Artykuły

Apel do artystów

Od kilku lat powtarzamy podobny rytuał. Spotykamy się (nie tylko z Leszkiem Bzdylem), rozmawiamy o nowych projektach i o tym, jakie są możliwości ich wsparcia finansowego ze strony urzędowej. Oczywiście wymaga to zainteresowania obu stron, zaś środowisko artystów teatru tańca nie zawsze to zainteresowanie wykazuje. W odpowiedzi na apel do włodarzy, apeluję do artystów: dajcie nam szansę, kupcie los (sprzedając trochę swej wolności). Bowiem wbrew temu, o co w podtytule spektaklu prosi Leszek Bzdyl - nie przestaniemy tak łatwo go kochać - na artykuł Mirosława Barana "Apel do włodarzy", odpowiada Władysław Zawistowski dyrektor Departamentu Kultury i Sportu Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego.

Odrobina zainteresowania - o którą nawołuje redaktor Mirosław Baran w artykule "Apel do włodarzy" (Gazeta Trójmiasto 28 sierpnia 2008) - z natury rzeczy powinna być obustronna. Nie tylko przywoływanych w artykule, w ślad za spektaklem Leszka Bzdyla, władz województwa i miasta, ale także samych artystów.

Nie miejsce tu na udowadnianie, że twórczość Leszka Bzdyla znana jest i ceniona od wielu lat, nie tylko przez włodarzy, ale i przez skromnych urzędników zatrudnianych także po to, by wspierać artystów, wskazywać im ścieżki i pomagać w tym, na czym się nie znają. Dotyczy to zresztą nie tylko Leszka Bzdyla, ale również całej grupy artystów reprezentujących to, co umownie określamy jako "teatr tańca", zjawisko cenne i w jakiś szczęśliwy sposób charakterystyczne dla naszego miasta i regionu, choć porównywanie go z bursztynem wydaje się dość tanim chwytem.

Leszek Bzdyl wybrał wolność artysty niezależnego i wybór ten należy uszanować. Nie chce włączać się w nurt życia instytucjonalnego, sam - ze wszystkimi konsekwencjami takiego stanu rzeczy - decyduje o tym, kiedy i komu pokaże swą nową produkcję. Sam również - do pewnego stopnia - decyduje o tym, kto może taką produkcję wesprzeć. Albo mówiąc inaczej - komu Leszek Bzdyl da szansę, by taką produkcję wesprzeć. Bo nie każdy może na takie "wyróżnienie" liczyć. Od kilku lat powtarzamy podobny rytuał. Spotykamy się (nie tylko z Leszkiem Bzdylem), rozmawiamy o nowych projektach i o tym, jakie są możliwości ich wsparcia finansowego ze strony urzędowej. A jest ich kilka. Można podjąć współpracę z którąś z istniejących instytucji kulturalnych (Państwowa Opera Bałtycka, Teatr Muzyczny, NCK, Żak) i w niej realizować swoje projekty. Oczywiście wymaga to zainteresowania obu stron, zaś środowisko artystów teatru tańca nie zawsze to zainteresowanie wykazuje.

Można poprzez stowarzyszenie wystartować w konkursie grantowym. Można wystąpić o stypendium Marszałka Województwa na realizację konkretnego projektu. Jedyne ograniczenia dla tych możliwości to konieczność działania z pewnym wyprzedzeniem czasowym i konieczność rozliczenia projektów (o realistycznych budżetach!). Chyba nie są to wielkie wymagania?

Można wreszcie pokusić się o stworzenie nowej instytucji kultury poświęconej teatrowi tańca. (Teoretycznie, gdyż podejmowane dotąd próby spełzły na niczym). Wymaga to przygotowania kompleksowej propozycji programowej i współdziałania przynajmniej znaczącej części środowiska. Bo przecież to nie urzędnicy opracowują programy artystyczne (i nie dla jednego artysty). Na tym się nie znają. Jednak wiedzą, że każde działanie w sferze kultury powinno być dziś niczym układanka, na którą składają się: ludzie (którzy kreują nowe dzieło), miejsce (by móc ćwiczyć i się pokazywać), fundusze (by w miarę spokojnie przygotować premierę), i znowu ludzie (którzy na dzieło to czekają).

W tej układance, obawiam się, brakuje przede wszystkim ludzi - zarówno liderów środowiska, którzy potrafią poprowadzić projekt od początku do końca, jak i potencjalnych widzów, którzy zapełnią stałą (nie okazjonalną, czy odświętną) widownię. Dotychczasowe doświadczenia są w tym względzie pouczające: nowy spektakl teatru tańca może w naszej metropolii zostać powtórzony 3-5 razy dla łącznie kilkuset widzów. Czy to wystarczy, by powoływać instytucjonalny teatr tańca ze wszystkimi ustawowymi konsekwencjami (etatyzacja, podległość regułom prawa pracy, nie mówiąc o dyscyplinie budżetowej i setkach szczegółowych przepisów)? Przecież właśnie od tych rygorów tacy artyści jak Leszek Bzdyl od lat uciekają. Jak widać niekonsekwentnie, gdyż przesłanie spektaklu "Opus pessimum, czyli nigdy nie mów mi, że mnie kochasz" jest dla mnie jasne: Leszek Bzdyl chciałby zarówno zachować wolność twórczą (czy "Opus" mógłby powstać np. w Operze Bałtyckiej?; raczej nie), jak i nie martwić się o jej koszta. Jest to zasadniczy problem prawie wszystkich artystów, choć nie wszyscy od razu tworzą na ten temat dzieła sceniczne.

O tym wszystkim z Leszkiem Bzdylem (i innymi twórcami) rozmawiamy już od kilku lat. Szkoda, że to bardziej monolog niż dialog. Póki co triumfuje bowiem wolność tworzenia (zauważmy, że "Opus" powstał w ramach marszałkowskiego stypendium), kiedy jednak przychodzi do rozmów o prawdziwych pieniądzach, zaczyna nam (urzędnikom) brakować partnerów. W odpowiedzi na apel do włodarzy, apeluję do artystów: dajcie nam szansę, kupcie los (sprzedając trochę swej wolności). Bowiem wbrew temu, o co w podtytule spektaklu prosi Leszek Bzdyl - nie przestaniemy tak łatwo go kochać.

Władysław Zawistowski dyrektor Departamentu Kultury i Sportu Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego

***

Szanowny Panie Dyrektorze!

Cieszę się niezmiernie, że ceni Pan pracę artystów związanych z trójmiejską sceną tańca równie wysoko, jak widzowie nie tylko na Pomorzu, ale w kraju i Europie. Wszystko wskazuje teraz na to, że przy odrobinie dobrej woli ze strony artystów uda się wypracować w naszym regionie długofalowy - a nie doraźny; grantowy czy stypendialny - plan wspierania i promocji ich pracy. Szczególnie, że Teatr Dada von Bzdülöw (którego tylko jednym z członków jest Leszek Bzdyl) instytucjonalizuje się - powołuje do życia stowarzyszenie, które za kilka tygodni powinno już formalnie działać. Mam nadzieję, że w tym samym kierunku pójdą, razem lub osobno, pozostałe teatry tańca. Będzie Pan miał zatem już niedługo okazję potwierdzić swoje słowa, według których głównym problemem przy wspieraniu teatrów tańca było nieposiadanie przez nie osobowości prawnej.

Nie podzielam jednocześnie Pana troski o brak widzów spektakli tanecznych. W tej chwili nie ma jednego miejsca w Trójmieście, które teatr tańca regularnie (to kluczowe słowo) by pokazywało. Wierzę, że stworzenie osobnej sceny z czasem wygenerowałoby stałą widownię. A jeżeli nawet spektakle miałyby być grane "3-5 razy dla łącznie kilkuset widzów", to nie widzę w tym problemu. Teatr tańca nie jest sztuką dla mas. W końcu ile osób słucha - wykonywanego zwykle raz - koncertu w Filharmonii Bałtyckiej? Wie Pan ile kosztowała premiera "Księżnej D'Amalfii" w Teatrze Wybrzeże i ile razy przedstawienie to zagrano? Czy fakty te przeszkadzają urzędowi marszałkowskiemu utrzymywać te instytucje?

Mirosław Baran

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji