Artykuły

Kwiaty we włosach

- Bóg to jest taka śrubka, którą rzuciliśmy przed siebie i teraz tam idziemy. Doszliśmy do miejsca, gdzie upadła, bierzemy nową i znów rzucamy. Tak idzie ludzkość, do przodu, tak jakby była kolejnymi wcieleniami Boga - mówi Krystian Lupa w rozmowie z Katarzyną Bielas w Gazecie Wyborczej - Dużym Formacie.

Mieszkał pan kiedyś w komunie, w jakimś miejscu w stylu Silver Factory Andyego Warhola, o którym zrobił pan spektakl? - Była taka meta w Krakowie, w latach 60. W mieszkaniu, właściwie w wielkim pokoju wynajmowanym przez mojego przyjaciela, malarza. Tam w dobrych dniach przychodziło 20 "młodych artystów", no, w każdym razie projektów na artystów. Każdy coś tam zaczynał tworzyć, coś tam zamierzał, choć wielu z nich studiowało coś całkiem nieartystycznego. Szaleli David Bowie, Janis Joplin, ale nie tańczyliśmy w nieskończoność. Pasjami tworzyliśmy absurdalna literaturę. Takie prywatne happeningi - mniej może spektakularne, bardziej niebezpieczne. Na przykład tworzyliśmy wspólnie a vista powieść, ktoś pisał kawałek, następna osoba kontynuowała, ale mogła przeczytać tylko końcówkę ostatniej strony.

Do swoich płodów podchodziliśmy lekkomyślnie, nonszalancko. Po każdym wieczorze tony zapisków lądowały w koszu. Teraz żałuję, bo były niesamowite.

Czasem w trakcie naszych zabaw literackich dochodziło do ostrych starć, dobieraliśmy się do siebie, odbywały się psychodramy. Na przykład słowne portretowanie uczestników jako potworów. Trzeba było jechać na całego, a jednocześnie nic stracić intuicji. Czułem się wodzem. Uwielbiałem to.

Czyli?

- Zadawaliśmy sobie tematy do improwizacji. Każdy miał swój moment i swój temat, np. jakąś osobę. Miał obowiązek mówienia przez, powiedzmy, 15 minut i nikt nie mógł mu przerwać.

Mówił to, co się normalnie ukrywa?

- Ale również insynuacje, nie było ograniczeń, ten był zwycięzcą, kto przekroczył najwięcej granic. To były niebezpieczne zabawy, często kończyły się płaczami, spazmami, człowiek, ta ofiara, dostawał szału, zaczynał tłuc, demolować...

I co?

- Wypadał z towarzystwa. Nie nadawał się.

Okrutny pan był.

- Wszyscy byliśmy okrutni - okrucieństwo było miarą inteligencji. Znowu, tak jak w dzieciństwie, czułem się inspiratorem grupowej wyobraźni, kimś, kto narzuca to, co robimy, znowu miałem stado. Tęskniłem za tym.

To były lata 60. Na Zachodzie kontrkultura, a w Polsce komuna. A pan w poplątaniu, ciągle nowe studia - fizyka, malarstwo, grafika, szkoła filmowa w Łodzi, wreszcie ukończona w 1978 roku reżyseria w Krakowie. Jak pan przyjmował wieści o kontestacji na Zachodzie, muzykę rockową, całą tę rewolucję?

- Nie było prawie do niczego dostępu albo był dostęp przez swoisty filtr. Już Beatlesi to było objawienie. Wszystko odbieraliśmy histeryczne, a jednocześnie z pewnym transformatorem. Przeżywaliśmy szok, to, co w oryginalnym wydaniu bywało banalne czy ułomne, dla nas jawiło się jako święte. Kiedy zaczęło się mówić o dzieciach kwiatach, o hipisach, o ich filozofii, o marihuanie, narkotykach, nie docierała do nas naiwność czy tandeta tych światopoglądów.

Słyszał pan o Warholu?

- Po raz pierwszy na początku lat 60., od Tadeusza Kantora na wykładzie w krakowskich Krzysztoforach. Kantor uważany był wtedy w środowiskach artystycznych za pozera, artystycznego wojażera, postać podejrzaną. My nazywaliśmy go "kolporterem".

Dano mu próbnie rok profesury na ASP, krążyły legendy o ekscesach i skandalach, że w jego pracowni zamiast pracy odchodzi jakaś szarlataneria, że odlew własnych pośladków lub podarty podkoszulek przylepiony do płótna mogą być tam dziełem sztuki. Po kończącej rok wystawie studentów natychmiast go wyrzucono.

Kantor byt "kolporterem" nowych prądów, takich jak pop-art?

- Tak, ale nasza ówczesna zaściankowość, prowincjonalność dotyczyła i Kantora. Pamiętam, że na wykładzie nie traktował działalności Warhola jako sztuki "pop", sztuki antyartystycznej. Była to dla niego sztuka awangardowa, hermetyczna, ekskluzywna, bo w polskim odczuciu tylko ekskluzywność i hermetyczność były artystyczne. Kantor nie zrozumiał gestu zrzucenia hermetyzmu. My wszyscy, którzy go słuchaliśmy, również nie, jeśli już, to preferowaliśmy raczej podejrzaną podrzędność rodem z Brunona Schulza.

A sfera obyczajowa? Kontrkultura to też wolna miłość.

- Z Zachodu dochodziły wieści o rytualnych seksualnych orgiach, o wyzwoleniu obyczajowym. Jak przez osmozę chłonąłem to wyzwolenie, jakbym na nie czekał. Lata 1963-1969, kiedy byłem na ASP w Krakowie, to okres, w którym przełamywałem się w różnych obszarach, zastanawiałem się, kim jestem, jaki jest mój podpis, kogo kocham.

Pomyślałem, przeczułem, jak przychodzący skądś zapach, w którym było coś jadalnego: - To coś dla mnie, dla moich potrzeb narcystycznych i dla potrzeby wyjścia z podziemia z homoseksualizmem.

Manifestacja hipisów, ich utopia, była dla mnie jak nowa Juskunia, kraina, którą wymyśliłem i do której uciekałem w dzieciństwie.

Czuł się pan seksualnie stłamszony?

- Oczywiście.

W liceum byto w ogóle nie do pomyślenia, żeby uznać siebie za homoseksualistę. Wtedy w ogóle się pogubiłem, nie byłem sobą.

Udawał pan heteryka?

- Nie tylko heteryka, ale donżuana. Moje pierwsze doświadczenia były heteroseksualne. W moim pokoleniu to był standard.

W domu mówiło się o seksie?

- Nie. Matka była bardzo zamknięta, prawdopodobnie na skutek urazu z rygorystycznego, bezdusznego, prowadzonego przez zakonnice sierocińca. Znalazła się w nim, kiedy miała osiem lat, wraz z czterema siostrami. Jej ojciec był ofiarą I wojny światowej, matka zaraz po nim umarła na hiszpankę. Żadna z osieroconych dziewczynek nie była, moim zdaniem, po tym klasztornym dzieciństwie gotowa do podjęcia normalnego życia seksualnego, zresztą co tam seksualnego - w ogóle normalnego życia.

Ojciec był skryty i pokiełbaszony, zachowywał się dziwnie. Kiedy na filmie, w telewizji, mężczyzna całował kobietę, opuszczał pokój. Mówił, że wychodzi, bo zaczyna się pornografia. Jednocześnie, buszując w jego biurku, znajdowałem stare, wzruszające zdjęcia pornograficzne. Ojciec reprezentował model XIX-wieczny, był jak dr Jekyll i Mr Hyde.

Z powodu religii. Kościoła?

- Mnie nie wolno było chodzić do kościoła. Ojciec bał się gdziekolwiek mnie puścić z powodu czyhających chorób. Miał manię, uważał, że wszędzie można się czymś strasznym zarazić. Był kierownikiem szkoły, nauczycielem rosyjskiego i geografii, dziwakiem, hipochondrykiem. Matka opowiadała, że kiedyś zastała mnie w dziecinnym łóżeczku z garnkiem na głowie. Ojciec założył mi go zapewne w jakimś higienicznym celu. Ten obraz ma dla mnie znaczenie symboliczne, bo długo czułem ten garnek na głowie.

W jakim sensie?

- Mieszkaliśmy w Jastrzębiu Zdroju, ale w domu nie mówiło się po śląsku. Kiedyś dzieciaki na podwórku szkolnym, bo mieszkaliśmy w szkole, zapytały: "Skond mosz te cipy?". Ledwie domyślałem się, o co chodzi, a chodziło o kurczaki. Wyjaśniałem, że "kurczęta urodziły się w sztucznej wylęgarni". Pamiętam straszliwy śmiech i pytanie, czy to moja mama siedziała na jajach. Ja byłem małe dziwadło, a oni się mną bawili, odgrywali się, bo byli dręczeni w szkole przez mojego ojca, tyrana.

To gdzie ten wódz, ta grupa, za którą pan tęsknił przez lata?

- Być może właśnie ta historia z "cipami" zapoczątkowała jakąś hodowlę tęsknoty do innej, odwrotnej roli w grupie. To zostało we mnie do tej pory - jeśli nie mogę być prowodyrem, staję się depresyjny, nieśmiały. Albo jestem wodzem, albo zerem.

Co pan proponował dzieciakom? Pewnie nie mógł pan nawet chodzić do zainfekowanego kina.

- Wymykałem się do kina z rówieśnikami, ale jeśli ojciec dowiedział się, wkraczał w trakcie seansu i mnie wyławiał.

Kiedyś udało mi się obejrzeć kultowy, albański film o wielkim albańskim bohaterze

- Skanderbegu. Zakładaliśmy bandy, urządzaliśmy pojedynki na drewniane miecze. Ciągle wymyślałem coś innego, ta stała zmiana tematów była gwarancją, że się nie nudzili... Kiedy zafascynowały mnie kozice, o których przeczytałem w jakiejś dziecięcej książeczce, każdy zaopatrzony w kopyta z odłamków cegły chodził po podwórku na czworakach. Oczywiście natychmiast kreowały się z tego jakieś zawody, jakieś rywalizacje...

Wytyczałem rowy, które przeskakiwaliśmy, osobnik, który nie mógł przeskoczyć na tych cegłówkach, odpadał.

A Juskunia?

- Miała upiorną, skrajnie demoniczną historię. Wymyśliłem ją, ale udawałem, że o niej przeczytałem.

Dlaczego?

- Jeślibym powiedział dzieciom, że powstała w mojej głowie, straciłbym autorytet. Nie miały kultu do wymyślonego, podziwu dla poety czy jakiegoś fantasty. Autorytet był przy kimś, kto miał dostęp do rzeczy, do których oni nie mieli.

Mojemu przyjacielowi Erykowi opowiedziałem książkę, która w ogóle nie istniała. To była powieść podróżnicza, barwniejsza od Jules'a Verne'a. Eryk, a był to niezgorszy mól książkowy, przez dobry miesiąc szukał jej po bibliotekach. Żadna istniejąca książka nie wzbudziła tylu emocji, nawet ją ilustrowaliśmy. Żeby nie budzić podejrzeń, szukałem razem z nim.

Byłem zafascynowany Stalinem. Miałem przyjaciela Stachę, który zawsze potwornie długo siedział w wychodku na podwórzu. Mieliśmy rytuał - on siedzi, a ja chodzę dookoła i coś mu opowiadam. Pamiętam, że snułem opowieści, jak Stalin zabija, trzyma w więzieniach, jaki jest wszechmocny, jak się go boją, jak jeździ dziewięcioma limuzynami i nikt nie wie, w której akurat się znajduje. Matka mi coś powiedziała o dziewięciu samochodach i mnie to zafascynowało.

Jak rodzice patrzyli na politykę?

- Ojciec był zdeklarowanym i cholerycznym antykomunistą, członkiem partii i te rzeczy...

Nie rozumiem.

- Ja go też nie rozumiałem. Ojciec był zawsze przeciwko temu, co się dzieje. W przedwojennej Polsce był zawziętym germanofilem, a jednocześnie socjalistą, bardzo dziwny melanż. Przez całą wojnę odczuwał tę swoją germanofilskość jako wielki grzech, który musi odpokutować. Matka opowiadała, że podczas wojny ukrywał się w szafie, żeby, jako Ślązak, nie zostać wcielony do Wehrmachtu.

Trudno mi ojca postrzegać jako koniunkturalistę, ponieważ nim nie był. Ale zawsze w coś musiał się wdać, więc do partii wstąpił chyba w jakimś ferworze dyskusji i kłótni ze swoimi kolegami, przyjaciółmi. Spotykał się z nimi i pasjami kłócił. Robił - w swoim mniemaniu - zabójcze, przekorne gesty. Ojciec w polityce, tak jak w seksie, był jak Dr Jekyll i Mr Hyde, miał w sobie jakieś dziwne pomieszanie. Słuchał Wolnej Europy i BBC, z jego gabinetu bez przerwy wydobywały się głośne trzaski, wycia, bełkoty, jakieś apokaliptyczne dźwięki zagłuszania, bo pogłaśniał nawet, kiedy nie można już było wysłyszeć żadnych słów. Jego radio do dziś stoi u mnie na szafie.

Kiedy umarł Stalin, wpadł w dziwną ekstazę.

A mama?

- Była zajęta swoim strasznym życiem z ojcem. Karmiła mnie swoimi fantazjami: - Jak to byłoby dobrze, żebyśmy my, cztery siostry, zamieszkały razem z tobą, Krystianie. Bez ojca.

To była jej Juskunia, miejsce osobne, utopia.

Ojciec był taki straszny?

- Pewnie był takim "potworem", od których roiło się w tamtych czasach. Byłem dla niego zawsze idiotą, słyszałem to słowo codziennie, co najmniej 50 razy. W duchu myślałem: "Wytrzymam dziesięć razy i idę stąd".

Skąd?

- Zostawiam np. bezsensowne przesypywanie z miejsca na miejsce ton gruzu. Robiłem to dwa tygodnie, a potem okazywało się, że tę samą kupę trzeba gdzieś przenieść, i tak w kółko - ojciec przez 17 lat budował dom.

Tylko raz, na krótko, zmienił do mnie stosunek. Powtórzyłem w domu to, co Kazimierz Wyka powiedział na wykładzie, notabene na tydzień przed swoją śmiercią, co zwiększyło wagę wiadomości i nadało jej aurę tajemnicy. Opowiadał nam, że spotkał się właśnie z Wojtyłą, a tamten szepnął mu o opcji zrobienia go papieżem. Wyka przedstawił to jako sensację polityczną, nową broń do walki z komunizmem. Kiedy o tym wspomniałem ojcu, dowiedziałem się, że jestem kompletnym idiotą, bo wiadomo, że Polak nie może zostać papieżem. Ale po trzech latach, kiedy tak jednak się stało, ojciec - przez chwilę - traktował mnie jak proroka.

Byłem synem maniaka, który chomikował w domu 700 długopisów i 800 gumek myszek. Któregoś dnia oznajmiłem dzieciom, że mam w domu maszynkę do przerabiania kasztanów na gumki do wymazywania. I zaczął się interes. One przynosiły kasztany, a ja je wymieniałem na gumki. Wszyscy byliśmy zachwyceni..

Jaki był dla matki?

- Mieliśmy pięć pokoi w amfiladzie, idąc od drzwi do drzwi można było okrążyć mieszkanie. Ojciec krążył tam jak wilk w klatce, trzaskając kolejnymi drzwiami. Nomen omen "lupus" - ojciec bardzo lubił wilczą interpretację swojego nazwiska. Kiedy przechodził przez kuchnię, gdzie siedziała nasza strwożona, ale i zbuntowana gromadka, czyli ja i matka, i ciotka Jula, jej siostra, która z nami mieszkała, odbywał się jazgot. Matka waliła swoją porcję, a ojciec swoją i szedł dalej. Kiedyś podczas jednego z okrążeń pojawił się z wiatrówką wymierzoną w matkę. Matka odpowiedziała na to teatralnym śmiechem. Dla mnie ich stosunki były horrorem, co noc dopadały mnie lęki, że się pozabijają.

Spali w jednym łóżku?

- Nie, ojciec spał w swoim gabinecie, matka w sypialni ze mną, w podwójnym małżeńskim łożu. W jednym ja, a w drugim ona, czyli byłem w gruncie rzeczy jej małżonkiem.

Ojciec-tyran. Jakie miał pan strategie przetrwania?

- Ucieczką były sny, w których wielokrotnie mordowałem ojca. I Juskunia - to też był azyl, w którym nie było ojca.

Kto był królem Juskunii?

- Oczywiście ja, uciekałem w krainę, w której mogłem być przez chwilę tyranem. Król był zły, mroczny, w pewnym momencie, na skutek jakiegoś urazu psychicznego, zamknął się i nikt go nie widział. Tylko wydawał wyroki, kary śmierci, ekstradycje, zwalczał spiski oligarchów, opozycję. Cały czas trwała wojna domowa.

Mógł pan być królem miłosiernym.

- To niemożliwa wolta dla dziecka, nie stać mnie było na taki rewers. Mój - biorący się pewnie z ucieczki przed tyranią - własny, potajemny kult figur demonicznych przewalczyłem w sobie bardzo późno. Zbyt późno, tak jak zbyt późno przyszła prawdziwa dorosłość.

Kiedy?

- Dopiero jak miałem 41 lat, kiedy zmarł ojciec. Ojciec był maniakalnym poliglotą, przez całe życie uczył się języków, przez co mnie do języków zraził. Po jego śmierci nagle zacząłem się uczyć niemieckiego. Czułem, że jest to rodzaj wzięcia ojca na mieszkanie do swojej duszy. Po jego śmierci to nie było już takie groźne.

Mówił pan, że od dzieciństwa tęsknił pan za grupą. Skąd ta nowa grupa w latach 60. się wzięła?

- Ba! Tego się nigdy do końca nie wie. Przyplątała się. Widać stworzyło się jakieś pole grawitacyjne. Rafa koralowa - narastająca i powiększająca się z wolna grupa. Trochę homoseksualna, trochę nie, bo zawsze - jak u Warhola - było sporo adoratorek. Tak jak ludzie Warhola byłem wtedy artystą nic szczególnego nie tworzącym, choć jak oni coś nieustannie tworzyłem.

Przyłączył się pan do hipisów?

- Nosiłem długie włosy, ale hipisi nudzili mnie dziecinną hinduskością i ezoteryką z przedszkola.

Jak to było być gejem w Krakowie? Nie wiem, czy pan lubi to słowo, nie używało się go wtedy.

- Starsze pokolenie homoseksualistów wypowiada je w cudzysłowie, wielu go nie cierpi. Zwłaszcza ci, którzy - jak w "Lubiewie" Witkowskiego - odczuwają nostalgię za czasami, kiedy trzeba było się chować w podziemiu, kiedy uprawiało się ekscytujące podchody, czerpało się swoistą perwersyjną rozkosz z podwójnego życia.

Moim zdaniem słowo "gej" jest potrzebne, bo przenosi całą rzecz w inny rejon, zawiera w sobie ładunek postawy, walki, jest hasłem, nawet homofobi są zmuszeni go używać.

No to jak to "drzewiej" bywało?

- W latach 60. było mnóstwo ostentacyjnych gejów, to było wręcz teatralne, kawiarnie gejowskie to były teatry, w Krakowie, w Pradze, w Paryżu. Bywanie w takim gejowisku nigdy mnie jednak specjalnie nie nęciło, w ogóle nie kręciło mnie należenie do klubów, partii, stronnictw, a to też było stronnictwo.

Środowisko gejów odstręczało mnie maniakalną monotematycznością.

Mnie oczywiście fascynowały tematy seksualne i wszystkie perwersje związane z erotyką, narkotycznie mnie to wciągało, ale w tych kawiarniach było po prostu nudno.

Fascynowałem się pięknymi ludźmi, sam uważałem się za pięknego, bardzo na ten temat byłem wrażliwy. To było jak syndrom Doriana Graya, rodzaj dandyzmu czy neurotycznego donżuanizmu, prowadziłem np. dziennik z przygodami erotycznymi. Tych przygód było dużo, a głównie chodziło o to, żeby mieć kolekcję pięknych, których dokumentowałem, musiałem każdemu zrobić "dokumentalne zdjęcie"...

Wystawiał pan oceny za seks?

- Skąd pani wie? Tak. I za ciało, ideałem byłoby posiadanie atlasu antropologicznego pięknych ciał, pięknych twarzy, w ogóle pięknych indywiduów, które były moją własnością. Ten zeszyt powinien być gdzieś jeszcze w moich szpargałach, ale już dawno do niego nie zaglądałem. Skończyłem go uzupełniać zapewne w momencie, kiedy się mocno zakochałem. Zresztą permanentnie byłem zakochany.

Łatwo było wtedy dostać marihuanę?

- Hodowało się ją w doniczkach, sam miałem działkę w ogrodzie, przy wybudowanym po latach domku mojego ojca w Mikołowie. Ale siedzieć i palić na przyjęciu po nic, to mnie w ogóle nie brało, w ogóle bankiety, na których się tylko gada, bez celu, bez tematu, mnie nudziły, musiałem zawsze zadać jakiś temat, jakąś twórczość, w której chodziło o permanentną zabawę sztuką i sobą, o sprowokowanie siebie, przekraczanie "przyzwoitości".

Narkotyki interesowały mnie - tak jak Witkacego - jako dostęp do wyobraźni. Paliliśmy marihuanę, ale w cięższe dragi nikt z naszej grupy nie wchodził, jakoś tak się na szczęście złożyło.

Parę razy w Krakowie popadłem w konflikt z prawem, siedziałem w areszcie.

Dlaczego?

- Raz zostałem wskazany jako handlarz narkotyków przez kierowniczkę Noworola. To była nieprawda, nie muszę nic ściemniać, nigdy nie handlowałem narkotykami. Ona się zemściła.

Za co?

- Noworol to słynna, wielkiej zacności i mieszczańskiej świętości kawiarnia w Sukiennicach, gdzie się czasem zbieraliśmy. Przychodziły tam stare prukwy krakowskie oraz kontestująca młodzież, te dwie grupy wzajemnie się podjudzały. Chodziliśmy tam, bo cóż to za przyjemność być tylko we własnym gronie. Trzeba kogoś gorszyć, wtedy jest zabawa.

To były happeningi soft - przypominało to trochę grupę z "Idiotów" Larsa von Triera. Padał temat, np. dziś jesteśmy maniakami religijnymi. Albo gadamy głośno w kawiarni jakieś straszliwe, zmyślone rzeczy z morderstwami, gwałtami i dużą ilością seksu, oczywiście tak jakby to była prawda. Z niektórymi kierownikami knajp żyliśmy za pan brat, ale z innych, w tym z Noworola, byliśmy wielokrotnie wypraszani.

Co to było? Epatowanie burżuja?

- Tak, i zabawa z tym w miejscach publicznych. Nosiłem kolorowe ciuchy, długie włosy. Wtedy samo wychodzenie tak na ulicę oznaczało znoszenie zaczepek, spojrzeń, napaści, reakcje ulicy były ekstremalne. Ja chciałem być coraz odważniejszy, chodziłem z kwiatami we włosach. Fascynowało mnie bycie zjawiskiem, na ulicy byłem happeningiem. To był teatr.

Wielokrotnie byłem pobity, dwa razy miałem złamany nos.

Straszne.

- No... choć generalnie uwielbiałem to. Czułem, że ta agresja jest ambiwalentna, że ludzie nie umieją sobie z czymś, co we mnie widzą, poradzić.

To tak jak z homofobią.

Kiedy patrzę, jak ludzie toczą pianę z pyska albo czegoś kompletnie nie rozumieją, to widzę, że nie jest to tylko nieakceptacja, to jest uczucie głębsze, bardziej ukryte.

Nie zdają sobie sprawy, skąd się bierze intensywność ich agresji, że ona w gruncie rzeczy dotyczy ich samych i uderza w to, co permanentnie fałszują czy kamuflują. Nawet nie w orientację seksualną, ale w seksualność w ogóle, w samo sedno, w całą tę podziemną tajemnicę, w jakiej seksualność człowieka w naszej kulturze się przechowuje. Człowiek przenosi przez życie swój potencjał seksualny jak bombę, która ma kiedyś wybuchnąć, i w końcu zabiera ją z sobą do grobu.

To jest odruch atakowania białej wrony, agresji w obliczu niebezpieczeństwa.

Zetknął się pan z homofobią?

- Nie sposób się nie zetknąć. Na szczęście nie wszedłem w życiu w takie zależności, w których mógłbym stać się ofiarą. Zawsze albo mi to zwisało, albo - tak jak mówiłem - sprawiało perwersyjną przyjemność.

Irytują mnie nasi politycy, którzy mówią: - Proszę bardzo, bądźcie sobie homoseksualistami, ale nie gadajcie o tym. Ale oni mogą mówić: "Moja żona to, moja żona tamto, moja małżonka lubi jajko". Nie widzą, że bez przerwy gadają o swojej heteroseksualności, że jest ona w każdym zdaniu, w każdym przejawie ich ekspresji. Nie zdają sobie sprawy, co to znaczy powiedzieć: "Nie gadajcie o tym". To tak jakby powiedzieć: "Nie bądźcie!".

W ten sposób homoseksualiści żyli w naszym społeczeństwie przez wieki. Ukazała się niedawno ciekawa i ważna książka Krzysztofa Tomasika "Homobiografie", taki apendyks do życia polskich pisarek i pisarzy. Autorowi możemy zawdzięczać nakłucie tego kamuflażu, także pokazanie osobowościowych i psychicznych konsekwencji.

Dla mnie homoseksualiści, którzy w jakiś sposób ruszyli i zaczynają coś zdzierać, są awangardą pewnego aktu, który stoi przed naszym społeczeństwem, kulturą.

Jakiego aktu?

- Aktu ujawnienia własnej natury. Rozbicia, przynajmniej w sobie, kulturowych skamielin, które deformują nasze życie, zagradzają dostęp do czegoś, co moglibyśmy nazwać "życiową prawdą", a co za tym idzie: dostęp do zgodnego z potencjałem naszej osobowości szczęścia.

Wyrzucili pana z reżyserii w łódzkiej szkole filmowej, gdzie trafił pan w 1970 roku. po ASP. Raz mówił pan. że za awangardę, raz. że za homoseksualizm. Dla wielu osób dawna łódzka szkoła ze słynnymi schodami, gdzie przesiadywał Polański, była mitem, enklawą wolności.

- Nie wiem, czym była szkoła za czasów Polańskiego. To był mit jakiegoś bytu, który szybko się wzbił pod nasze biedne, komunistyczne niebo i szybko umarł, pozostały tylko resztki. Już na początku lat 70., kiedy tam studiowałem, mówiło się, że to nie jest już ta szkoła co kiedyś. Pytanie, dlaczego. Może 15 lat wcześniej była oazą wolności, ale potem ta wolność stała się jakąś manieryczną pozą.

Nie czułem się tam jak ryba w wodzie, jak swój wśród swoich. Chociaż...

Chociaż?

- Zdobyłem szacunek dla mojej odmienności. Nie tylko homoseksualnej, nic było tam drugiego, kojarzonego z hipisami długowłosego, byłem z innego życia, z innej sfery.

Tam przełamałem się jednak, przestałem się kulić, byłem prowokacyjny, a to imponowało, miałem romans z chłopakiem z operatorki, plotkowano, że go deprawuję. Patrzyłem na to miejsce krytycznie.

Jak pan je widział?

- Była to w dużej mierze - oczywiście zdarzały się wyjątki - szkoła pozerów i playboyów. Doszedłem wtedy do wniosku, że młody polski filmowiec to okaz antropologiczny - playboy, który ma czapkę z daszkiem i z cynizmem bywalca rwie dziewczyny, najczęściej nieutalentowane laski z pustymi twarzami, które potem występują w jego filmie.

A same filmy, twórczość?

- Udawano wtajemniczenie, które w gruncie rzeczy było trywialnym cynizmem. Było to - celowo wulgaryzuję i karykaturyzuję - robienie wała z aktora albo z tego, z kim się robi film. Aktora trzeba okłamać, bo jest głupi i totalnie nietwórczy, trzeba go wyprowadzić w pole. Idolem był Marek Piwowski. Krążyły o nim legendy, że nie mówi aktorom prawdy i wydziera to, czego nie chcą dać.

Wybierałem sobie za towarzystwo raczej outsiderów, zaprzyjaźniłem się z Andrzejem Barańskim, skromnym, wyciszonym, głębokim człowiekiem.

Ten cynizm jest bliski tego, co opowiadał pan o sobie w Krakowie.

- Nie, nie. To było coś innego. Nasza poza była eksperymentem, czymś bezinteresownym. To, co działo się w Łodzi, nie podobało mi się.

W szkole filmowej rozjarzyłem do białości moje uwielbienie dla Godarda, być może również dlatego, że był kimś, kto pasowałby do filozofii moich kolegów. Pamiętam, że kiedyś zacząłem mówić o sposobie, w jaki Godard traktuje śmierć w swoich filmach - w "Do utraty tchu", "Szalonym Piotrusiu", "Pogardzie", "Męskim, żeńskim", wszędzie. U niego śmierć jest jak pstryknięcie, pewnie siedzi to w zakamarkach jego pokiereszowanej psychiki, że traktuje śmierć tak nonszalancko.

To był mój wielki sukces, trafiłem w tę osobliwą, cyniczną metafizykę kolegów. Godard nie był guru w tej szkole, a ja moje filmy robiłem ekstremalnie pod Godarda.

Dlaczego pana wyrzucono?

- Z plotki na temat dyskusji rady pedagogicznej o moich filmach, która zakończyła się wydaleniem ze szkoły, dowiedziałem się, że zostałem uznany za osobnika, który poza homoseksualizmem nie jest w stanie niczego na świecie zauważyć, jednym słowem niereformowalnym i nierozwojowym.

A pana film?

- Zrobiłem etiudę o dwóch studentach, którzy mieszkają w jednym pokoju w akademiku. Pokazałem poranek, kiedy jeden leży w łóżku i coś pisze, drugi coś tam robi, goli się, nic specjalnego. To było afabularne, co było nieznośne dla ludzi, którzy zawsze muszą mieć kawał mięsa, linearną fabułę albo jawną, ciężką treść.

A pan co chciał pokazać?

- Fascynowało mnie, że jeden coś upuścił, a drugi spojrzał, interesowały mnie te... jakby reakcje fizjologiczne zwierząt. Może było to wewnątrz nacechowane jakąś erotyką, ale nie to było najważniejsze. Obserwujemy dwa ludzkie egzemplarze, wczesnym porankiem, kiedy ciała i świadomości nie są jeszcze wprawione w ruch, w stanie nieubranym, ulegają różnym, niejasnego pochodzenia impulsom. Jeden nie może pisać, rwie mu się myśl, patrzy na nos drugiego albo na nogi, bo tamten zakłada skarpetki. Sam ulegam takim chwilom niemal hipnotycznie i mogę dziś jeszcze poświadczyć własnym podpisem, że nie jest to zjawisko wyłącznie erotyczne.

Ta scena została uznana za homoseksualną w najwyższym stopniu. Gdyby tam była dziewczyna, może uwaga oceniających skupiłaby się na czymś innym. Film zaważył na moim wywaleniu.

Może to ploty.

- To powiedziała mi Wanda Jakubowska.

Zmieniał pan kilka kierunków studiów, uczelni, dobrowolnie bądź nie. Kiedy pan się pogubił?

- Ten mój upad zaczął się już wcześniej, w liceum w Żorach, gdzie, aby dojechać, wstawałem o piątej rano. Nie mogłem się tam odnaleźć, przestałem być wodzem z dzieciństwa. Stałem się nieśmiały, niepewny siebie. Dlatego poszedłem na fizykę, tak jak chciał ojciec, a dopiero po dwóch latach na ASP. Straciłem już jednak dostęp do intuicji, do wyobraźni. Na Akademii zapadłem się, zahukałem, stałem się milczącym, kryjącym się po kątach, długowłosym cieniem. Nie umiałem się jednak podporządkować, ilustrowałem swoje własne fantazje. Ściąłem się z moją ówczesną gurzycą, Cybisową musiałem przenieść się z malarstwa na grafikę. Ale ten mój upad rozwścieczał tylko moje ja. Skoro na Akademii nie mogłem być wodzem, poszedłem robić ekscesy gdzie indziej.

Gdzie?

- Nasza banda wędrowała. Wtedy wszyscy maniakalnie tańczyli, ja też, robiłem to bardzo dobrze, jakoś plemiennie. Tańczyło się wszędzie - na ulicy, na plaży, przy radiach tranzystorowych. Jeździliśmy na Mazury, nad Bałtyk, spędzaliśmy dzikie wakacje. Nagle w tańcu poczułem to coś, co wcześniej się we mnie zablokowało.

W szkole filmowej nie dałem się już tak zahukać jak na Akademii, tam znów byłem agresywny...

Dr Jackyll i Mr Hyde?

- Nie mogłem znieść, że ktoś pamięta czy postrzega mnie jako słabego. Kiedy, po moich wędrówkach, byłem już na reżyserii w Krakowie, ktoś powtórzył mi, że pedagog Włodzimierz Kunz z ASP, z litografii, którego bardzo lubiłem, zdziwił się: - Jak to możliwe, że ten cichy, nieśmiały, delikatny chłopak jest na reżyserii, jak on sobie w tej pracy poradzi?

To zdanie Kunza męczyło mnie, nawet w tej chwili jest dla mnie trochę wstydliwym wyznaniem.

Jaki był pana cel w tych wszystkich ekscesach, zabawach, psychodramach w waszej "Fabryce" w Krakowie?

- Zawsze był to rodzaj eksperymentowania z ludzką psychiką, wytrzymałością.

Kiedy mieliśmy gości, najlepiej nobliwych i niezorientowanych, rozrabialiśmy ich - takie bawienie się ludźmi, którzy są godni i zasznurowani. Np. zadaniem wieczoru było robienie z kogoś gwiazdy, nagle - umawialiśmy się na to w tajemnicy - wszyscy są wybraną osobą nad wyraz zafascynowani, oczarowani. Urodą albo jakimś przymiotem charakteru, wypowiedzianym zdaniem, które komentowaliśmy bez końca, napisanym wierszem, z którego robiliśmy arcydzieło, i tak dalej. Albo robiłem z siebie totalnego głupola. Bardzo poważnie, więc ludzie się w tym gubili.

Uwielbiałem być bezwstydny, szokować, zwłaszcza poważnych, świątobliwych intelektualistów. Lubiłem mieć poczucie, że jestem bezgranicznie ekshibicjonistyczny. To jest świetna gra. Nagle okazuje się, że rzeczy, na myśl o których normalnie człowiek się rumieni, sprawy, które ściska w sobie i cierpi, że kiedy w tak bezczelny sposób je wywali, z rozkoszą i radością, to...

Uwalnia się?

- To nie jest pozbycie się pancerza, to jest zamiana pancerza. Człowiek czuje się jak w zbroi Hermesa, staje się półbogiem. Nazywam to tak chełpliwie, ale to było coś takiego - ciebie na to nie stać, a mnie tak. Bezwstyd jest nowym pancerzem.

Traktowaliśmy nasze happeningi jako dzieła sztuki.

Mówił pan, że ludzie dostawali szału.

- Trupów nie było, kończyło się na "tragediach", które załatwialiśmy we własnym gronie. Dopiero później, kiedy byłem już w szkole teatralnej, ten sposób bycia wszedł jakby w drugą fazę, w recydywę. Być może było za dużo alkoholu, czasem ktoś lądował w izbie wytrzeźwień. Jednym słowem zaczęliśmy się degenerować, a ja zacząłem uchodzić za wampira, który niszczy ludzi, bo jest odporny i wszystko po nim spływa. Parę osób wini mnie, że popadło w nałóg alkoholowy, albo czują się ofiarami przekraczania granic, nie mówiąc już o ofiarach jakichś relacji, miłości itd.

Myślę, że to jest sytuacja podobna do tej z dzieciństwa, kiedy wcielałem się w niepokazującego się poddanym króla Juskunii, sublimacja kompleksu, chęć bycia demonem.

Zły demon na czele państwa. Hulaj dusza! Boga nie ma!?

- To, że Boga nie ma, wymyśliłem sam, kiedy miałem osiem lat. Ogłosiłem to na podwórku. Dzieci powtórzyły to rodzicom, rodzice księdzu, a ksiądz powiedział na ambonie, że dziecko Lupów jest zgubnie wychowane w ateizmie. To była nieprawda, bo ani ojciec, ani matka mi tego nie powiedzieli.

I co?

- Matka była przerażona, ale ona też nie była fanatyczna. Czasem mnie chyłkiem zabierała na mszę.

Msze były dla mnie nudziarstwem nie do zniesienia, to była największa strata czasu, jaką w życiu pamiętam. Aczkolwiek - przedziwna sprawa - te msze, które tak ciężko znosiłem, widać z braku laku, bo moje pomysły się wyczerpywały, zainspirowały mnie do nowej zabawy. Wymyśliłem, że zrobimy kościół. Napiekłem hostii na piecu, na blasze, z mąki porobiłem placuszki. Pozamykałem króliki, żeby nie przeszkadzały w mszy, choć to byli fajni wierni, a w ich zagrodzonym - wybiegu postawiłem ołtarz. Oczywiście to ja byłem kapłanem i odprawiałem mszę. Najbardziej lubiłem fragment "ite, missa est". To było cudowne, wiadomo było, że można już było iść.

Ale Bóg do mnie później wrócił.

Jak to?

- Miałem parę okresów mistycyzmu, to było totalne odszczepieństwo, sekciarstwo. Sam sobie Boga stworzyłem.

Tak w ogóle to fascynują mnie ci wszyscy rosyjscy Jezusowie, którzy dokonują jakichś przedziwnych inkorporacji na Syberii. Ta ich siła metafizycznego napięcia, biorę swoje ciało, wcale nie wielkość czy władzę tej najwyższej istoty, ale jej cierpienie, ofiarę.

To przedziwne, że na Syberii są tacy ludzie, mają swoje kościoły, wiernych, wierzą, że są następnym wcieleniem Chrystusa. To się może tam dziać, bo tam jest mało ludzi na kilometr kwadratowy, wielkie przestrzenie. W takich warunkach mit rośnie, nie jest rozwalany jak u nas. Tutaj cokolwiek człowiek wymyśli, cokolwiek mu w nocy, w głowie powstanie, to za dnia społeczeństwo mu to rozrobi, porozwala, z głowy wybije.

Bóg jest postacią konieczną w duszy ludzkiej, żadna kultura sobie bez niej nie poradziła. Postacią, która jest rodzajem projekcji, jakby wystrzeleniem celu człowieka w kosmos, w transcendencję, po to, żeby go ścigał. Jest taka cudowna scena w filmie "Stalker" Tarkowskiego, gdzie rzucają przed siebie śruby ze wstążkami, żeby zobaczyć, czy można tamtędy przejść.

Sprawdzają, czy ta lotka nie zniknie w przestrzeni.

- Możemy zniknąć, zapaść się, może nas pożreć to miejsce. Trzeba rzucić śrubką i zobaczyć, czy można iść. Bóg to jest taka śrubka, którą rzuciliśmy przed siebie i teraz tam idziemy. Doszliśmy do miejsca, gdzie upadła, bierzemy nową i znów rzucamy. Tak idzie ludzkość, do przodu, tak jakby była kolejnymi wcieleniami Boga.

Być może Bóg nie jest początkiem, tylko punktem dojścia człowieka, efektem kumulacji i wynikiem działania ludzkiej duchowości przez wieki.

Jest pan tak odporny psychicznie, jak mówią?

- Wiem, że są rzeczy, które innych zabijają, a mnie interesują. Ktoś pewnych przeżyć nie chce, a ja je wykorzystuję. Może to, że ja stale gdzieś wylewam te treści, powoduje, że to się we mnie nie kisi, nie gnije, nie zamienia w truciznę. Mam kanał odpływowy, ludzie, którzy nie mają takiej instalacji, nie wyrobili sobie takiej hydrauliki psychicznej, nie wytrzymują.

Jak pan ją zrobił?

- Nie wiem. Instalacje psychofizyczne każdego z nas mają różne i często przypadkowe, niedostępne refleksji determinacje. Lubię np. pić i nigdy tego w sobie nie zwalczałem. Nie jestem alkoholikiem. Dawniej trzeba mi było trochę wypić, żeby pójść na spektakl i działać. W spektaklach jeleniogórskich, które robiłem na początku, od razu po szkole, funkcjonowałem jak machina rozruchowa.

Pan zawsze jest obecny na spektaklu, wydaje jakieś dźwięki, dyryguje.

- Na spektaklu czuję się jak bak z benzyną, nawet jeśli aktorzy przez cały dzień nie nakręcają się na wieczorny spektakl, to ja to robię. Choćbym w końcu tylko siedział i wydawał komendy elektrykom, prowadził rytmy zmian dźwięku i światła, to czuję się jak ten bak i wiem, że jeśli nie przynoszę benzyny, to aktorom czegoś brakuje. Jeśli np. odczują w relacjach ze mną, w garderobach, że jestem marudny, smętny, zjełczały - to im się to udzieli. Aktorzy nie muszą nawet tego wiedzieć, ale oni też robią coś irracjonalnego przed spektaklem. To są pewne magiczne, rytualne, intymne manewry, w których otwierają się jak gąbki. Przez osmozę odbierają innych ludzi, ponieważ instynktownie wiedzą, że ta kondycja odbierania innych będzie im potrzebna na scenie. Oni to wcześniej trenują.

Czy przy pracy nad Warholem, nad "Factory 2". w którym jest tyle improwizacji, jawnych i podskórnych interakcji, te wszystkie pana doświadczenia kontestacyjno-grupowe się przydały?

- Już w Jeleniej Górze to, co na początku było tylko towarzyskie, wykorzystałem w pracy.

Może powodem mojego zafascynowania książką Victora Bockrisa "Andy Warhol. Życie i śmierć", która mnie do zrobienia spektaklu "Factory 2" zainspirowała, są moje dawne doświadczenia. Czytałem tę biografię i czułem, jak autor depcze po moich śladach, wszystko, co mówi o Warholu, o tej grupie, o Srebrnej Fabryce, to wszystko jest moje. To właśnie taka grupa, wciąż odradzający się zaczyn eksperymentu, gdzie osobiste i artystyczne jest nie do rozdzielenia, z ryzykiem niewiadomego wyniku i z brakiem zabezpieczeń na przyszłość. Dziwny, trujący trochę eliksir młodości.

To jest to, czym mógłbym być, gdybym mieszkał wtedy w Nowym Jorku. Ale ja nie mieszkałem w Nowym Jorku, tylko w Krakowie, a wszystko, co robiliśmy, było malutkie i nie ujrzało światła dziennego.

***

Krystian lupa - ur. 1943 r., wybitny reżyser teatralny, scenograf, absolwent ASP i PWST w Krakowie. Robił spektakle m.in. według Witkacego, Musila. Rilkego, Kubina, Bracha, Bułhakowa, Dostojewskiego. Od wielu lat zajmuje się tekstami Thomasa Bernharda (min. "Na szczytach panuje cisza", "Kalkwerk", "Wymazywanie". "Immanuel Kant"). Jego najnowszy spektakl w Starym Teatrze w Krakowie jest zbudowaną na zasadzie improwizacji fantazją na temat Andy'ego Warhola i jego Srebrnej Fabryki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji