Artykuły

Po premierze

To, co było, znowu będzie, a co się stało, znowu się stanie. Pokolenie odchodzi i pokolenie przychodzi, ale ziemia trwa na wieki" - naucza Eklezjasta. Księga Koheleta nie po raz pierwszy jest cytowana w spektaklach Cieplaka. Lecz tym razem w przedstawieniu splotły się dwa wiry - w Koheletowy, czy raczej Boży rytm powtarzalności świata, włączone zostało nasze swojskie przytupywanie w kręgu chocholego tańca. Łatwo byłoby z takiego zderzenia stworzyć skrajnie pesymistyczne widowisko. Cieplak poruszył jednak inne struny. Ten spektakl ma nas boleć, ale za tym bólem kryje się przecież, jego zdaniem, coś dobrego, ważnego, wartego ocalenia, wyjątkowego w swej jednostkowości.

Tak żarliwego przedstawienia politycznego dawno w polskim teatrze nie było. Pierwsza część to kolaż z fragmentów Wesela i Akropolis Wyspiańskiego i z fragmentów naszej rzeczywistości, codziennych zachowań, wierszy. Cieplak rozpętał szaleńczy korowód dobra i zła. Uśmiechu i radości, przerażenia i nienawiści.

Z podziwem patrzyłem, jak reżyser opanował tę teatralną machinę, z mistrzostwem różnicując rytmy. Aktorzy balansują na granicy prywatności, czasem przysłuchują się temu, co mówią inni. Niektóre sceny powracają w różnorakich wariacjach po kilka razy - jak dynamiczny taniec młodych aktorów, mówiących jednocześnie "taneczny" tekst z Wesela. Powraca też kilkakrotnie pantomimiczna scena, metaforycznie pokazująca różne postaci z rzeczywistości i wyobraźni, pokazująca "całą Polskę", a w niej również uśmiechniętych bezdomnych, prostytutkę, transwestytę. Gdzieś z tyłu zaś siedzi Matka Boska, kołysząca dziecko. Pośród tych postaci biega przejęta dziewczyna w zwiewnej sukience, jakby próbowała przywitać, ugościć wszystkich... Warianty tej sceny powracają, ale za każdym razem lekko przemienione. "To. co było, znów się stanie", ale za każdym razem inaczej.

A za chwilę już kolejna scena, przerażająca. Aktorzy stają oddaleni od siebie, twarzą do widowni. Wykrzykują na przemian najgorsze przekleństwa, jedno po drugim. W tym szeregu wulgarnych słów coraz częściej zaczynają pojawiać się epitety zalewające szerokim potokiem świat mediów i naszej podzielonej współczesności. "Ty moherze", "Ty wykształciuchu"... Słowa wypowiadane są z rosnącą nienawiścią. Co jakiś czas wszyscy mężczyźni padają - jakby słowo zabijało. Ale podnoszą się, by zacząć na nowo. Ta litania nienawiści naprawdę poraża widzów. Czy rzeczywiście tacy jesteśmy?

W Cieplakowy kołowrót wplatają się upiory polskie z Wesela. Noszony na ramionach kompanów hetman Branicki obsypuje widzów konfetti, puszy się, jak nieliczący się z nikim demoniczno-plebejski władca. To znów jeden z aktorów, ubrany w znoszony, zwisający podkoszulek, mówi wstrząsający tekst Świetlickiego o czekaniu - na pracę? na Godota? na Boga? Inny aktor czyta do mikrofonu kolejne sceny z Księgi Koheleta. Raz przyniesie ze sobą gazetę - tym razem przeczyta tekst Michnika o jego stosunku do lustracji.

Cieplak jednoznacznie wypowiada się w konkretnych sprawach współczesnego politycznego pejzażu. Ale myliłby się, kto potraktowałby przedstawienie jako doraźny głos polityczny. Cieplak nie mówi o rzeczywistości w retoryce rozliczeniowej. Nie jest to spektakl z gatunku demaskowania poczynań władzy. Dociera do głębszego poziomu, tam, gdzie pojawia się potrzeba wolności przyrodzona każdemu człowiekowi. Każdemu z osobna.

Na koniec pierwszej części brzmi piosenka dedykowana obrońcom Doliny Rospudy. Chłopak wypowiada nazwę rośliny, a po nim powtarza ją po łacinie dziewczyna. Potem kolejna, kolejna.... Dziesiątki, setki nazw zwierząt, zwierzątek, żuczków, drzew, kwiatów, mchów, komarów, ptaków, ryb... Ta lista pęcznieje, muzyka rozpędza się. Armia stworzeń mówi swoimi imionami o prawie do istnienia. Rodzi się manifest nie do odparcia, mający moc przekonać nawet najbardziej zatwardziałych. Bo czy dla własnej wygody wolno nam niszczyć świat?

Lecz będzie jeszcze epilog pierwszej części, jeszcze pojawi się Branicki. "Jesteście wolni", krzyczy z wykrzywioną nienawiścią twarzą.

I brzmi to jak obelga, jak szyderstwo. A potem wchodzimy do sali teatru. Weselni goście siedzą w izbie bronowickiego dworku. Prawie nieruchomo -jak na portrecie sprzed ponad stu lat. W strojach krakowskich i w miejskich ubraniach z epoki. Mówią III akt Wesela w sposób bardzo wyciszony - akcentując sensy, stawiając na czytelność tekstu. Miałem wrażenie, jakby usiedli tu razem już po zakończonej imprezie, mówiąc przyciszonym głosem. Nie zmęczonym, ale właśnie rozluźnionym, nieco sennym, uwolnionym od jakiejkolwiek potrzeby odgrywania ról. Odsłaniającym nie grę, lecz to, co się mówi.

Teraz nie będzie już snów, upiorów, chochołów - mieliśmy ich co niemiara w pierwszej części. W takiej atmosferze spokoju i zaufania słowa, które dzisiaj często są tylko hasłami, brzmią czysto i prawdziwie. "A to Polska właśnie". Na koniec cała ta chata z jej gośćmi odsunie się w głąb sceny. Zastygną w bezruchu. Usłyszymy jeszcze o późniejszych losach postaci utrwalonych w dramacie Wyspiańskiego. Losach różnorodnych - pełnych poświęcenia czy całkowicie zanurzonych w codzienności. To co polityczne, zbiorowe, zdaje się ukazywać poszczególne twarze, odzyskuje indywidualność. Wesele staje się wspólną historią jednostek. I Cieplak chyba ogromnie cieszy się tą różnorodnością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji