Artykuły

Najsłabsze ogniwo

"Ifigenia nowa tragedia (według wersji Racine'a)" w reż. Michała Zadary w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Marcin Kościelniak w Tygodniku Powszechnym.

Czekałem na ten spektakl. "Fedra" a po niej "Odprawa..." to moim zdaniem najlepsze produkcje Michała Zadary, w ogóle - jedne z najciekawszych propozycji ostatnich sezonów. "Ifigenia" pomyślana została jako trzecie ogniwo trylogii. Tymczasem z tamtymi przedstawieniami łączy ją niewiele, najsilniej - szata graficzna programu.

Punkt wyjścia w pracy nad "Fedrą" i "Odprawą..." był niecodzienny. Zadara nie szukał w dziełach Radne a i Kochanowskiego sprzymierzeńców, nie budował swojego związku z tekstami na bliskości, pokrewieństwie. Nie ustawiał się także w kontrze, akcentując nieprzystawalność zapisanego w tekstach doświadczenia do naszego, współczesnego. Tutaj artystyczną przygodę fundowało niezrozumienie, poczucie obcości. Język utworów, wpisaną w niego świadomość, Zadara uczynił przedmiotem konfrontacji - swojej, aktorów i widzów - której rezultat nie był z góry przesądzony polityczną czy estetyczną deklaracją. W sumie można powiedzieć: Zadara nie tyle inscenizował teksty, ile poddawał je teatralnej próbie. Z "Ifigenią" rzecz jest mniej wyrafinowana.

"Ifigenię" Zadary popsuła parafraza, która pytanie o tragizm przemianowała na polityczną deklarację.

Jedynie założenia są częściowo podobne. Przez cały spektakl na fasadzie wzniesionej na scenie bryły i na dwóch ekranach wyświetlany jest tekst sztuki. Aktorzy mówią, napisy się zmieniają. Zadara mówił przed spektaklem o pomyśle, aby wyświetlając napisy poddać aktorów tyranii Radnebwskiej frazy i w ten sposób pokazać, jak język Racine'a staje się dla bohaterów więzieniem. Tak zilustrowana pułapka języka byłaby jednocześnie przewrotną próbą dotknięcia doświadczenia tragizmu. Na tym jednym, prostym i świetnym pomyśle można by wznieść całe przedstawienie. Jednak reżyser zrealizował go tylko w połowie. Posłużył się parafrazą, w której zarzucony został rygor zrytmizowanej frazy. Napisy, zamiast wyświetlać się mechanicznie, dostosowane są do tempa, w jakim mówią aktorzy, tolerując ich stylistyczne parady: zająknięcia, mniej lub bardziej wymowne pauzy. To nie język, ale aktorzy dyktują tu warunki - i na dobrą sprawę cały koncept traci uzasadnienie. "Działa" w momentach, kiedy hucząca muzyka zagłusza aktorów; śledzimy jedynie zmieniające się napisy - w tym jednym wypadku można powiedzieć: nieubłaganie. To jednak tylko kilka minut spektaklu.

Parafraza Zadary i Pawła Demirskiego funduje inny rodzaj dialogu z Racine em. Obserwujemy wszystkie po kolei perypetie bohaterów, przefiltrowane przez współczesność, która - choć rzecz można śmiało sytuować na froncie którejś z dzisiejszych wojen - oznacza nie tyle realia, ile właśnie język: splątany, uciekający na boki, o zaburzonej, dalekiej od potoczystości frazie. Ten język z początku wytrąca z równowagi, interesuje, irytuje. Parafraza jest miejscami błyskotliwa, smakowita. Jednak w prowadzonej z Racine'em zabawie za dużo jest fajnych skojarzeń, uwodzenia, stylistycznej kokieterii. Manieryczność, monotonia, przewidywalność decydują, że język parafrazy - zamiast mącić i mylić tropy - staje się gwarantem spójności spektaklu.

To rzecz zasadnicza. Zadara przyzwyczaił nas do teatru zbudowanego z cytatów, kalek, przypisów, które, odsyłając za każdym razem w inną stronę, uniemożliwiają złożenie teatralnego modelu, podporządkowanie jednemu przesłaniu, jednej w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi. W "Ifigenii" kostiumy, muzyka, scenografia, wciąż jednakowy sposób podawania tekstu - wszystko to buduje zaskakująco jednorodną, gładką całość. W której bardziej niż o teatralną grę chodzi o śledzenie fabuły. W widzu - zamiast niepewności - rośnie poczucie bezpieczeństwa. Stawką jest tu nie tylko teatralny styl: przenikająca teatr Zadary niewiara w możliwość tego, co spójne i koherentne, budziła przecież nie tylko zainteresowanie, ale i zaufanie.

Próbą przełamania jest zakończenie. Przy zapalonych, roboczych światłach pytamy - niepewnie, uciekając w uśmieszki - o Boga, o ofiarę. Potem chaotyczna, błazeńska relacja ze "szczęśliwego" zakończenia sprawy, w której to nie Ifigenia, ale Eryfila zostaje złożona w ofierze. Można by tak to zostawić - w kawałkach, w poczuciu budzącego zawstydzenie nieporozumienia, niesprawiedliwości, idiotyczności.

1 tym zakończyć dialog z Racine'em. Tymczasem rzecz przeradza się w manifest: następują ironicznie wypowiadane przez aktorów: "dobrze, że nam się poszczęściło" i na dokładkę jakiś protest-song. Czasem - zaczepiona w konkrecie, w ludzkim mięsie - taka łopatologia ma siłę. Tutaj wydaje się jedynie retorycznym zwieńczeniem teatralnego wykładu.

"Nie może być mowy o jakiejkolwiek apolityczności teatru" - czytamy w programie. Nie dyskutuję z samym hasłem, ale z konkretnymi artystycznymi konsekwencjami. Nie dziwi, że pod tym oświadczeniem widnieje podpis Pawła Demirskiego, przecież redaktora "Krytyki Politycznej". Dziwi, że jest tu także podpis Zadary, który - co trzeba podkreślić - swoje spektakle niejednokrotnie sytuował w orbicie teatru politycznego - ale nigdy nie podporządkowywał deklaracjom. Teatr pozbawiony pewników jest ciekawszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji