Artykuły

M jak miłość ci wszystko wybaczy

"Miłość ci wszystko wybaczy" w reż. Przemysława Wojcieszka w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Joanna Nawrocka w Teatrze.

Eryk przyprowadza Olę do Kazimierza. Ten wyrzuca dziewczynę z domu, ale ona wraca z ciastem. Kazimierza odwiedza także Patrycja, która rozważa powrót do zawodu - to jednak oznaczałoby odnowienie dawnych znajomości. Ola spotyka Kubę, przystojnego lekarza, z którym jednak nie chce iść na tańce. Kuba oznajmia Kazimierzowi, że nic się już nie da zrobić. Tymczasem Eryk wdaje się w bójkę z pracodawcami Patrycji, niszcząc jej plany zawodowe. Mimo to Ola po wielu namowach idzie z Kubą na tańce. Kazimierz zostaje sam. Umiera.

To nieco złośliwe streszczenie, które nie wyjaśnia wiele z fabuły przedstawienia. O spektaklu nie mam ochoty powiedzieć "bajkowy", ale "serialowy". Na takim bowiem poziomie pozostaje jego treść. Jak w serialu, każda z postaci pojawia się z etykietką jakiegoś problemu, natury osobistej i obyczajowej, z którym zmaga się przy większej lub mniejszej pomocy innych. Po drodze wiele fabularnych uproszczeń i niewiarygodnych sytuacji, a wszystko prowadzi do - mimo wszystko - happy endu.

Na małej scenie Teatru Polonia powstało małe mieszkanko głównego bohatera, Kazimierza.

Regał zapchany płytami, książkami, bibelotami i rozmaitymi śmieciami, mały kredensik, szafa, wąski tapczan, do tego duży stół, a w najważniejszym miejscu - adapter. Słuchanie Schuberta i Ordonki to chyba największa radość starszego pana, tak jak kolekcja płyt jest jego największą dumą. Kazimierz boryka się

z samotnością i śmiertelną chorobą, która zostawiła mu bardzo niewiele życia. Stanisław Brudny buduje najlepszą rolę w spektaklu - człowieka, który do końca nie poddaje się upływowi czasu, nie uznaje fizycznej i intelektualnej słabości, która jednak w sposób nieunikniony go dotyka.

Z prawdziwą radością patrzymy na jego radość z powodu odwiedzin Patrycji, młodej dziewczyny "o niejasnej przeszłości" - pod tym pretensjonalnym określeniem z programu kryje się życiorys prawie byłej prostytutki, pracującej obecnie jako kelnerka. Przy niej Kazimierz może wrócić - choćby wspomnieniami - do tego, co lubił najbardziej, a co odebrał mu upływający czas. Niepoprawny lowelas rozkoszuje się damskim towarzystwem, włoską kuchnią i argentyńskim tangiem. Bo Patrycja, mimo że Kazimierz mógłby być jej dziadkiem, nie traktuje go jak starego, niedołężnego, chorego człowieka, lecz mężczyznę. Swoimi wizytami oferuje mu pełnię życia - gonitwy wokół stołu, niezobowiązujące rozmowy, wspólne gotowanie, nawet seks. A wszystko bez pretensji i namaszczenia, z którymi większość młodych ludzi podchodzi do ludzi starych. Monika Fronczek (aktorka wałbrzyskiego Teatru im. Szaniawskiego) gra swoją rolę prosto i być może dlatego właśnie tak przekonująco. Trzeba docenić także jej zgranie ze Stanisławem Brudnym. Ich wspólne sceny są niezwykle prawdziwe, co świadczy na korzyść młodej aktorki. Nie tylko spotkanie postaci jest radosne - także dwojga aktorów.

Tej radości nie potrafi znaleźć Ola - początkująca wolontariuszka opieki społecznej. Dziewczyna nie wie jak się zachować, o niczym nie uprzedzona i nie mająca doświadczenia, ani dość empatii, żeby wczuć się w chwilę, w sytuację. Stara się pomóc, ale nie daje sobie sprawy, że podkreśla tylko niedołężność starszego pana, odbiera mu godność - choćby w jego własnych oczach. Ten epizod w jej życiu służy głównie jej samej - poradzeniu sobie z lękiem przed wszystkim, co ją może spotkać. Do swoich, niewielkich w gruncie rzeczy nieszczęść, podchodzi z dużą egzaltacją. Wiele razy ucieka z mieszkania Kazimierza, bo we własnym mniemaniu ośmiesza się albo za bardzo odsłania. Starszy pan zatrzymuje ją opowieścią z własnego, niełatwego dzieciństwa. To losy, jakich wiele w Polsce: rodzina pochodząca z Wileńszczyzny, ojciec ginie w kampanii wrześniowej, matka z dziećmi trafia do kołchozu, umiera z wycieńczenia. Ośmiolatek zostaje sam, radzi sobie jak umie. Tuła się po wojennej Europie, wreszcie trafia do sierocińca prowadzonego przez Ordonkę.

Trudno powiedzieć, czy ta konfrontacja tragicznych przejść z czasów wojny z banalnymi doświadczeniami Oli coś w niej zasadniczo zmienia. Godzi się pójść z przystojnym lekarzem na milongę, ale wciąż buduje mury, zastrzegając: potrafię sobie dać radę sama, nie musisz się o mnie troszczyć, pójdę z tobą, bo inaczej się nie odczepisz. Nie wiadomo, skąd w niej taka nieufność, bo trudno uwierzyć, że z powodu kilku nieudanych znajomości. Hannie Konarowskiej z trudem przychodzi przekonanie widza do swej postaci, a zwłaszcza do jej przemiany pod wpływem spotkania z Kazimierzem. Do końca widzimy niezgrabną w zachowaniach dziewczynę, która nie umie zareagować ani na agresję, ani na zachwyt wobec swojej osoby. Jedynym objawem zmiany mógłby być postęp w nauce tanga, którą Ola podejmuje w sekrecie. Jednak jej umiejętności pojawiają się nagle i znikąd: wyjaśniają to dopiero słowa. Do tańca podchodzi także histerycznie i bez namysłu, szybko chce zrezygnować. Poza tym wybiera buty, w których żaden nauczyciel

tańca nie wpuściłby jej na lekcję, w obawie, że połamie nogi (w trakcie przedstawienia taka obawa też chwilami istnieje).

W przedstawieniu występują jeszcze dwie postaci męskie. Eryk jest pracownikiem opieki społecznej, do jego zadań należy troska o takich ludzi, jak Kazimierz - ale ma tak wielu podopiecznych, że może im poświęcić jedynie kilka minut dziennie. Eryk postrzega swoje zadanie jako nadawanie właściwego rytmu życiu starszych ludzi i utrzymanie go w porządku - jego jedynymi czynnościami są bowiem wynoszenie śmieci i nastawianie zegara. Przy tym nie ma czasu na refleksję, jest sfrustrowany, bardzo zajęty i źle opłacany. Mimo to rozumie, że podjął się pewnej trudnej misji i z poświęceniem ją realizuje. Tomasz Kot przerysowuje swojego bohatera, nadając mu gwałtowność tornada. Chwilami obawiamy się, czy postać w szale czyszczenia zakamarków ze starych ciastek nie zdemoluje całego mieszkania (albo aktor - scenografii). Tak gruby kontur sprawia, że wewnętrzna sprzeczność postaci, która czyniłaby ją interesującą - Eryk jednocześnie traktuje podopiecznych indywidualnie i mechanicznie - wydaje się niewiarygodna.

Jeszcze bardziej przerysowany jest Kuba, lekarz odwiedzający Kazimierza. Jest, jak twierdzi jego matka, w połowie Argentyńczykiem. Piotr Borowski usiłuje zagrać ten fakt prestidigitatorskimi gestami, ale te kojarzą się bardziej z włoskim szulerem niż argentyńskim portenio. Sympatii do postaci nie budzi fakt, że lekarz bardziej niż umierającym pacjentem jest zainteresowany jego opiekunką - do tego stopnia, że przy którejś wizycie mówi otwarcie: nie będę pana już badał. I choć nie mówi tego cynicznie, to wyczuwamy niewypowiedziane: w tym stanie badać nie warto.

Koniec - mimo śmierci głównego bohatera - szczęśliwy. Kazimierz dociera do kresu swej drogi, połączywszy w pary zagubionych młodych ludzi. Przekazał im cząstkę swojej radości życia i odwagi w przełamywaniu samych siebie. On wie, jak skończy się ta historia, dlatego podczas największego emocjonalnego zamieszania między bohaterami spokojnie przygotowuje garnitur do trumny.

Zamysł dramatyczny nie jest wcale tak banalny, jak sam spektakl. Reżyser jednak konsekwentnie proponuje nam serial. To usprawiedliwiałoby wiele uproszczeń i skrótów myślowych, lecz widzowie siedzą zbyt blisko działań scenicznych, by uwierzyć w zupę pomidorową gotowaną w zimnej wodzie. W ciaśniutkim mieszkanku Wojcieszek próbuje pchnąć realizm, psychologię, groteskę, dramat i komedię - jak Kazimierz kawałki ciasta w tapczanie i szufladach. Wydaje się, że użyto zbyt wielu sposobów, by oddać zbyt wiele niuansów. Przerysowanie lekarza, gwałtowność Eryka nie mieszczą się w przestrzeni - zarówno w tej dosłownej (wpadanie na sprzęty), jak i w przestrzeni dramatycznej. Więc nie wiadomo, w którym planie bajka, a w którym bardzo dosłowny kawałek życia, z prawdziwymi ciastkami. Ale czy można narzekać na niedociągnięcia spektaklu, na słabe punkty dramaturgii, gry aktorskiej - skoro reżyser od początku stawia gardę bajkowości, naiwności i sentymentalizmu? Seriale, choć krytykowane, mają olbrzymią i wierną widownię. Zatem niech publiczność roni łzy wzruszenia, jeżeli przemawia do niej przesłanie zawarte w tytule.

Joanna Nawrocka - pracuje w Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego; studiuje na Podyplomowym Studium Menedżerów Kultury SGH.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji