Artykuły

Wchodzę w ciemno

JAN NOWICKI - jako felietonista Gazety Krakowskiej pisze o węgierskiej premierze filmu Marty Meszaros "Nie pochowany", z sobą w roli Imre Nagya.

Antoni Pawłowicz Czechow, w przypływie jak sądzę - szczególnego przygnębienia, powiedział, że chciałby dożyć chwili, kiedy jego opowiadanie dałoby się zmieścić na powierzchni nie większej od dłoni. I... nie dożył!

Nie wiem jaką dłonią dysponował genialny dramaturg, ale... swoją znam.

I teraz - dzięki rygorom, jakie stawia przede mną "Gazeta Krakowska" - przyglądam się jej z czułością i trwogą.

Budapeszt. Kino Corvin. Premiera filmu "Nie pochowany". Ze mną - jak powiadają - w tytułowej roli. No, to trzeba, po pierwsze, kupić czarną marynarkę. Pędzę do jednego z najbardziej renomowanych magazynów w mieście i nabywam. Kosztuje majątek. Ze zdziwieniem stwierdzam jednak, że przyodziewek nie posiada bocznych kieszeni. To znaczy z zewnątrz jest jakaś tam sugestia, ale w środku nic. Po prostu - nic! Kieszenie bez kieszeni!!

W tej sytuacji można wnioskować, że w droższym sklepie wiszą marynarki na ten przykład... bez rękawów. Nie mówiąc o tym najbardziej ekskluzywnym, gdzie biorąc cenę najwyższą, proponują człowiekowi marynarkę, powiedzmy... nie istniejącą.

No proszę, jeszcze ani słowa o premierze "Nie pochowanego", a już połowa dłoni zapisana. Pan chyba przesadził - Antoni Pawłowiczu.

Uraim! Szep leanyohljo estet. Jan Nowichi - vagyok. (Panowie! Piękne dziewczyny! Dobry wieczór. Nazywam się Jan Nowicki) - wygłaszam spocony do telewizyjnej kamery, za którą stoi przemieniona w słup soli dziennikarka, świadoma faktu, że są to moje pierwsze od trzydziestu lat, słowa wypowiedziane po węgiersku.

Pięknie jest żyć w drugiej ojczyźnie, w otoczeniu synów, wnuków, przyjaciół i nic nie rozumieć. Może tylko poza tym jednym przypadkiem, Kiedy człowiek zmuszony będzie krzyknąć po polsku - umieram! I nikt stosownie nie zareaguje. Chociaż... czyja wiem?

Ktoś mądrze powiedział, że dzieci nie powinny być przy naszym odejściu dlatego, żeby nam ktoś - broń Boże - nie wytrącił z rąk ostatniej szklanki herbaty.

Dwugodzinny seans "Nie pochowanego". Po nim długie milczenie widowni, w czasie którego byłem przekonany, że ludzie pod fotelami ostrzą noże, żeby poderżnąć twórcom gardła. A potem już tylko...

A/ długotrwałe oklaski.

B/ kwiaty, z którymi nie wiadomo co zrobić.

C/ klepanie po plecach.

D/ wywiady.

E/głód.

Bo po premierach - pod każdą szerokością geograficzną - tuż po artystycznym wzruszeniu w ludzi wstępuje demon wchłaniania, nakazujący w jakimś dzikim zapamiętaniu zjadać co możliwe ze szwedzkich stołów. Dotyczy to wszystkich. Od szykownie odzianych dam zaczynając, na niedożywionym studencie kończąc.

Jeszcze tylko wspomnienie napisów z twórcami filmu, do których zalicza się każdy. Także ci, którzy nie mieli z nim nic wspólnego - wszystko słusznie na podkładzie muzycznym "Requiem" Mozarta - i można zbierać się wreszcie do domu. Gdzie czeka bilet na samolot do Warszawy, w której tego samego dnia następna premiera. Tym razem teatralna. Ale o tym, w kolejnym felietonie.

Widzicie Państwo? Nic nie napisałem, a tekst sięga prawie łokcia.

Pan totalnie przesadza - Antoni Pawłowiczu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji