Artykuły

Krakowie mój dziekuję ci

JADWIGA ROMAŃSKA, pierwsza dama polskiej opery ukończyła 80 łat. - To ogromne szczęście dla artysty, kiedy po tylu latach pracy wciąż może liczyć na miejsce w sercach wielbicieli swego talentu - wspomina artystka jubileusz w pałacu Wielopolskich (22 IV 2008 r.).

Primadonna obdarzona przez los niezwykłym darem mogła zamieszkać w którejkolwiek z wielkich operowych stolic, ale wybrała Kraków i jest mu wierna już przeszło pół wieku. Bo, jak twierdzi, krakowska publiczność to najukochańsza i najwspanialsza publiczność na świecie.

Gospodarz wieczoru prezydent Krakowa prof. Jacek Majchrowski wręczył jubilatce... berło. I bez tego symbolicznego gestu oczywiste jest, że "Gilda stulecia" to niekwestionowana królowa Krakowa niemal od pamiętnego debiutu w 1954 r., kiedy grupa młodych zapaleńców doprowadziła do wystawienia Rigoletta Giuseppe Verdiego pod batutą Jerzego Katlewicza. Ambitne przedsięwzięcie miało otworzyć zupełnie nowy rozdział w dziejach krakowskiej opery. Romańska przekazała Muzeum Historycznemu suknię, w której śpiewała wówczas niezapomnianą partię Gildy...

Jest krakowianką z wyboru i uważa, że miasto - świątynia sztuki znacząco wpłynęło na jej artystyczny rozwój. Jako kilkuletnia Jadzia spacerując z rodzicami słuchała hejnału z Mariackiej wieży albo podziwiała krużganki na Wawelu. Pochodzi z Sosnowca, tam spędziła dzieciństwo i wczesną młodość, ale już wtedy przeczuwała, że kiedyś los zwiąże ją z Krakowem. Nie urodziła się w typowo artystycznej rodzinie i nikt nie zmuszał jej, jak to czasem bywa, do kariery. Rodzice (ojciec był stolarzem, matka prowadziła sklep) nawet woleliby widzieć Wisie z dala od niepewnego artystycznego fachu. Córka jednak przyszła na świat obdarzona szczególnym rodzajem wrażliwości, a takie dzieci przyglądają się rzeczywistości w sposób nader osobliwy. Na przykład organizują lalkom (a z czasem sąsiadom) ogrodowe przedstawienia teatralne, gdzie prześcieradło pełni rolę kurtyny, zaś pasta do zębów albo butów służą za świetny specyfik do charakteryzacji. Była dzieckiem ogromnie ruchliwym i niezależnym, a rodzice instynktownie nie hamowali tych cech sprzyjając naturalnemu rozwojowi niebywałego talentu. Mała Wisia teatr i muzykę nosiła w sobie i z łatwością wyśpiewywała "dorosłe" partie.

0 latach dzieciństwa i wczesnej młodości mówi dziś, że były wspaniałe. Żyło się sztuką, muzyką, przechodząc jakby obok całej trudnej powojennej rzeczywistości. Wszędzie pulsowała energia i zapał, czuło się przede wszystkim radość z odzyskanej wolności. Zachłyśnięci sztuką młodzi ludzie byli po prostu szczęśliwi, że przeżyli i nareszcie robią to, co kochają najbardziej - mogą tworzyć. A stalinizm? Cóż, gdzieś tam był w tle, poza nimi.

Tuż po wojnie w katowickim Liceum Muzycznym, do którego trafiła utalentowana dziewczyna z Sosnowca, panowała cudowna i nieznana chyba dziś polskiej szkole atmosfera. To liceum wykształciło artystów tej miary, co między innymi Lidia Grychtołówna, Krystyna Szostek, Kazimierz Kord, Wojciech Kilar, Tadeusz Strugała. Jadzia na egzaminie kwalifikacyjnym oczarowała pedagogów pięknym głosem wykonując partię Halki, jednak zaproponowano jej na pewien czas klasę skrzypiec.

Była zdaniem pedagogów zbyt drobna i filigranowa, i z tego powodu nie należało nadwyrężać przedwcześnie jej niewątpliwego talentu. Drobna i filigranowa pozostała do dziś, przez całą karierę przecząc przyjętym stereotypom, że głos operowy mogą "wyśpiewać" tylko osoby postawne i raczej "przy kości". - Jakież to niemądre! - irytuje się dziś artystka. - Wzrost przydaje się w koszykówce, a nie w operze. Tutaj ważna jest budowa strun głosowych, oprócz talentu, rzecz jasna. Charakteryzacja i tak powiększa postać na scenie, a poza tym jakby czuli się tenorzy z partnerkami wyższymi o głowę? Jak tu śpiewać wyciskające łzy liryczne partie?

Będąc jeszcze uczennicą, Jadzia zagrała w filmie. Dyrygowała kobiecą orkiestrą przed bramą obozu w Auschwitz w filmie "Ostatni etap" Wandy Jakubowskiej, a filmowa orkiestra składała się z katowickich licealistek.

Potwierdzeniem kunsztu wokalnego, a zarazem przepustką do dalszej kariery były dla młodej śpiewaczki dwa konkursy muzyczne w Warszawie (1951, 1953), na których, jeszcze jako studentka Wydziału Wokalnego PWSM w Katowicach dwukrotnie zdobyła drugą nagrodę. Kilka lat później otrzymała I nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Muzycznym w Monachium, z dyplomem i medalem powróciła również z Międzynarodowego Konkursu Wokalnego w Genewie. Warszawskie konkursy spowodowały, że krakowscy miłośnicy opery zwrócili uwagę na Romańską proponując jej partię Gildy w Rigoletcie Verdiego. Tak się zaczęła jej przygoda z Krakowem.

"Piękny głos, mała postać i nieskazitelna technika" - wypowiedział się na łamach prasy Jerzy Katlewicz tuż po krakowskim debiucie śpiewaczki w 1954 r. Natomiast Jerzy Parzyński w "Gazecie Krakowskiej" tak pisał o Romańskiej debiutującej w roli Gildy: "W stosunku do śpiewaczki tej nie wahamy się użyć doniosłe brzmiącego określenia: wybitny talent, tak wokalny, jak aktorski". Premiera jednej z najlepszych oper Verdiego z jej świetną rolą okazała się sukcesem pozwalającym optymistycznie patrzeć na dalsze losy opery w naszym mieście. Romańska związała się z krakowską sceną operową na całe 30 lat.

Nie było jej łatwo. Przez parę pierwszych lat primadonna Opery Krakowskiej nie miała gdzie mieszkać. Zresztą sama opera długo (o, jakże długo!) też nie miała się gdzie podziać. Artystka jednak z sentymentem wspomina noce spędzone na twardej kozetce w... poczekalni u dentysty przy ul. Wielopole albo waleto-wanie u koleżanek. Ale przecież urodziła się dla sztuki i to ona dawała jej siłę, a poza tym była w ukochanym Krakowie.

Trudno Jubilatkę namówić do barwnych opowieści z tego okresu. Nie należy do osób, które sypią anegdotami, żeby zadowolić dziennikarzy. Artystka sprawia wrażenie, jakby chciała trochę się ukryć za swoją sztuką. Przed laty jej nauczycielka śpiewu, wspaniały pedagog Irena Faryaszewska wpisała się do pamiętnika swojej uczennicy: "Kochaj zawsze sztukę w sobie, a nie siebie w sztuce...". I chyba takie jest dzisiaj życiowe credo Jadwigi Romańskiej.

W jej śpiewie nie ma pustego popisu, udawania i fałszu, jest tylko głębia artystycznego przeżycia. Prawdziwego przeżycia. Nawet koloratura jej głosu (bardzo piękna!) nie jest po to, by kogokolwiek zadziwiać. Jak zauważył kiedyś Katlewicz, śpiew nie jest dla niej celem, a tylko środkiem wyrazu. Bo w prawdziwej sztuce liczy się tylko prawda i szczerość. Dlatego artystka najbardziej lubi role głęboko psychologiczne, takie jak: Butterfly ("Madama Butterfly" Giacomo Pucciniego), Violetta ("Traviata" Giuseppe Verdiego), Łucja ("Łucja z Lammermoor" Gaetano Donizettiego), Małgorzata ("Faust"Charlesa Gounoda), Mimi ("Cyganeria" Giacomo Pucciniego) i Gilda ("Rigoletto" Giuseppe Verdiego). Za prawdę w muzyce ceni zaś Karola Szymanowskiego i wciąż jest niedoścignioną interpretatorką jego pieśni.

Kraków lat 50. i 60. XX w. był miastem o żywej kulturze muzycznej, i nie tylko muzycznej, bo - pomimo oczywistych w tym okresie trudności - funkcjonowały wciąż, na wzór XIX-wieczny, tradycyjne salony muzyczne i literackie. Recytowano poezję, słuchano muzyki, gorąco dyskutowano o nowych prądach w sztuce. Jadwiga została szybko wciągnięta w środowisko krakowskiej "cyganerii". Bywała częstym gościem u swej nauczycielki śpiewu Stanisławy Argasińskiej, gdzie czasami akompaniował jej m.in. Stefan Kisielewski; potem trafiła do salonu Zofii Jachimeckiej, gdzie odbywały się słynne muzyczne czwartki. W Krakowie stawała się artystką.

Ale w sztuce najwyższych lotów dla spełnienia artysty potrzebne jest jeszcze cierpienie. To też nadeszło - z chorobą i śmiercią osób bliskich, no i wtedy, kiedy urodził się Maciek - dziś największa jej troska. Syn nie może funkcjonować samodzielnie i zawsze będzie wymagał opieki. Artystka niechętnie opowiada o życiu prywatnym, wspomina tylko, że najpiękniej śpiewała scenę ' śmierci w "Cyganerii", kiedy umierała jej siostra. Kiedy Maciek walczył o życie, śpiewała w IX Symfonii Ludwiga van Beethovena. Mówi, że całkowite zanurzenie się w sztuce pozwala na chwilowy dystans do rzeczywistości i wtedy przez to, co najboleśniejsze w życiu, można jakoś przejść. Dzisiaj doskonale rozumie, co myślał Stanisław Wyspiański mówiąc o duchu twórczości wy zwalanym poprzez cierpienie. Bez cierpienia i trudów życia nie ma prawdziwej sztuki. - Otrzymałam w darze światło i noc, radość i łzy - powiedziała tuż po wręczeniu nagrody Polskiej Fundacji Kultury. Kiedyś na próbie po zaśpiewaniu arii obłąkania w "Łucji z Lammermoor" podszedł do niej ze łzami w oczach jeden z kolegów i powiedział: - Jak ja ci zazdroszczę! Jak ty to robisz! - Zamieniłbyś się ze mną? Na cierpienie? - zapytała. - Tak! - Oj, uwierz mi, nie mógłbyś - odpowiedziała.

Takie pojmowanie roli w sztuce musi się łączyć z ogromnym kosztem emocjonalnym, ale - zdaniem artystki - jest jedynym słusznym podejściem. To ogromny wysiłek poruszać się pomiędzy światem sztuki a codziennością, a w jej przypadku te dwa obszary nieustannie się przenikają. - Wrażliwość mej natury podstawą mojej sztuki - mawia. Dlatego Romańska wyjątkowo dużo czasu potrzebuje, aby wyciszyć emocje po spektaklu i wrócić do domu jako Jadwiga, żona i matka, a nie Madama Butterfly albo Małgorzata. To naprawdę bardzo trudne robić zakupy w jarzyniaku będąc ciągle jeszcze Gildą. Do teatru zawsze przychodziła na dwie godziny przed spektaklem, choć nakładanie charakteryzacji nie trwa tyle czasu. Ten dodatkowy czas jest jej niezbędny, by na nowo ujrzeć świat oczyma granej postaci. Choć, przyznaje, są artyści, którzy rolę pojmują inaczej i pewnie tacy solidni rzemieślnicy też są potrzebni. Tylko czy to jest prawdziwa sztuka?

Ogromne wymagania stawiane sobie i innym, nieustanne dążenie do doskonałości (Romańska nawet role oratoryjne zna świetnie na pamięć i nut używa tylko po to, by nie sprawiać przykrości innym wykonawcom) nierzadko bywały przyczyną nieporozumień na scenie pomiędzy nią a resztą zespołu czy reżyserem. Ona po prostu nie rozumie ludzi, którzy nie potrafią albo nie chcą pracować na pełnych obrotach, a przecież sztuka tego wymaga.

- Denerwowałam tylko kiepskich artystów, z wielkimi zawsze rozumieliśmy się bez słów - tłumaczy. - Nigdy nie zapomnę przedstawienia "Madama Butterfly" w Teatrze Wielkim w Warszawie w latach 70. Obok mnie grali Bogdan Paprocki (Pinkerton), Krystyna Szczepańska (Suzuki), Andrzej Hiolski (Konsul). Porozumiewaliśmy się muzyką, frazą, uczuciem i nie potrzebowaliśmy nawet reżysera. Bez żadnych wstępnych ustaleń i rozmów po prostu zaczęliśmy grać. Coś takiego zdarzyło mi się jeden jedyny raz w życiu.

Jako pedagog (to jej pasja) doskonale wie, że nie wszystkiego można się nauczyć. Dobry głos to warunek konieczny i można do perfekcji nad nim zapanować (jeżeli się go ma), można posiąść tajniki tzw. warsztatu wokalnego czy też aktorskiego i śpiewać poprawnie. Ale to "coś", czyli talent, trzeba po prostu mieć. Romańskajest niezwykle surowym pedagogiem mówiącym wprost

szczerą prawdę bez względu na czyjeś rozczarowanie i łzy. Od uczniów, jak od siebie wymaga maksymalnego wysiłku i całkowitego oddania sztuce. -

Prowadzę wciąż kursy mistrzowskie w Krynicy. W zeszłym roku - wspomina - mieliśmy podczas kursu uroczysty wieczór, na którym dwie dziewczyny pięknie zaśpiewały duet z Madamy Butterfly. Później na deptaku zaczepiły mnie dwie inne uczestniczki kursu i zapytały, kiedy one będą tak pięknie śpiewać. Wypaliłam: Nigdy! Wy nie będziecie tak śpiewać! - Dlaczego? - spytały zszokowane. - Bo nie macie talentu. Możecie się przydać, możecie śpiewać ładnie, ale nigdy tak. Potem parę osób miało do mnie pretensje o tę bolesną szczerość.

Zapytana o przepis na dobrego śpiewaka maestra odpowiada, że przestrzega swoich uczniów przed zaniedbywaniem wiedzy ogólnej, zaniechaniem kształcenia na korzyść dbałości wyłącznie o wokalny warsztat. Taka postawa to pułapka. Warunkiem wiarygodności artysty jest doświadczanie życia we wszystkich jego aspektach, dbałość o nieustanny rozwój, podejmowanie nowych wyzwań. To wszystko, w połączeniu z głęboką wyobraźnią i talentem musi się spotkać razem. Jeśli do tego dojdzie spora dawka szczęścia i odporności psychicznej... to i tak niczego nie gwarantuje.

Niełatwo odgadnąć, gdzie tkwi tajemnica niezwykłej energii 80-letniej artystki, która zresztą absolutnie na swój wiek nie wygląda. - To prawda, nie czuję tych swoich lat. Chyba dzięki mojej sztuce w ogóle nie zdawałam sobie sprawy z upływającego czasu aż do sześćdziesiątki. Moje życie to nieustanny ruch, rozwój, ciągle stawiam przed sobą nowe zadania, przekraczam nieznane do tej pory granice. Stale odkrywam siebie w sztuce - tłumaczy.

- A drugą siłą napędową jest Maciek. Mam dla kogo żyć.

Na potwierdzenie zapału do pokonywania wszelkich barier mąż artystki, prof. Marian Gabryś przynosi album ze zdjęciami, a w nim fotografię Jadwigi Romańskiej z Kim Ir Senem. W Phenianie była w 1987 r. na zorganizowanym w Korei Płn. festiwalu. Śpiewała pieśni Stanisława Moniuszki, Mieczysława Karłowicza oraz jedną arię koreańskiego kompozytora. By wykonać ją w oryginale, dobiegająca sześćdziesiątki artystka jeździła na lekcje egzotycznego języka do Warszawy. Opłaciło się. Festiwal wygrała, a nagranie śpiewanej przez nią arii tak zachwyciło organizatorów, że towarzyszyło zaproszonym gościom aż do pożegnania na lotnisku.

Wcześniej, w 1985 r. wystąpiła z polskim repertuarem na Światowym Festiwalu Kultury i Sztuki w Jerash (Jordania). Przywiozła do kraju złoty medal. - Jerash to kapitalnie zachowane rzymskie miasto ze świątyniami, kolumnami, rozległym forum; polska muzyka zabrzmiała tam w najprawdziwszym rzymskim amfiteatrze - wspomina. - Występowaliśmy otoczeni wojskiem i jeden z żołnierzy zasnął z karabinem wycelowanym w naszego wiolonczelistę, który się tym mocno zdenerwował i oświadczył, że grać nie będzie. Na szczęście karabiniera zdołano obudzić. Arabska publiczność przyzwyczajona do zupełnie innego rodzaju śpiewu i innej muzyki słuchała w wielkim skupieniu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podczas koncertu słuchacze jak na komendę rozłożyli przyniesione z sobą niewielkie kolorowe dywaniki i rozpoczęli wieczorne modły.

W 1991 r. artystka, która tylko na scenie Opery Krakowskiej wystąpiła w 37 premierach, a miała w repertuarze jeszcze więcej ról operowych i 500 pieśni oraz ukochaną przez siebie muzykę oratoryjno-kantatową (dała 250 koncertów w tym gatunku muzyki), podjęła decyzję o zakończeniu kariery. 0 tym, że już więcej nie zaśpiewa, poinformowała po recitalu w Warszawie, podczas którego przepięknie wykonała dwadzieścia pięć pieśni. Wciąż była w pełni twórczych możliwości. Mówi, że trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny, a pragnęła, by ją zapamiętano u szczytu kariery. Jej głosu trochę brakuje, choć w pewnym stopniu rekompensują to bogate nagrania artystki. Na nieobecność charakterystycznego bel canto narzekają też sąsiedzi artystki. Romańska przez tyle lat im towarzyszyła, ćwicząc głos w mieszkaniu na parterze, gdzie "rozśpiewywała się" przed spektaklami. Tym głosowym treningom często towarzyszył pies. Nie przeszkadzał, czasem tylko cichutko zawył, ale zawsze w odpowiedniej tonacji. Podczas lekcji z uczniami wtrącał się głośnym szczekaniem.

"Gildę stulecia" martwi bardzo miejsce i przyszłość opery w dzisiejszej rzeczywistości. Denerwuje ją, kiedy słyszy, że do opery chodzi się dla paru pięknych arii albo po to, by zobaczyć na scenie kogoś znanego, tak jak kiedyś chodziło się "na Romańską" czy "na Ładysza". Bo przecież libretta operowe są naiwne, byle jakie itd. To smutne, że najczęściej mamy do czynienia z kiepsko wystawionym spektaklem, który skłania nas do wydawania tego rodzaju opinii. Przykro, że śpiewacy nie wykazują się żadnym talentem aktorskim, mało tego, nie doceniają wartości słowa i nie wiedzą nawet, o czym śpiewają. - Opera nie jest dla wykonującego arię "wyjca", który w duecie miłosnym gapi się w dyrygenta - irytuje się artystka. - Śpiewacy nierzadko wychodzą na scenę, jakby chcieli powiedzieć: patrzcie na mnie, zamiast mówić: jaka piękna jest muzyka i jak dramatyczne dzieje opowiada. - Szkoda, bo opera, jak twierdzi Romańska, to synteza wszystkich sztuk, a głos ludzki to najdoskonalszy z instrumentów.

- 80 lat... Mój Boże! Ten czas minął jak jedna chwilka - zamyśla się królowa Krakowskiej Opery. - Życie jest jak iskra, a moją zasługą jest tylko to, że nie zmarnowałam tego, co otrzymałam w darze.

***

Korzystałam z książki Anny Woźniakowskiej Maestra. Jadwigi Romańskiej życie w sztuce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji