Artykuły

Mężczyzna musi odpocząć jak mu stuknie 50.

- Dziś bilety sprzedają się z prawie miesięcznym wyprzedzeniem. Z badań wynika, że mamy 95 procent obłożenia sali, a to jest naprawdę ewenement. To prawda, że nasze sztuki są proste, łatwe i rozrywkowe, ale chcemy więcej razy grać. Na razie się to nie udaje - mówi WOJCIECH DĄBROWSKI, aktor, dyrektor Wrocławskiego Teatru Komedia.

O "Pierwszej miłości", śmiechu widzów i wyprawie do Las Vegas z Wojciechem Dąbrowskim [na zdjęciu], aktorem i współtwórcą Wrocławskiego Teatru Komedia, rozmawia Małgorzata Matuszewska:

Dlaczego tak popularny teatr, jak Komedia, nie działa w lecie? Przecież do Was widzowie przyjeżdżają z całego Dolnego Śląska. Na spektakle nie sposób dostać biletów.

- Teatr nie działa latem, bo terminy grania wyznacza miasto. W tej chwili mamy zagrać tylko 14 razy - 4 razy na małej scenie i 10 na dużej. Czas urlopowy oznacza także urlopy ekipy technicznej teatru. To są ci sami ludzie, którzy pracują przy spektaklach Teatru Lalek, w którego budynku wystawiamy nasze spektakle. Próbowaliśmy kiedyś grać w wakacje, wtedy z frekwencją jest bardzo różnie.

Oczywiście, bo widzowie nie są przyzwyczajeni, że mogą latem chodzić do teatru.

- Chcieliśmy przyzwyczaić widzów, ale jakoś nie było specjalnego odzewu. Podobnie, jak z Wrocławiem Non Stop. Co roku graliśmy dla ludzi cztery czy pięć spektakli w ramach festiwalu. W tym roku ta impreza straciła trochę sens. I my już nie gramy w ramach Wrocławia Non Stop.

Bardzo szkoda.

- Też żałujemy, bo to była impreza, której ludzie w całej Polsce nam zazdrościli. Ewenement na skalę europejską, żeby grać tyle spektakli pod rząd, z półgodzinną przerwą między jednym a drugim. Miasto było naprawdę otwarte. Ale ktoś mądry stwierdził, że ma to być impreza na skalę europejską i zrobią ją na stadionie. Życzę wszystkiego dobrego, ale moim zdaniem, to wielka szkoda i stracona szansa.

Dla mnie Wrocławski Teatr Komedia jest fenomenem na skalę co najmniej dolnośląską, jeśli nie krajową. Jest swoistym wentylem bezpieczeństwa dla konsumentów kultury. Na Wasze spektakle ludzie chodzą, żeby się zabawić i odpocząć. Dajecie ludziom świetną rozrywkę.

- Bardzo przyjemnie mi to słyszeć. Rozmawialiśmy z panem prezydentem o szansach rozwoju. Nie chcemy zarządzać budynkami, do czego sprowadza się prowadzenie teatru we własnej siedzibie, gdybyśmy dostali swoje miejsce, do czego już były przymiarki. Dziś bilety sprzedają się z prawie miesięcznym wyprzedzeniem. Z badań wynika, że mamy 95 procent obłożenia sali, a to jest naprawdę ewenement. To prawda, że nasze sztuki są proste, łatwe i rozrywkowe, ale chcemy więcej razy grać. Na razie się to nie udaje.

Tydzień temu wystawiliście premierę. I znów szkoda, że była raz i przerwa.

- W Polsce ta sztuka już była wystawiana. Z tłumaczką Elżbietą Wodniak szukamy sztuk, które byłyby prapremierami polskimi lub wręcz światowymi. Prapremierą światową były "Przyjazne dusze", wystawiliśmy to pierwsi. Tym razem wzięliśmy "Z rączki do rączki", sztukę graną już w Polsce. Trochę inaczej ją wystawiliśmy, po swojemu. To typowa cooneyowska farsa. Napisał ją młody Cooney, wziął poczucie humoru od ojca i dodał własne. Nagromadził taką ilość absurdu i niemożliwych sytuacji, że jak się bardzo precyzyjnie podaje tę farsę publiczności, która załapie konwencję, to sztuka jest rzeczywiście śmieszna. Ma ogromną ilość nieprawdopodobnych sytuacji.

Widownia pękała ze śmiechu?

- Nieskromnie powiem, że premiera chyba nam się udała. Rozmawiałem z różnymi ludźmi, którzy twierdzą nawet, że to najlepsza farsa w naszym dzisiejszym repertuarze. I pięknie grana. Mogę tak powiedzieć o pracy aktorów, bo sam nie gram w farsie. Wszyscy grają bardzo ładnie, szlachetnie. Każdy swoją postać "zrobił". Do samej materii farsowej można się rzeczywiście przyczepić, ale tutaj aktorzy nie grali grepsów, ale tak, jak to powinno być. Jak nas kiedyś Marcin Sławiński uczył: "Im nieprawdopodobniej, tym lepiej". Widownia śmieje się, jak potrzeba. Każdy stworzył przekonującą postać. Usłyszałem nawet taką opinię, że mogą się teatry farsowe uczyć u nas, jak wystawiać farsy. Prawdziwy uśmiech jest rzeczą poważną, stwierdził Seneka. I miał rację. Farsę trzeba grać poważnie, żeby była śmieszna. Ruszamy z klasyką komediową dla młodzieży. Zaczynamy od wrześniowej "Zemsty". Chcieliśmy grać ją już teraz, ale mamy kłopoty z terminami. Teatr stoi pusty, więc to nie jest zrozumiałe, ale nie dostaliśmy terminów. Lalkobus jeździ po Rynku, koledzy z Lalek grają dużo. Moglibyśmy spokojnie grać na dużej scenie, ale jest jak jest. Nie mamy na to żadnego wpływu.

Uważa Pan, że opłaciło się odejść z Teatru Polskiego i prowadzić własny teatr?

- Oczywiście, że tak. Jestem człowiekiem stojącym twardo na ziemi, lubię przedsięwzięcia wymierne w ocenie, nawet niekoniecznie w skali finansowej. Generalnie teatr jest mało wymierny, jeśli chodzi o sztukę dramatyczną i ocenę tego, co się z nią dzieje. Ale jeśli chodzi o sztukę komediową, jest wymierny. Albo się ludzie śmieją, albo nie. Ze sceny widzimy reakcje publiczności. Grając dramat, też obserwujemy reakcje ludzi. To mi się podoba, że w teatrze komediowym można korygować od razu coś, co jest źle zrobione. W dramatycznym człowiek czasem myśli, że zagrał dobrze, a gra słabo. Kontakt z publicznością jest ograniczony, mimo że ludzie siedzą blisko. Decyzja o odejściu była trudna, długo się do niej zbierałem, ale nie żałuję. Komedia daje mi dużą satysfakcję. Aktorzy nie tylko z Wrocławia, ale z całej Polski, chcą u nas pracować. To często dobre nazwiska. Pytają, czy może byśmy coś razem zrobili. I to jest bardzo sympatyczne.

Czy ludzie przychodzą do Komedii, żeby zobaczyć Jana Radosna czy Piotra Wojciechowskiego?

- Tak. Widzę po młodych aktorach, np. z "Pierwszej miłości", że tak jest: ludzie przychodzą obejrzeć serialowych bohaterów. Słyszę, jak mówią "jest policjant". Te związki nawet wykorzystujemy w spektaklach. W "Psychoterapii" mówię do kolegi: "nie ogląda pan "Pierwszej miłości?" A on mówi, że nie będzie uprawiał miłości na plebanii. Seriali jest sporo i ich wielbicieli także. Wykorzystujemy to z pełną świadomością. Chcemy to robić. We wrocławskich teatrach bywało tak, że dyrektorzy zabraniali grać aktorom w serialach albo nie obsadzali aktorów grających w serialach w sztukach repertuarowych. A to wielka szkoda. Praca na etacie to nie są wielkie pieniądze, a aktor musi grać i pokazywać się publiczności. My serialowych aktorów zatrudniamy świadomie. Już w drugiej sztuce występuje u nas Emilia Krakowska, traktujemy ją jako cudowną maskotkę naszego zespołu. To pani z wielką kulturą, uczy młodych aktorów pewnych rzeczy, które zawsze były w teatrze. I to jest bardzo cenne. Kontakt ze świetnym teatralnym pedagogiem pozwala utrzymać teatr na wysokim poziomie. Młodzieży aktorskiej możemy pokazać, że teatr to nie jest serial i trzeba mieć do niego inne podejście.

Ani pozornie mniej wymagającego teatru komediowego, ani serialu nie można traktować po łebkach, prawda?

- Każdą pracę, w której sprzedajemy swoją twarz, musimy poważnie traktować. W serialach obsadza się ludzi mających określone warunki. I to później przeszkadza, bo trudno się oderwać od wypracowanego serialowego wizerunku. Aneta Zając i Mikołaj Krawczyk uwielbiają pracować w teatrze, bo odrywają się od tego, co robią na co dzień w serialu. Tu jest inny rytm, kontakt bezwzględny z publicznością. Nie można powtórzyć ujęcia. Trzeba zagrać od początku do końca, co ma być zagrane. I to jest materia, w której oni dobrze się czują. Technika zaangażowana przy serialach sprawia, że aktorzy coraz mniej się angażują. Minimalizuje się niebezpieczeństwo. W teatrze nie ma np. suflera.

Oszczędzacie?

- Nie umiem korzystać z pomocy suflera. Jego brak wymaga od nas gotowości. Sufler jest trochę archaizmem teatralnym, a nam od czasu do czasu pomaga ktoś z zespołu technicznego. Po dłuższym niegraniu jakiegoś spektaklu ma przy sobie egzemplarz sztuki i daje szansę zapominalskim. Na ogół farsy są grane w takim tempie, że i tak sufler nie zdążyłby z podpowiedzią.

Prywatnie jest Pan zadowolony zżycia?

- Bardzo. Dzieci tak mi wyrosły, że zaczynam się ich bać (śmiech). Trzecia żona jest ilustracją tezy, że do trzech razy sztuka. Za trzecim razem chyba jest, jak powinno być. Razem z żoną bardzo dużo pracujemy. W tym roku doszliśmy do wniosku, że zaczynamy trochę odpoczywać. Praca jest dużą przyjemnością, ale trzeba odpoczywać. Zwłaszcza jak człowiekowi stuknie pięćdziesiątka, jak mi stuknęła. Trochę spokojniej podchodzić do życia. Jest tyle pięknych miejsc. Śmiejemy się, że może nawet nie trzeba jechać na wakacje, ale usiąść u siebie w ogrodzie i zobaczyć, jak wszystko rośnie. Bo na razie sąsiedzi mówią: "Ale u was wszystko rośnie", a my wpadamy do domu i zaraz wypadamy.

Dokąd wybiera się Pan na wakacje?

- Z Pawłem Okońskim i dziećmi co roku przez tydzień pływamy jachtem na Mazurach. A potem pojeżdżę konno. W zeszłym roku wygrałem Mistrzostwa Polski Środowisk Twórczych i muszę znów pojeździć. Z żoną pojedziemy do Las Vegas. Właśnie jadę załatwiać wizę, ale nie dam się inwigilować. Najwyżej nie pojedziemy. Pomysł z Las Vegas wziął się z fascynujących opowieści kolegi. To miasto jest miastem scenografią i chcę to zobaczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji