Artykuły

Dobrze, kiedy aktorowi udaje się uruchomić wyobraźnię widza

- Bycie amantem zwalnia z obowiązku pokazywania głębszej strony ludzkiej osobowości, podczas gdy aktor charakterystyczny gra człowieka, który może również być amantem - mówi SŁAWOMIR ORZECHOWSKI, aktor Teatru Współczesnego Warszawie.

Jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy polskiego teatru i kina, choć zwykle pojawia się na drugim planie. SŁAWOMIR ORZECHOWSKI gra Wistowskiego w "Grubych rybach" [na zdjęciu] w warszawskim Teatrze Polonia. Premiera 28 czerwca.

W Teatrze Słowackiego w Krakowie w garderobie Ludwika Solskiego widnieje następujący autograf: "Michał Bałucki - co pisał śtucki". Jaki widzi pan sens w graniu "śtucki" Bałuckiego?

Sławomir Orzechowski: Czasy się zmieniły, życie nabrało przyspieszenia, zaniedbaliśmy relacje międzyludzkie. Nasza obyczajowość przewartościowała się, stała się potoczna i byle jaka. Pracując nad dramatem Bałuckiego, staramy się przypomnieć, że życie może mieć jeszcze inny smak. I to on, a nie błaha intryga, jest powodem, dla którego warto zatrzymać się nad tym utworem. Kiedyś celebrowaliśmy życie, potrafiliśmy nadać codzienności odświętny wymiar, docenialiśmy wagę szczegółu. Czy te czasy minęły bezpowrotnie? Być może ktoś za nimi zatęskni, oglądając nasze przedstawienie...

Nie obawia się pan, że będzie ono muzealnym bibelotem?

- Nie, ponieważ formę nadają mu aktorzy, którzy żyją tu i teraz, a nie w XIX wieku. Gramy współczesnymi środkami. Samo przedstawienie będzie toczyło się w zawrotnym tempie, widz nie będzie miał czasu się znudzić. Będzie to teatr w najczystszej formie. Taki smaczny teatralny deser.

Gra pan Wistowskiego, kapitalistę. To postać rodem z XIX czy już z XXI wieku?

- Charaktery, które opisywał Bałucki, nie zmieniły się. Wistowski jest bajecznie bogatym, zarozumiałym facetem, a jego pycha musi zostać ukarana. Pieniądze nie liczą się, ale przyjaźń, miłość i szacunek między ludźmi. Ktoś może zarzucić naiwność takiemu przesłaniu, ale przecież świat powołany do życia przez pisarza jest artystyczną kreacją, a nie odzwierciedleniem rzeczywistości w skali 1:1.

Ośmieszy pan tę postać? A może będzie pan próbował bronić Wistowskiego?...

- ...będę starał się nim być w 100 proc, a ocenę pozostawię widzom. Krystyna Janda, korzystając z ogromnych pokładów swojej życiowej energii, pomaga aktorom ożywić postaci; lepić sceniczną rzeczywistość Bałuckiego w oparciu o ich życiowe doświadczenia, czyli właściwie z niczego.

Z niczego?

- Tak, z niczego. We współczesnym teatrze najmniejszym dylematem, który musi się pojawić, jest hamletowskie "być albo nie być". U Bałuckiego tego nie ma; są "sytuacyjki" i "problemiki" - tak niedzisiejsze, że śmieszą same w sobie. Musimy je w sobie odszukać, żeby potem odtworzyć ich smak i urok.

Z Bałuckim i Krystyną Jandą spotkał się pan siedem lat temu w Teatrze TV w "Klubie kawalerów". Jest pan aktorem charakterystycznym, a zagrał pan - wbrew warunkom - rolę amanta.

- Dostałem szansę stworzenia zupełnie innej jakości. Byłem trochę grubszy, charakteryzator dolepił mi tupecik zakrywający łysinę... Mój wygląd wzmagał efekt komiczny, ale taki właśnie mógł być rzeczywiście amant w XIX wieku.

Czego aktor charakterystyczny zazdrości amantowi?

- Chyba nie ma takiej rzeczy... Bycie amantem zwalnia z obowiązku pokazywania głębszej strony ludzkiej osobowości, podczas gdy aktor charakterystyczny gra człowieka, który może również być amantem.

Fizyczność nie zamyka aktora w określonych ramach?

- Może wpływać na postrzeganie jego osoby, ale nie musi. Teatr jest przecież iluzją. W szkole teatralnej Antoni Libera obsadził mnie w tytułowej roli w "Ostatniej taśmie Krappa". Jak wiadomo, Krapp jest sędziwym staruszkiem. Stosując odpowiednią charakteryzację, oświetlenie, reżyser pomógł uprawdopodobnić moją rolę. Jednym z rekwizytów był banan, którego Krapp obiera. Trwał stan wojenny, bananów nikt wtedy nie widział na oczy. Zostały zastąpione specjalnie podcinanymi ogórkami malowanymi na żółto plakatową farbą. Widzowie zastanawiali się, czy facet na scenie jest rzeczywiście taki stary i czy są to banany czy ogórki. Na tym polega istota teatru; wszystko dzieje się na pograniczu: jest prawdopodobne, ale nie - prawdziwe. Dobrze, kiedy aktorowi udaje się uruchomić wyobraźnię widza. Wolę jednak oglądać i przeżywać przedstawienie niż mówić o "robieniu" teatru, bowiem teatr trzeba odczuwać - mówić o nim jest trudno.

Materia literacka zawsze daje szansę?

- Jeżeli jest wątła - aktor wypełnia ją swoją osobowością, wspiera, jak może, talentem. W teatrze z reguły mam do czynienia z prawdziwą literaturą. Inny jest świat powoływany do życia na scenie u Szekspira, inny - u Gombrowicza, jeszcze inny - u Kafki. Uczymy się rzemiosła od nowa przy każdym powstającym przedstawieniu.

Tę naukę zaczął pan pobierać równo 25 lat temu. Wspomniał pan doświadczenie koła naukowego przy PWST w Warszawie.

- To był ważny czas w moim życiu i wspaniały czas na tworzenie teatru, ponieważ

poza sztuką nie było nic. Widzowie uciekali od beznadziejnej rzeczywistości stanu wojennego w świat iluzji. Byłem młodym chłopakiem po technikum, który czuł w sobie potencjał i potrzebę wypowiadania się na różne tematy. Krapp, Gogo w "Czekając na Godota" Becketta i Wienia w ,,Moskwie-Pietuszkach" Jerofiejewa... Kiedy osiągaliśmy porozumienie z widownią, potrafiliśmy unieść się na scenie, pięć centymetrów nad ziemią... Zdarza się tak i teraz. Na szczęście po 1989 roku rzeczywistość zmieniła się: w normalnym świecie aktorzy i widzowie mają liczne możliwości do wyboru. Jednak pozostał we mnie ogromny sentyment do tamtych lat; a z postacią Gogo z "Czekając na Godota" (którego zagrałem ponownie w 1996 roku w Teatrze Dramatycznym) spotkałbym się chętnie za kilkanaście lat, kiedy będę już innym człowiekiem.

Występuje pan bardzo dużo w teatrze, filmie, telewizji. Traktuje pan zawód jak rzemiosło?

- Nie. Rzemiosłem jest: impostacja głosu, nauka tekstu, analiza konstrukcji dramatu i pewne zasady, które używa się w aktorstwie, ale ja traktuję aktorstwo jako coś więcej. To moja osobista wypowiedź na zadany temat. Na jej okoliczność stwarzam nowe zasady, nowe rzemiosło; aby wypowiedź ta była najpełniejsza i wyjątkowa. Jest to dość trudne - kiedyś w ciągu jednego roku musiałem zagrać siedmiu niezbyt różniących się między sobą bandytów. Próbuję za każdym razem być inny, ale też wiem, że od siebie nie ucieknę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji