Artykuły

Dwie twarze Anny

Na scenie zrobiłaby wszystko, na co w życiu się nie odważy. ANNA CIEŚLAK ma wręcz dziką potrzebę przemiany spokojnej Ani w rogatą duszę.

SUKCES: Na ekranie przeżywa pani wielkie emocje? A w życiu?

Anna Cieślak: Mam dwoistą naturę. Jakbym doświadczała czegoś w rodzaju wewnętrznego rozdarcia. Z jednej strony bardzo zależy mi na tym, by pozostać taką najzwyczajniejszą w świecie Anką, a z drugiej, gdy tylko przeistaczam się w fikcyjną postać na scenie czy w filmie, wstępuje we mnie nieposkromiony demon. Świadomość, że prawdziwa Anka zostaje za kulisami, a ja teraz mogę robić wszystko, na co w prawdziwym życiu bym się nie odważyła, wyzwala we mnie wręcz dziką potrzebę przemiany spokojnej Ani w rogatą duszę.

Ależ Anka wyżywa się w sporcie!

- Trzeba mieć w tym zawodzie jakiś wentyl bezpieczeństwa, który pozwoli nam te wielkie emocje i towarzyszacy im stres odreagować. Inaczej przypominalibyśmy wszyscy tykające zegarowe, które co jakiś czas wybuchają. Ja ten wór z emocjami przerzucam na sport. Trenowałam już żeglarstwo, wcześniej taniec nowoczesny, snowboard, nurkowanie... Po takim szaleństwie na desce czujesz się jak nowo narodzony. Na przykład Krzysztof Hołowczyc, który zagrał małą rólkę w "Dlaczego nie", na co dzień jest anielsko spokojnym facetem. Gdy siada za kierownicę, w mgnieniu oka przeistacza się w szaleńca, który naciska pedał i pierwszy dopada mety. Kiedy atmosfera w domu robi się napięta, żona mu mówi: "Idź, pojeźdź trochę, wyjeźdź ten stres. I on naciska pedał do tych 320 km, adrenalina skacze, on wraca do domu i jest cały happy.

Mało kto ląduje w szkole aktorskiej po klasie matematyczno-fizycznej. Ponoć to spotkanie z Andrzejem Wajdą pchnęło panią w stronę aktorstwa.

- To prawda, chociaż "otarłam się" o nie nieco wcześniej. W I klasie liceum napisałam na jakiś przegląd teatralny współczesną wersję "Kopciuszka". Sztuka była rymowana i nosiła tytuł "Marysia praczka". Rymowana, bo przez lata pisywaliśmy do siebie z moim dziadkiem rymowane listy i została we mnie ta łatwość rymowania. Spodobała się, wyreżyserowałam całość i gdy główna aktorka nam się rozchorowała, zagrałam jej rolę, bo jako jedyna znałam tekst.

Casting na rolę Zosi w "Panu Tadeuszu" był już na poważnie...

- To także była przede wszystkim fantastyczna przygoda. Moja starsza siostra wyczytała, że trwają castingi na rolę Zosi, i wypchnęła mnie do Warszawy. Nie zapomnę tego pierwszego kontaktu ze stolicą. To miasto mnie przeraziło. Na dworcu trwał strajk bezdomnych. Koszmar! W wytwórni na Chełmskiej też były tłumy. Dostałam się jednak do piątki dziewczyn, z którymi pracował już sam pan An drzej Wajda. Kiedy wylądowałyśmy przed nim ubrane w kostium z doczepionym warkoczem, czułam się niczym "Alicja w Krainie Czarów"! To, że w końcu Zosi nie zagrałam, było już bez znaczenia. No i postanowiłam zdawać do szkoły aktorskiej. Za pierwszym razem usłyszałam, że nie mam warunków scenicznych, za słaby głos i w ogóle się nie nadaję. I wtedy wstąpił we mnie diabeł przekory! "Jak to się nie nadaję? Jeszcze zobaczymy!" - powiedziałam sobie. Trafiłam do fantastycznej prywatnej szkoły aktorskiej Lecha Zdybały w Krakowie. Tam świetny aktor i reżyser Tomek Obara pomógł mi ustawić głos i chyba wyposażył w to, o czym wiele lat potem powiedziała mi Ania Dymna. Cytuję: "Kobieta aktorka, zwłaszcza jeśli jest typem amantki, musi mieć wrażliwość królewny i odporność kurwy". Dziś pani Ania jest takim moim dobrym duchem. Na premierze filmu powiedziała do mojej mamy: "Pani jest mamą Ani, prawda? A ja jestem jej mamą teatralną". Mam bowiem to szczęście, że w Teatrze Słowackiego gramy razem w "Mewie".

W Dymnej kochały się pokolenia. Gdy zobaczyłam panią pierwszy raz na ekranie, pomyślałam, że rośnie jej następczyni.

- Anna nadal jest piękna, tylko może teraz w trochę inny sposób. Ma w sobie jasność, jakieś wewnętrzne światło, które nie znika z upływem czasu. Jest absolutnie spełnioną osobą i podziwiam ją za to wszystko, co robi dla innych. Niezwykła kobieta.

A to, że pani wujkiem jest porucznik Borewicz, czyli Bronisław Cieślak, nie miało wpływu na wybór zawodu? Pamięta pani "07 zgłoś się"?

- Gdy byłam mała, rodzice nie pozwalali mi oglądać tego filmu, uznając, że jest zbyt brutalny. Wujek Bronek był normalnym, sympatycznym facetem i nie zapomnę swojego zdziwienia, gdy wokół naszego domu w Szczecinie kłębiły się tłumy. Wszyscy sąsiedzi robili mu zdjęcia z okien! A on brał wiadro wody i szedł na parking myć swojego fiata 126. Wujek nie pałał entuzjazmem, gdy usłyszał, że zdaję do szkoły aktorskiej, uważał, że to ciężki zawód dla kobiety. Ale nigdy nie próbował mnie zniechęcać. Potem przyglądał się z daleka moim poczynaniom. Dopiero gdy naprawdę zaczęłam grać i w filmie, i w teatrze, zaczął mi kibicować.

Aktorstwo w pani rodzinie to niemal reguła. Któryś z pani dziadków pojawił się nawet w filmie u boku Gerarda Philipa?

- A tak, to wujek-dziadek. jak go nazywam, brat mojego kochanego dziadka od rymowanych listów. Mieszka w Paryżu, wcześniej był kapitanem żeglugi morskiej. Coś faktycznie jest na rzeczy, bo Janek, który ma dopiero 14 lat, najmłodszy syn wujka, zapowiedział, że też będzie aktorem.

Mimo warunków amantki zadebiutowała pani nie rolę słodkiej ślicznotki, ale traumatyczną wręcz kreacją w filmie Franca De Peni"Masz na imię Justine".

- Gdy po raz pierwszy przeczytałam scenariusz, pomyślałam sobie: "Boże, po co robić taki film? Ludzie tego nie przełkną, to zbyt przerażająca historia!". Dopiero potem zrozumiałam, że film powstaje ku przestrodze. Fabułę oparto na historiach dziewczyn, które, tak jak moja bohaterka, zostały sprzedane jako prostytutki do Niemiec. Dzięki Bogu, reżyser nie pozwolił mi się z nimi spotkać i miałam szansę budować rolę po swojemu. Zrozumiałam, co miał na myśli mój profesor Jan Peszek, gdy mówił nam: "Nie trzeba gwałcić i mordować, by zagrać gwałciciela". Rolę trzeba umieć sobie wyobrazić. Franco nieźle dał mi w kość. Jeszcze mnie do końca nie zatrudnił, a już mnie pięć razy zwolnił. Autentyczny furiat. Ale włożył w ten film tyle serca i tyle pasji, a wraz z nim my wszyscy, że możemy mu jedynie podziękować.

Nagrodzono panią za najlepszy debiut, film objechał z sukcesem mnóstwo festiwali...

- To prawda. Za to z braku promocji, w kinach był... dwa tygodnie! Do tej pory nie ukazał się na DVD. Krytycy pisali, jaka to świetna rola, a ja spotykałam znajomych, którzy dziwili się: "W życiu nie słyszeliśmy o takim filmie. Kogo tam zagrałaś?".

Już rozumiem, dlaczego kolejnym pani filmem była popularna romantyczna komedia "Dlaczego nie". Rola w słabym filmie, za to jak wypromowanym!

- Lubię ten film. To była dla mnie niezła szkoła, bo już zaczynałam specjalizować się w rolach cierpiętnic, także w teatrze. Wciąż grałam dziewczyny, które albo cierpią z miłości, albo z powodu jej braku. Po roli w "Justine..." byłam nieludzko zmęczona. Jestem bardzo emocjonalną osobą, ogromnie angazuję się we wszystko, co robię. Myślałam po tym filmie, że albo muszę się gdzieś zaszyć na pół roku, by odreagować, albo... właśnie zagrać kompletnie odmienną rolę w pogodnym, lekkim filmie. I taka

się pojawiła. Odżyłam po niej, to była świetna, wspólna zabawa całej ekipy. Na planie liczyliśmy kolejne bajki, których motywy pojawiały się w filmie.

Prowadzi pani niezwykle intensywny tryb życia. Kraków, Teatr Słowackiego, czyli opoka, Warszawa, czyli praca w filmie. Łódź, wokół której kreci się pani życie uczuciowe.

- Trasę Kraków - Warszawa faktycznie przebywam dość często, poza tym w stolicy mieszka moja siostra. Łódź należy już jednak do przeszłości. Widać tak miało być.

Chwilowo jest pani singielką?

- Niekoniecznie... Staram się jednak chronić swoją prywatność i tu nie chodzi o mnie, ale jestem zdania, że powinniśmy oszczędzać naszych bliskich, niemających nic wspólnego z show-biznesem. Upublicznianie informacji z ich życia niekoniecznie bywa przyjemne. Powiem jedynie, że jestem bardzo szczęśliwą "niesingielką".

Za moment kolejny film z panią w roli głównej o nieco dydaktycznym tytule , Jak żyć?". Będzie lekcja światopoglądowa?

- Nie ma w tym filmie natrętnego dydaktyzmu. Zresztą to pytanie wszyscy w pewnym momencie życia sobie zadajemy, a tak naprawdę, jak mówi reżyser Szymon Jakubowski, chodzi o to, by nie pytać: "Jak?", ale po prostu żyć. Możliwie najintensywniej. Jest takie stare, beduińskie powiedzenie: "Strach zabija duszę", i to jest prawda. Nie wolno się bać, trzeba mieć odwagę mówić i robić to, co się naprawdę myśli, nawet jeśli są to niepopularne opinie i wybory. To film szczególny dla nas, ludzi, którzy nad nim pracowali. Jesteśmy z jednego pokolenia 25-30-latków, mówimy tym samym językiem i mamy podobne problemy, jak jego bohaterowie. Oni, tak jak my, są pełni nadziei i planów, z jednej strony pragną domu i rodziny, a jednocześnie marzą o zawodowej karierze i niezależności. I okazuje się to trudne do pogodzenia. Mężczyzna, który próbuje temu sprostać, poddany presji otoczenia, ulega wszechobecnemu wyścigowi szczurów. I nagle staje naprzeciw ukochanej, dla której pragnął jak najlepiej, i odkrywa, że w międzyczasie stali się sobie obcy.

Pani bohaterka wie, czego chce od życia, i buntuje się przeciw konformizmowi. Tak, jak pani.

- Żyjemy w świecie, w którym nie wypada okazywać słabości, tego, że z czymś sobie nie radzimy, że coś nas boli. Trzeba być "do przodu i zawsze cool". Ja też miałam taki okres w swoim życiu, gdy chciałam wszystkim udowodnić, że ze wszystkim sobie świetnie radzę, a nawet jeszcze innym jestem w stanie pomóc. I to obróciło się przeciwko mnie. Nagle od najbliższych usłyszałam pytanie:, Jak tak świetnie sobie sama radzisz, do czego my ci jesteśmy potrzebni?".

Bohater mówi do swojej dziewczyny, którą właśnie pani gra: "Albo ty jesz, albo ciebie jedzą'.

- A ja - filmowa Ewa, ale i prawdziwa Ania - nie zgadzam się z tym stwierdzeniem, i odpowiadam mu: "Gdzie to usłyszałeś? Na Animal Planet?". Tym się różnimy od zwierząt, że aby przetrwać, nie musimy zabijać i zjadać się nawzajem. Można też szukać kompromisu, czasem odpuścić, nie bać się przegrać, jeśli coś w duszy podpowiada nam, że warto. Wydaje

się, że gdzieś zgubiliśmy tę umiejętność wsłuchiwania się w siebie. A szkoda. Ja już wiem, że czasem, żeby coś wygrać, trzeba sobie pozwolić coś stracić. Nie wolno bać się przegranej, bo to będzie się ciągnęło za nami całe życie. A samo kreowanie się na wiecznego zwycięzcę w ostatecznym rozrachunku niekoniecznie przynosi wygraną.

Pani już chyba wie, jak żyć?

- Czasem reżyserzy wrzeszczą na mnie: "Masz być głupią blondynką. Udawaj, że tego wszystkiego jeszcze nie wiesz", (śmiech) Ale czy wiem, jak żyć? Opowiem anegdotkę z planu filmowego w Krakowie. Późno w nocy wychodziłam z przyczepy, w której mieliśmy cały ekwipunek. Natknęłam się na grupę pijaczków, takich już mocno steranych życiem, którzy spytali: "A co tu się dzieje?". Odpowiedziałam, że kręcimy film. "A jaki film?" - pytał taki jeden dociekliwy. "Jak żyć" - odpowiedziałam mu. Popatrzył na mnie spode łba. "Jak żyć? Pani nie wie, jak żyć? To ja pani powiem. Trzeba tak żyć, żeby przeżyć". I chyba o to po prostu chodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji