Artykuły

Raj w operze

"Raj utracony" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Monika Pasiecznik w Odrze.

Trzydzieści lat upłynęło od światowej premiery "Raju utraconego" Krzysztofa Pendereckiego. W aurze jubileuszu - kompozytor obchodzi w tym roku 75-lecie urodzin i 55-lecie pracy twórczej - w Operze Wrocławskiej przedstawiono nową inscenizację dzieła. Wyjątkowość wydarzenia dodatkowo podnosił fakt, iż dotąd ani Raj utracony, ani też żadna z trzech pozostałych oper Pendereckiego nic była wystawiana na deskach wrocławskiego teatru. Te okoliczności, a także zapowiedź uczestniczenia w premierowym spektaklu, jaką Ewie Michnik dał kompozytor, sprawiła, że cały zespół Opery Wrocławskiej z energią i ambicją podszedł do zadania. I zaprocentowało.

"Raj utracony" wymaga potężnej obsady wykonawczej, mało który ze współczesnych kompozytorów może sobie pozwolić na środki muzyczne, jakich użył Penderecki: orkiestra ze zwielokrotnioną i różnorodną obsadą instrumentów dętych i perkusji, a także z harfą, czelestą i organami, do tego chór mieszany i dziecięcy, dwoje aktorów; pięciu solistów-tancerzy i zespół baletowy. Śpiewaków potrzeba aż piętnastu, od wszystkich wymaga się głosów ciężkich, wielkich, wagnerowskich. Krzysztof Penderecki przed laty wyraził nawet swoje zwątpienie, by kiedykolwiek w Polsce udało się dobrać wykonawców o odpowiednich predyspozycjach: po prostu nie ma u nas ciosów typu wagnerowskiego. A jednak w zespole Ewy Michnik takie głosy się znalazły. Na pewno wieloletnie przygotowania do tetralogii "Pierścień Nibelunga" stworzyły śpiewakom okazję do rozwijania takich głosów. Każdy z solistów pierwszej obsady "Raju utraconego" (9 maja) stanął na wysokości zadania.

Mnie szczególnie zapadł w pamięć mocny, dźwięczny sopran liryczny Magdaleny Barylak, wcielającej się w postać Ewy. Szlachetna barwa, przemyślane frazowanie i ujmująca ekspresja sprawiały, że jej obecność na scenie zawsze była wyrazista i przykuwała uwagę widza. Adam, którego partię wykonywał baryton liryczny Stanisław Kierner, dzielnie jej wtórował, jednak jego glos brzmiał delikatniej, ciszej i zwłaszcza w duetach chował się nieco w cień sopranu. Jedną z najtrudniejszych ról w operze ma do zaśpiewania i odegrania Szatan, którym we wrocławskiej premierze był Syryjczyk Nabil Suliman. Jego bas-baryton dramatyczny raz brzmiał potężnie, innym razem jakby łagodniał, co doskonale korespondowało z niejednoznaczną, pełną zwątpienia postawą Szatana - ani dobrego, ani złego. W kwartecie diabłów od razu dał się rozpoznać ciekawy głos Wiktora Gorelikowa jako Molocha. Bezkonkurencyjna była też Barbara Bagińska jako Grzech - świetny głos, par excellence wagnerowski, mezzosopran o nasyconej, bogatej barwie śpiewaczka łączyła z doskonałą grą aktorską: groteskowa, odrażająca, wyuzdana matrona, kochanka Szatana, była chyba najbardziej sugestywną i wzbudzającą sprzeczne emocje postacią w przedstawieniu. Zapamiętałam też krótkie, ale pewne pojawienie się barytona Damiana Konieczka w roli Chrystusa.

Dobre wrażenie zrobiła para taneczna Adama i Ewy, w których wcielili się Nozomi Inoue i Grzegorz Pańtak. Japonka potwierdziła swoje umiejętności, którymi zaimponowała w balecie Rafała Augustyna: lekka, gibka, precyzyjna, fantastycznie prezentowała swoje ciało w skąpym kostiumiku pramatki. Przyjemnie też było patrzeć na ładnie zbudowanego Grzegorza Pańtaka, który w niczym nie ustępował swej partnerce. Narodziny Adama, narodziny Ewy, ich wspólne zaloty oraz pierwsze zbliżenie opisane zostały ładną, subtelną choreografią, którą przygotowała Janina Niesobska. W pamięci pozostanie także giętki wąż-kusiciel, który wspaniale oplatał głowę Ewy w trakcie jej snu.

Muszę też pochwalić przygotowane przez Małgorzatę Orawską chóry, które dobrze odnalazły się w tej oratoryjnej przecież muzyce. Z wielkiej masy głosów dorosłych co pewien czas wyłaniały się solowe partie i ansamble, które brzmiały wyraziście, różnicując fakturę, tylko z pozoru monolityczną. Chłopięce głosy wniosły natomiast świeżość, delikatność i niewinność.

Za pulpitem dyrygenckim stanął we Wrocławiu Andrzej Straszyński. To nie pierwsze jego spotkanie z partyturą "Raju utraconego". Piętnaście lat temu prowadził polską prapremierę tej opery w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej, kilkakrotnie miał też okazję dyrygować innymi dziełami Pendereckiego. We wrocławskim spektaklu wyraźnie czuło się pewną rękę Straszyńskiego. Falowanie napięć, dynamizm przebiegu, potężne tutti skontrastowane z detalami orkiestracji sprawiały, że muzyki Pendereckiego bardzo dobrze się słuchało. Orkiestra Opery Wrocławskiej grała sprawnie, znać było, że muzycy perfekcyjnie opanowali swoje partie. Ucho cieszyły dyskretne solówki. Gmach Opery Wrocławskiej wypełniał się dźwiękiem, aż czasami chciałoby się słuchać tej muzyki w jakiejś większej przestrzeni, pozwolić jej oddychać, nabrzmiewać, krążyć, powracać...

To ogromne przedsięwzięcie nie powiodłoby się, gdyby nie dobra reżyseria Waldemara Zawodzińskiego. Szczególna forma "Raju utraconego", określanego przez Krzysztofa Pendereckiego mianem sacra rappresentazione, stwarza znaczne trudności inscenizacyjne. Operze blisko do niescenicznego, ze swej natury monumentalnego i statycznego oratorium. Libretto Christophera Fry'a, będące skrótem i opracowaniem poematu Johna Miltona, układa się w szereg wizji raczej o wymowie alegorycznej i filozoficznej niż dramatycznej. A jednak wrocławski "Raj utracony" rozwija się dynamicznie, nie przypominam sobie ani jednego rozwlekłego fragmentu, chwilowego choćby zatrzymania akcji. Następujące po sobie sceny są czytelne, widz łatwo może rozpoznać historię stworzenia, grzechu pierworodnego, kuszenia i wygnania z raju. Obrazy zakomponowane zostały precyzyjnie, a ich kształt i kolory podpowiedziały Zawodzińskiemu arcydzieła XVIII-wiecznego malarstwa. Sugestywnie przedstawia się kontrast między scenami rajskimi i piekielnymi. Pierwsze z nich rozgrywają się w pustej przestrzeni, emanuje z nich czystość, oddech, wolność, szczęście i harmonia. Przeciwstawiają im się gęsto zaludnione sceny piekielne, przypominające wybujałe, symboliczne rysunki Williama Blake'a. Znaczący wkład wniosła Małgorzata Słoniowska, której symboliczne zwykle kostiumy pasowały tym razem do opery i jej tematyki jak ulał. Pomysłowe i niezwykle kunsztownie wykończone były zwłaszcza stroje istot piekielnych, w tym groteskowy kostium Grzechu.

Waldemar Zawodziński stworzył spektakl przejrzysty, logiczny, uszanował intencje twórców opery, nie przesłonił ich własną interpretacją, nie mnożył zbędnych symboli. Oszczędził też widzom bezpośrednich odniesień do realnej współczesności, choć na przykład scena, w której Śmierć pokazuje Adamowi straszliwą przyszłość upadłej ludzkości, może nieść taką pokusę. Tymczasem reżyser się jej skutecznie oparł. Światłami - może zbyt mocno kojarzącymi się z Wagnerowską tetralogią, do której Zawodziński przygotowywał scenografię - podkreślił symboliczną, uniwersalną wymowę dzieła.

Docenił to Krzysztof Penderecki, który po spektaklu ze sceny powiedział, że to najlepsza z dotychczasowych inscenizacja "Raju utraconego" (dodajmy, że podczas konferencji prasowej najwyżej ocenił premierową produkcję z Chicago z 1978 roku; potem opera wystawiana była m.in. w Mediolanie, Stuttgarcie i Warszawie)! To także jedna z najlepszych operowych premier w tym sezonie - nie tylko we Wrocławiu, ale i w całej Polsce. Opera Wrocławska konsekwentnie buduje swój repertuar, który staje się coraz bardziej różnorodny i ciekawy. "Król Roger" Karola Szymanowskiego w reżyserii Mariusza Trelińskiego, a także Jutro Tadeusza Bairda, Ester Tomasza Praszczałka, balety Rafała Augustyna i ta jakże udana produkcja "Raju utraconego" Pendereckiego tworzą zarazem nowy kanon polskiej twórczości operowej. Przypominają, że polska opera nie kończy się na Moniuszce czy Kurpińskim, a nawet nie na Szymanowskim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji