Artykuły

Dobry koniec nie jest zły

To haust świeżego powietrza. Pomimo jakby przypisanego bycia ostoją przeszłości, zakrojoną dla szerokiej publiki, tym razem żart wybrzmiewa naturalnie, dzięki czemu śmieszy, a nie żenuje - o "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze im. Osterwy w Lublinie pisze Marta Zgierska z Nowej Siły Krytycznej.

Spektakl z jednym antraktem, który rozłamuje sztukę na dwie, bardzo nierówne części. Tak o ostatniej premierze "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" w Teatrze im. Osterwy w Lublinie można powiedzieć najkrócej. Realizacja należy do tych, które narzucają swoją ocenę poprzez pryzmat obsady, dokonań poszczególnych aktorów. Dramat, ewentualny morał czy reżyserskie podejście do tekstu są same w sobie oczywiste.

To komedia Szekspira nie do końca znana. Obyczajowa, o determinacji i sile miłości. Niskiego stanu Helena (Kinga Waligóra) zakochana w Bertramie (Krzysztof Olchawa) robi wszystko, by posiąść jego uczucie. Udaje jej się uleczyć króla (Henryk Sobiechart), który daruje jej Bertrama za męża, a gdy to nie przynosi jego wzajemności, wchodzi w konszachty z młodą Dianą (Monika Babicka), by zamiast niej w ciemnościach spędzić noc ze swoim wybrankiem. Wszystko, jak w tytule, kończy się dobrze, gdy przed królem następuje rozwiązanie sytuacji, a wytrwałość brzemiennej Heleny zostaje wynagrodzona zgodą Bertrama. Snuta intryga, pomimo że w swoim schemacie dosyć prosta i typowa, w szczegółach staje się niezwykle zawiła. Jednak liczne, supłające się w fabule wątki, wprowadzane są na scenę przez reżysera Tadeusza Bradeckiego w bardzo czytelny i nie nastręczający kłopotu w odbiorze sposób.

Pierwsza część spektaklu jest po prostu nudna. Zarysowująca się intryga nie wciąga widza, ciężko jest się także przyzwyczaić do sposobu gry aktorów, którzy do bólu nacierają na jedną cechę, eksponują i eksploatują ją bez końca. Na dodatek trudno od razu ocenić, na ile taki wydźwięk pozostaje świadomym zamiarem aktorów. W drugiej części, gdy humor nadaje pozostałym elementom nieco lekkości, zabiegi te mogą zostać nawet docenione, choć nie zmazują całej irytacji. Kreowane postaci są często przerysowane, pociągnięte grubą kreską, widoczną najbardziej w sposobie mówienia i w grze ciałem.

Okazuje się, że w całej realizacji najciekawsze jest właśnie to, co reżyser robi z aktorami. Tadeusz Bradecki wykazuje się pewnym taktem w obsadzie poszczególnych ról, tym, w jak paradoksalny sposób, wykorzystuje często słabe cechy aktorów, ale również ich predyspozycje. Jako przykład posłużyć tu może hrabina Rousillonu (Jolanta Rychłowska), która poprzez ostry, szarpany, momentami emfatyczny ton, staje się postacią bardzo wyrazistą, z jednoznacznie określonym charakterem.

Na tle głównych postaci, najbardziej wyróżnia się, jednak wcale nie pierwszoplanowy, Kapitan Dumain (Szymon Sędrowski), a wraz z nim sekundujący mu z młodzieńczym zapałem żołnierz (Mikołaj Roznerski). Już od pierwszych scen w Sędrowskim widać iskrę, która przez ostatnie role w Osterwie została mocno przygaszona, a tu rozbłyska na nowo. To on prowadzi całą komiczną watahę, a w tym, co robi, pozostaje autentyczny i przekonujący. Formowanie zagajnika na długo pozostanie jedną z lepszych komicznych scen ostatnich dokonań lubelskiego teatru.

Przy wymienianiu najważniejszych dla spektaklu aktorów, braknie głównych kochanków, czyli Heleny i Bertrama. Kinga Waligóra nie przekonuje, gra monotonnie, a jej uczuciowość przechodząca drażliwie w stanowczość w postępowaniu zniechęca. Z kolei Krzysztof Olchawa usidlony w roli młodego amanta, tylko trochę złego, tym razem nosi na sobie znamię sztuczności, widocznej zwłaszcza w suchym, jakoś nieprzystającym, śmiechu.

Oddzielny akapit należy się zaś kreacji Lafeu, jaką stworzył Jerzy Rogalski. Aktor grający praktycznie niezmiennie, z często przeszkadzającą w odbiorze śpiewną intonacją przechodzącą w zawodzenie, tym razem przez sporą część spektaklu mówił normalnie. Stworzył postać wiarygodną, stabilną, z dobrze wybrzmiewającym żartem, w dużej mierze dzięki reżyserskiemu dopasowaniu aktora do postaci.

Świeży, choć trochę zbyt lekki, powiew przynosi też debiutujący w Teatrze im. Osterwy Sławomir Smolarz, odpowiedzialny za kostiumy i scenografię. Stroje, choć klasyczne, nie przygniatają estetyką dawności, a dekoracje skromne i harmonijne, momentami, jak w przypadku monumentalnego Dawida, zaskakują rozmachem.

Wystawienie komedii Szekspira w Teatrze im. Osterwy to haust świeżego powietrza. Pomimo jakby przypisanego bycia ostoją przeszłości, zakrojoną na szerokie gremium publiki, tym razem na scenie pojawia się odpowiednia ilość aktorów, którzy starają się do końca wcielić w swoje postaci, a żart w końcu wybrzmiewa naturalnie, dzięki czemu śmieszy, a nie żenuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji