Artykuły

Mdlałem za kulisami i nie wiedziałem, jak się nazywam

- Jest taki podział: na aktorów uważających się za wielkich artystów i tych, którzy uważali się za ogromnych artystów, ale wiedzą, że czasy się zmieniają. Należę do tych, którzy wiedzą, że czasy się zmieniają i nie należy udawać czegoś przed samym sobą - mówi MARIUSZ KILJAN, aktor Teatru Polskiego i Teatru Piosenki we Wrocławiu.

Małgorzata Matuszewska: Co Pan robi w teatrze? Przecież są wakacje!

Mariusz Kiljan: Pracuję nad nowym projektem. W listopadzie organizujemy Festiwal Piosenki Francuskiej.

Taki festiwal był w Lubinie. Wrocław zabrał imprezę lubinianom?

- Lubiński festiwal sponsorował KGHM SA i niedawno wycofał się z tego mecenatu. Dlatego impreza przestała istnieć. Rozmawiałem z prezydentem Dutkiewiczem, z miejskim wydziałem kultury. Doszliśmy do wniosku, że festiwal piosenki francuskiej jest potrzebny. Teatr Piosenki dostał niewielką dotację na organizację i będę próbował pierwszy raz zorganizować tę imprezę. Chcę na tyle rozwinąć festiwal, żeby zaistniał we Wrocławiu na dobre, obok wiosennego Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Festiwal potrwa od 20 do 23 listopada. I mogę już zdradzić, że za rok czy może za kilka lat przekształci się w Festiwal Piosenki Obcojęzycznej. Na razie chcę wystartować z francuską, najbardziej popularną w Polsce. Mnóstwo francuskich wykonawców jest u nas znanych. Na PPA ich piosenki są często śpiewane, ale w aranżacjach tak różnych od oryginałów, że często w ogóle nie wiemy, że to są francuskie piosenki. Chcę odsłonić w pełni piękno francuskiej piosenki w kraju, a przede wszystkim we Wrocławiu. Pomysł przeniesienia festiwalu z Lubina spotkał się z ciepłym przyjęciem w Polsce. Na przykład krakowski Alliance Francaise jest zadowolony, że we Wrocławiu będzie taka impreza. Zaproponowali, żeby laureaci z krakowskiej, podobnej imprezy pokazali się we Wrocławiu. Szefową naszego jury została Barbara Podmiotko, która od lat w Polskim Radiu prowadzi audycję "Pod dachami Paryża".

Janusz Radek, znany z niezwykłej skali głosu, Iwona Loranc, która kilka lat temu wygrała PPA, wpisali się na stałe w krajobraz Wrocławia - wciąż można ich usłyszeć na scenie Teatru Piosenki. Jakie macie teraz plany?

- Teatr kojarzy się aktorom z miejscem, gdzie się spotykają i robią coś dobrego. My nie mamy etatów. Chcę stworzyć zespół Teatru Piosenki. Jesteśmy instytucją w instytucji, bo podlegamy pod Impart. Ale chcę, by z Teatrem Piosenki kojarzyły się znane nazwiska. Tak jak nazwisko Kingi Preis z Teatrem Polskim czy Konrada Imieli z Teatrem Muzycznym Capitol. Iwona Loranc gra w dwóch spektaklach Teatru Piosenki, Janusz Radek stale tu występuje, Magda Kumorek, na stałe związana z Capitolem, chce zrealizować u nas swój recital. Mam nadzieję, że wykreuję grupę osób, które będą chciały tu grać. Zamierzam przyciągnąć absolwentów Szkoły Teatralnej, tuż po szkole rozjeżdżających się po kraju w poszukiwaniu pracy. Mam już na koncie próbę uruchomienia sceny kabaretowej na wyższym poziomie. We wrześniu gościć będzie kabaret Elita, w listopadzie zaproszę Artura Andrusa na występ z młodymi ludźmi dopiero stającymi na nogi. Może młodzi kabareciarze spróbują wejść do kabaretu na scenie Teatru Piosenki i zechcą coś tu stworzyć?

Entuzjastycznie opowiada Pan o swoich planach organizatora. To się kłóci z wizerunkiem artysty, w powszechnym przekonaniu, wolącego pokazywać własny talent, a nie organizującego innych. Oczywiście, ciągnie mnie na scenę. I ciągle z niej rezygnuję. Jacek Bończyk będzie u nas reżyserował, Łukasz Czuj ma zrobić spektakl z piosenkami zespołu Leningrad. Panowie chcą do swoich przedsięwzięć zaangażować mnie także aktorsko. A ja zrezygnowałem z udziału w "Rodzinie Dreptaków", biorąc młodych ludzi ze szkoły teatralnej. Coraz częściej słyszę, że powinienem coś wyreżyserować. Chciałbym się wciąż czegoś uczyć, a nie sprzedawać tylko siebie jako realizatora przedsięwzięć. Wyreżyseruję koncert laureatów Festiwalu Piosenki Francuskiej. Laureaci będą pochodzić z Lubina, Krakowa, Warszawy i różnych miejsc, gdzie się śpiewa francuską piosenkę.

Pana nazwisko widzowie wciąż kojarzą z Teatrem Polskim.

- Pięściarz Jerzy Kulej powiedział kiedyś, że bardzo ważny jest moment, kiedy się zejdzie z ringu. Dyrektor Teatru Polskiego Krzysztof Mieszkowski wciąż daje mi szansę gry na deskach przy Zapolskiej, więc jeszcze z ringu nie schodzę. Skoro reżyserzy chcą mnie obsadzać, a widzowie oglądać, nie chcę całkiem rezygnować ze sceny. Ale powoli rozglądam się w poszukiwaniu nowych twarzy, do czego obliguje mnie funkcja dyrektora teatru.

Znają też Pana widzowie seriali telewizyjnych. Jak się ma Leszek Polak, farmaceuta z "Heli w opałach"?

- Nagraliśmy ostatnią transzę serialu, będzie emitowana od września do grudnia. Z przecieków wiem, że jest to tzw. transza kończąca serial. Ale tego nie wiadomo do końca, bo w TVN bardzo dużo się dzieje. Nagle może się okazać, że te odcinki cieszą się tak dużą popularnością, że jeszcze wrócimy do "Heli".

Jak Pan godzi bycie dyrektorem teatru z graniem w serialu?

- Jest taki podział: na aktorów uważających się za wielkich artystów i tych, którzy uważali się za ogromnych artystów, ale wiedzą, że czasy się zmieniają. Należę do tych, którzy wiedzą, że czasy się zmieniają i nie należy udawać czegoś przed samym sobą. Jestem aktorem. Kiedyś obruszano się na kolegów grających w reklamach i serialach. A teraz jest tak, że wielcy aktorzy bardzo chcą wystąpić w serialu. Zawsze byłem traktowany jako aktor charakterystyczny, dlaczego więc nie miałbym wystąpić w serialu komediowym?

Lubi Pan to?

- Nie sprawia mi to wielkiej trudności Na początku obawiałem się, że nie jestem postrzegany jako aktor serialowy, bo gram w teatrze dramatycznym. Potem okazało się, że spotkanie z ludźmi na planie "Heli" sprawia mi ogromną frajdę. Nikt na nikogo nie krzyczy, a to, z czym na początku miałem problemy, zaczęło mi sprawiać radość. "Hela" ma kilkadziesiąt odcinków, "Pierwsza miłość" kilkaset. Serial "Czas honoru", w którym gram - tylko 13.

Cóż, seriale nie są nowością, tylko zyskały dziś inny wymiar. "Czas honoru" o Cichociemnych w czasie wojny to chyba poważna historia?

- Tak. Wojna w naszej świadomości i na ekranach ma najczęściej dwa wymiary: dramatycznej historii, kiedy ludzie ginęli za sprawę, albo szpiegowskich dykteryjek Hansa Klossa lub pogodniejszych z czołgu Rudy 102. "Czas honoru" to opowieść o Cichociemnych - żołnierzach Polskich Sił Zbrojnych zrzucanych na spadochronach do okupowanej Polski, a także o polskich Żydach, Polakach kolaborantach, osadzona w czasie wojny. Reżyserują Michał Rosa, Michał Kwieciński i Wojciech Wójcik. Dwójka pokaże serial jesienią. Jest inny, pokazuje ludzkie dylematy w tamtym czasie, który był dla ludzi wtedy żyjących czasem zwykłego życia, nie tylko bohaterskich porywów.

Kogo Pan zagrał?

- Woźniaka - Polaka dorabiającego się w czasie wojny. Postać niejednoznaczną, cwaniaczka. Woźniak to zaprzysiężony akowiec, mający kontakty z oficerami AK, straszący ludzi pracujących dla gestapo, ale także kolaborant. Czy był bohaterem, czy po prostu się sprzedał? Dla mnie ta postać jest odpowiednikiem rodaków, którzy dziś nie chcą się dokształcać i zmieniać rzeczywistość w kraju, ale sprzedają się za granicą na zmywaku, pracując jak niewolnicy. Czy Woźniak wybrał najlepszą drogę, czy najgorszą? Zobaczymy.

Będzie Pan miał prawdziwe wakacje?

- Pracowite. Teatr Piosenki ma wakacje między 15 lipca a 15 sierpnia. Będę wtedy jeździł po kraju z recitalem "20 najśmieszniejszych piosenek na świecie". W sierpniu Teatr Polski jedzie na XII Festiwal Szekspirowski w Trójmieście. Pokażemy "Hamleta", w którym gram Horacja, Wakacje są więc pracowite.

Niedawno TV Polonia pokazała galę ostatniego Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Śpiewał Pan piosenkę Leonarda Cohena, a koncert w telewizji był po prostu świetny.

- Bo został zrealizowany dla telewizji. Wszyscy widzowie, którzy siedzieli wtedy w Teatrze Polskim i uważają, że był to nudny koncert, mają prawo tak myśleć. To, co jest realizowane dla telewizji, coraz częściej jest statyczne i brzydkie w odbiorze widowni teatralnej, a w obrazku świetnie się sprzedaje. Podobnie było z koncertem debiutów, reżyserowanym przez Wojtka Kościelniaka w Opolu. Telewizja potrzebuje energetycznej piosenki, którą dobrze się ogląda siedząc przed telewizorem. Ja też byłem zaskoczony efektem zobaczonym na ekranie. Myślę, że gala Festiwalu Piosenki Francuskiej będzie bardziej nastawiona na aktora na scenie. Chciałbym wytworzyć podobny nastrój, jak w koncercie "Halucynacje", gdzie nie było wielkiej oprawy, tylko po prostu jedna myśl Janka Wołka i teksty Grzegorza Ciechowskiego dookoła tej myśli.

Śpiewając piosenkę Cohena, palił Pan papierosa. Możliwe jest palenie tylko na scenie?

- Pierwszego papierosa zapaliłem w spektaklu Grześka Jarzyny "Doktor Faustus" w 1999 roku. Prawie zemdlałem. Pomysł był taki, że jako światowiec Leverkuhn wyciągam papierosa, żeby w niepalącym kręgu doktora Faustusa pokazać nową modę. To były długie papierosy i odpalałem je jeden od drugiego: cztery w jednej scenie. Za kulisami mdlałem, było mi niedobrze i nie wiedziałem, jak się nazywam. Jak spektakl zszedł z afisza, rzuciłem palenie. Na krótko, bo od trzech lat znowu muszę palić. We "Wszystkim Zygmuntom między oczy!!!" też palę i jakoś tak się zrobiło, że zacząłem popalać między próbami. W "Hamlecie" też palę. To się przerzuca na życie. Ale wszystkim odradzam i próbuję się oduczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji