromnie powiem, że nie tylko. Na zamówienie szwajcarskiego wydawcy Noir sur Blanc napisałem o tym w książce "Pszoniak &, czyli Towarzystwo Dobrego Stołu". Do przepisów dołączyłem swoje wiersze i do współautorstwa zaprosiłem przyjaciół, m.in. Adama Zagajewskiego, Kazimierza Brandysa, Rolanda Topora, którzy wnieśli własne teksty, namalowali obrazy, dali przepisy. Okładkę zaprojektował inny przyjaciel, znakomity fotografik Ryszard Horowitz.

Kto lepiej gotuje - pan czy pani Barbara?

- Moja żona, jak to kobiety, jest bardzo precyzyjna. Uchodzi za mistrzynię pasztetu, przyrządza dania kuchni azjatyckiej i pyszne desery, m.in. tarte cytrynową. Z tym że ja nie używam cukru i słodycze nie są dla mnie najważniejsze.

"Rzeczywistość" kuchenna bardzo pana absorbuje...

- Uważam, że człowiek powinien rozwijać się wszechstronnie, to wzbogaca życiowe doświadczenie. Często nie doceniamy jedzenia, a przecież kiedy nam smakuje, jest tak jak wówczas, kiedy patrzymy na dobry obraz, oglądamy bardzo dobry film czy słuchamy genialnego utworu muzycznego.

Czasami trudno pogodzić dwu Pszoniaków: tego z odrobiną szaleństwa i spokojnego mentora. Moryca Welta z "Ziemi obiecanej " i nauczyciela z "Bel fra", który wiesza płaszcz, a potem, kiedy zauważa, że rękaw pozostał wewnątrz, dokładnie go poprawia.

- Tak naprawdę nie wiadomo, kim jest człowiek zwracający się ze sceny w "Belfrze". Publiczność na początku ma prawo domniemywać, że ma do czynienia wyłącznie z aktorem Wojciechem Pszoniakiem, wiele na to wskazuje. Dopiero po pewnym czasie wyjaśnia się, że to postać wymyślona. W związku z tą założoną przez autora dwoistością zrobiłem z płaszczem to, co zrobiłbym poza sceną.

Pan zrobił międzynarodową karierę, o pańskim bracie-aktorze od lat 80. cisza.

- Cóż - był Kiepura i Poreda - Kiepurę znali wszyscy, Poredę prawie nikt. Był Andrzej Hiolski i Lwowicz Hiolski, o którym mało kto wie. Antoni jest znacznie starszy ode mnie i wcześniej pojawił się na scenie. Znano go w Krakowie, w Warszawie mniej. Pracował u Szajny, jeździł po świecie, ale miał pecha, że nie brał udziału w takich przedsięwzięciach jak "Ziemia obiecana" czy Kabaret pod Egidą.

Bywały w pana zawodowej biografii różne role: Jezus, Mieszko I, Korczak, postać w "Strajku", ale i perełka w postaci skeczu "Awas". Wniósł pan tam taki ładunek humoru i wyśmienitego aktorstwa, że na samo wspomnienie widzowie pękają ze śmiechu.

- Zaowocował fakt, że z Fronczewskim bardzo się lubimy i obaj znakomicie czuliśmy się w Pod Egidą. Oczywiście nie od razu wpadliśmy na to, jak skecz zagrać; postaci rodziły się w trakcie prób. Proszę także wziąć pod uwagę, że mieliśmy do czynienia z bardzo dobrym tekstem.

Jakie okoliczności zadecydowały, że na swoją aktualną wizytówkę wybrał pan "Belfra"?

- Szukałem tekstu, który byłby nie tylko mądry i ciekawy, ale i dawał mi niezależność w sytuacji, kiedy mieszkam i w Paryżu, i w Warszawie. Udało się. Sztuka, napisana przez belgijskiego pisarza jest właściwie uniwersalna. Co prawda odnosi się do sytuacji w szkolnictwie, ale tak naprawdę dotyczy różnych dziedzin, różnych rzeczywistości. W życiu wszystko przecież się łączy. Choćby u nas: szkoła, nieporozumienia i zadymy w parlamencie, to, co w tym kraju się działo przez wiele lat komunizmu.

Za co teraz oklaskują pana zagranicą?

- Właśnie wróciłem ze Szwajcarii, z Lozanny i Genewy, gdzie przez pół roku grałem w sztuce Goldoniego "La Locandiera" -"Oberżystka".

A nad czym pracuje pan w Polsce?

- Zaczynam zdjęcia do filmu Janusza Morgensterna "Mniejsze zło" i nagrywam książkę Władysława Bartoszewskiego "Mimo wszystko". Nie ukrywam, że obie te propozycje bardzo mnie ucieszyły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji