Artykuły

Dusza, seks

Nie dorobiły się, nie zamykają się w strzeżonych osiedlach. Nie zdziwaczały, nie paradują w kolorowych makijażach po ulicy, odgrywając dawne role. Jeszcze do niedawna wydawało się, że ich sława na dobre przebrzmiała. Pojawiały się raz na jakiś czas w "Rewii", w "Tele Tygodniu", w "Claudii". Ale to była tylko cisza przed burzą. Brylska zbiera owacje w Rosji, Nehrebecka wróciła z Belgii i zaczyna próby w Dramatycznym, Lothe konsekwentnie przebija się ze swoim teatrem przez szklany sufit warszawskich przyzwyczajeń - pisze Karolina Sulej w magazynie Exklusiv.

Kiedy przyjmowano Barbarę Brylską na Wydział Aktorski PWSTiF, członkowie komisji egzaminacyjnej podjęli decyzję jeszcze przed zakończeniem występu. - To piękna dziewczyna - szepnął ktoś z szacownego gremium. - A każdej kinematografii piękne dziewczęta są potrzebne jak sól. Seksbomba gwarantuje oglądalność. Ideał kobiety socrealistycznej to dziewczyna mocarna, androgyniczna, pozbawiona potencjału erotycznego. Po październikowej odwilży okazało się jednak, że kultura nie przetrwa bez odrobiny seksapilu. "Przekrój" drukował krzyżówki z "kociakiem", robiono pierwsze profesjonalne sesje modowe. Szła młodość - debiutujące aktorki, które dostawały nagle lukratywne angaże, nie były pewne swojego warsztatu, ale za to inni byli pewni ich urody. Chociaż soli nikt nie je jako osobnego dania.

Dziewczyny "do smaku" bywały tymczasem ponadprzeciętnie zdolne i warte większej sprawy niż role w komediach "małej stabilizacji" czy dekorowanie ekranizacji literatury polskiej. Na szczęście zarówno Barbarze Brylskiej, jak i Annie Nehrebeckiej oraz Jolancie Lothe udało się wymknąć ze swoich ciasnych emploi i stworzyć kreacje - aktorskie i prywatne - które skłaniają do zjedzenia beczki soli saute. Kiedyś widoczne jako gwiazdy, dziś wreszcie widoczne jako profesjonalistki w swoim zawodzie. Przeszły z sukcesem drogę, którą do tej pory musi przemierzyć każda ambitniejsza polska aktorka z "warunkami": od lali, która mówi "miau", po artystkę, której chce się słuchać, a nie macać ją po biuście.

I BÓG STWORZYŁ BARBARĘ

Była Brigitte Bardot bloku wschodniego, która chciała zostać Jean Moreau. Grała w filmach radzieckich, bułgarskich, NRD-owskich, czechosłowackich. Otrzymała Nagrodę Państwową ZSRR i zrobiła furorę jako bohaterka kultowej komedii Mosfilmu Ironia losu, która od 33 lat jest emitowana w sylwestrowe wieczory. Jej druga część wyświetlana właśnie w rosyjskich kinach stała się kasowym hitem i znów wywindowała Brylską na szczyty popularności. Okazało się, że Rosja postkomunistyczna potrafi ją obdarzyć takim samym uczuciem co Kraj Rad. W wyzwolonej Polsce tymczasem o Brylskiej cicho. Dobra passa zaczęła się dopiero od roli w filmie Bogusława Lindy Jasne błękitne okna. Wcześniej mogła liczyć tylko na pracę przy serialu Samo życie i starych przyjaciół. Rosyjski sukces otworzył jednak oczy i kieszenie producentom. Można oczekiwać, że Barbara na duży ekran powróci już na dobre jesienią. Zagra w komedii romantycznej Miłość na wybiegu u boku młodych gwiazd - Marcina Dorocińskiego i Patrycji Soliman. Aby umilić sobie oczekiwanie, możemy sięgnąć po biografię aktorki napisaną przez jej przyjaciółkę Barbarę Rybałtowską. Wielbicielki ekscytujących życiowych przypadków diw Hollywoodu nie będą rozczarowane.

Dla tak oszałamiająco pięknej aktorki jak Brylską wiek dojrzały stał się szansą na to, żeby widzowie wreszcie skupili się na jej warsztacie zamiast na walorach estetycznych, żeby przestała figurować w alfabecie PRL-u głównie pod hasłem "najpiękniejszy biust". Jeszcze w 2004 roku "Super Express" zatytułował artykuł o niej "Podarowałam dziewictwo nieznajomemu". Skupiał się ponadto głównie na wypowiedziach typu: "Z mężczyznami wszystko toczy się według scenariusza: wpierw patrzysz, potem dotykasz, a rozmawiasz dopiero, gdy jest już po wszystkim" lub, streszczając burzliwe małżeństwo z Ludwikiem Kosmala: "Wyobraźcie sobie, mąż ginekolog. Każdego dnia lezie do kobiet nie tylko z rękami". Obok zdjęcie Brylskiej w roli drapieżnej Kamy z Faraona, z obnażonymi piersiami.

Debiut w arcydziele Kawalerowicza stał się dla młodej Brylskiej przepustką do kariery, ale też ogromnym obciążeniem, które powiększyło się potem o rolę romantycznej Krzysi w "Panu Wołodyjowskim". Brylską została najpopularniejszą aktorką w kraju. Z gatunku takich, których plakaty chłopcy wieszają sobie nad łóżkiem i traktują w myśl piosenki Myslovitz

Z twarzą Marilyn Monroe. Kochał się w niej Zelnik, Olbrychski ją uwielbiał. Ubóstwiona swoją urodą przykrywała postacie, które budowała. Mogła przejmująco grać w "Anatomii miłości" u boku Jana Nowickiego i stworzyć pełną wyrazu kreację w "Albumie polskim", ale z "Anatomii miłości" pamiętana jest przede wszystkim scena erotyczna (film był uważany za pierwszy pornos w bloku sowieckim), a "Album polski" zupełnie odszedł w niepamięć.

Pierwszym rozczarowaniem była dla Barbary przegrana w wyścigu o rolę Oleńki w "Potopie". Zagrała ją Małgorzata Braunek. Dziewczyny poznały się na planie filmu "Diabeł" w reżyserii Andrzeja Żuławskiego, ówczesnego męża Braunek. Brylską zastępowała Braunek, która nie mogła grać ze względu na ciążę. Tuż przed końcem zdjęć, a zaraz po narodzinach małego Xawerego Żuławski ponownie zaangażował swoją żonę, nie powiadamiając nawet o tym Brylskiej. Sprawa odbiła się szerokim echem w środowisku filmowców i na Braunek patrzono krzywym okiem. Jerzy Hoffman postanowił pomóc nielubianej aktorce i zaangażował ją do swojego filmu zamiast hiperpopularnej Brylskiej, za którą nie przepadał. Losy Barbary i Małgorzaty połączyły się ostatecznie w tragicznym, niemal filmowym finale w 1993 roku. Xawery Żuławski, wracając samochodem znad morza z córką Brylskiej, modelką i aktorką Basią Kosmal, wypadł z drogi i wjechał w drzewo. On przeżył, ona zginęła.

Zrozpaczona Brylską pisała wiersze i udzielała wstrząsająco szczerych wywiadów, nawet do takich tabloidów jak "Rewia". Odsłoniła się jako człowiek i schowała jako aktorka. Do grania wracała powoli rolami w "Na dobre i na złe", "Samym życiu", epizodami w filmach. Po niedawnym rosyjskim sukcesie można śmiało stwierdzić, że wróciła na dobre. - Marzę o roli naprawdę dramatycznej - mówiła w 1970 roku. Ale, jak pisała Barbara Rybałtowska w biografii Brylskiej, najbardziej wymagające role, niestety, napisało dla niej życie. Chyba już czas pomóc polskiej B.B. zarezerwować dla dramatyzmu sferę filmowej fikcji. - Lepiej być ładną, bogatą i mądrą - stwierdziła w jednym z wywiadów. No pewnie.

LADY ANNA

Ostatnie sześć lat spędziła w Belgii, u boku męża ambasadora Iwo Byczewskiego. Promowała polską kulturę, przyjmowała na bankietach Andrzeja Wajdę, Normana Daviesa, prowadziła działalność charytatywną, wychowywała córki i tęskniła za krajem ojczystym. Była perfekcyjną panią domu dyplomaty. Przerwy od domowych obowiązków robiła tylko po to, żeby zagrać w Na dobre i na zle. Maż przyczepił do plakatu jednego z jej przedstawień gazetowy wycinek "To piekło żyć z aktorką". Niedawno powróciła z Brukseli do Polski i do ambitnego aktorstwa. Zaczyna próby w odnowionym, odmłodzonym Teatrze Dramatycznym i otwiera nowy rozdział w karierze. Kto powiedział, że awangarda jest zarezerwowana dla trudnej młodzieży? Mick Jagger też ma sześćdziesiątkę na karku... Niedzisiejsza dziewczyna. Kobieta ze sztychów. Nie maluje się, nie używa szminki. Podobno uwielbia pracować przy żniwach. Uśmiechnięta, dobra i kobieca, co zwykle czyta się: przyzwalająca, naiwna i uległa. Panna z białego dworku. Matka Polka. Ewig weibliche aus Polen. Takie określenia przylgnęły do Nehrebeckiej, której największym sukcesem i przekleństwem były role Anki w "Ziemi Obiecanej" i Maryni w "Rodzinie Połanieckich". Ale wbrew obiegowej opinii nie jest postacią z powieści Rodziewiczówny. Jej gesty i sposób mówienia przywodzą raczej na myśl angielskie aktorki starej daty: Julie Christie, Judy Dench, Hellen Mirren. Eleganckie, noblesse oblige, ale też dowcipne i praktyczne. Anna ma własne zdanie, które nie mieści się w żadnych formułkach, ani tych z lewa, ani tych z prawa. Patrzy z dystansem i na polskie zamiłowanie do przerabiania kobiet na symbole, i na feministyczne próby odzyskania tożsamości. - Nie jestem feministką, zbyt szanuję kobiety. Słowem feminizm jest opatrywane teraz wszystko, co jest złe, i wszystko, co jest dobre - mówi. - Chcę pozostać kobietą, ale nie chcę uważać, że jestem upośledzona, bo rodzę dzieci. Nikt nie wymyślił niczego bardziej odpowiedzialnego niż urodzenie dziecka. Choćby przez to jestem lepsza od mężczyzny, warta większego szacunku. Przestańmy startować z pozycji słabości. Przecież nawet biologicznie jesteśmy mocniejsze: nowo narodzona dziewczynka ma większe szanse na przeżycie niż chłopiec. I psychicznie także: mężczyźni wojowali, a kobiety musiały sobie radzić z prawdziwym życiem. Niektóre dzisiejsze dziewczyny trochę się zapędziły, zrobiły z siebie karykatury. Kiedyś widziałam, jak dwie studentki biły się w środku nocy, a chłopak rozdzielał je, rozdzielając jednocześnie swoje łaski. A wolność różni się przecież od rozwydrzenia. Chęć wyemancypowania się przesuwa się w nieodpowiednie obszary - podkreśla. Anna wyemancypowała się ze środowiska aktorek dekoracyjnych, kiedy historia postawiła ją przed wyborem: grać, ale pod rękę z systemem, nie grać, ale zachować twarz. - Jeżdżąc po Polsce i recytując poezje, czułam energię i bliskość z widownią, jakiej nigdy nie dałby mi ani film, ani teatr. Miałam poczucie, że trzy słowa i tłum jest ze mną. Nie ma teraz tak intensywnych kontaktów społecznych, ale przecież walczyliśmy o normalność. Teraz wszystko wolno, tylko dzieci wołają: mamo, czemu mnie na to wszystko nie stać. Przecież świat stoi otworem, ja muszę mieć to i to, należy mi się... Potrafimy pięknie mówić, tylko żeby nikt, broń Boże, niczego od nas nie wymagał. Wciąż nie mamy świadomości, co znaczy słowo wolność - przekonuje Nehrebecka. Teatr Dramatyczny przyjął pod swoje skrzydła Siłaczkę. Polacy, jeszcze jeden wysiłek!

URANOWA RUDA

Od ponad 20 lat istnieje, a od kilkunastu ma stałą siedzibę w Pałacu Szustra na warszawskim Mokotowie mały, 40-osobowy teatr. Tworzą go dwie osoby i deus ex machina - monitory, projektory, kable. To pierwszy i jedyny wideoteatr w Polsce, który nieprzerwanie prowadzi dyskretną teatralną rewolucję zagłuszany faworyzowanymi przez media eksperymentami modnych reżyserów. Zrealizowali już kilkanaście przedstawień - niektóre grane są od kilku lat. "Wariacja na tematy antyczne Alkestis", przejmująco osobisty "Akt-orki", egzotyczne "Kabakai". "Doskonale umiejscawiają swoje przedstawienia między materialnością realnej przestrzeni scenicznej a wirtualnością obrazów, pomiędzy rzeczywistą obecnością aktorki a telematyczną wideozjawiskowością jej samej oraz jej fantomatycznych partnerów" - pisał światowej sławy medioznawca Ryszard Kluszczyński. Swój teatr nazwali Poza. O ile większość ludzi sceny z upodobaniem pozy przyjmuje, Piotr Lachmann i jego aktorka oraz partnerka życiowa Jolanta Lothe z upodobaniem pozy dekonstruują i szukają w nich prawdy. Są zawsze poza modą. Trudno o większą zaletę. Teraz, kiedy polski teatr wreszcie przechodzi korzystną przemianę, warto zobaczyć, że możliwe jest robienie awangardy bez lansu. Nie zaskakuje też zadowolenie Jolanty z przebywania daleko poza filmowym światkiem, który nigdy nie miał jej do zaoferowania nic oprócz ról niefrasobliwych cycatych panienek, głupiutkich przyjaciółek głównej bohaterki, czy blondpoczciwin o złotym sercu. Zdobyła popularność, szczególnie na prowincji, jako bohaterka serialu "Doktor Ewa", ale reżyserzy wciąż "patrzyli jej w oczy". W "Rejsie" przechadzała się w kostiumie kąpielowym, i to wystarczyło, żeby dysputy na temat jej biustu trwały do dziś. Ratował ją teatr i współpraca ze świetnymi reżyserami: najpierw z genialnym Józefem Szajną, a potem ze swoim mężem Helmutem Kajzarem. Kajzar zobaczył w niej aktorkę, nie tylko charakterystyczną aktoreczkę o dobrych "warunkach", którą widział w niej film, lub "tworzywo wizualne", które widział we wszystkich swoich aktorach Szajna. W sztukach Kajzara mogła tworzyć prawdziwie pełnowymiarowe postaci. Nie chciała już grać u nikogo innego. Kiedy zmarł, została bezrobotną samotną matką.

Nie na długo. Przyjaciel Helmuta, niemiecko-polski poeta i tłumacz Piotr Lachman, podszedł do Jolanty na pogrzebie i już został. - Na początku jej uroda specjalnie mnie nie pociągała, blondynka z przymiotami ciała... dziwnie też drażnił mnie stukot jej obcasów, ale w końcu przywołała mnie jak Kirke Odysa - mówił potem w wywiadach. Razem stworzyli wyjątkowy związek i wyjątkowy teatr. Jak pisały "Wysokie Obcasy": "W 1976 r. w spektaklu Hanuszkiewicza Mickiewicz leżała na szezlongu i mówiła z wileńskim akcentem Dobranoc, już dzisiaj nie będziem bawili. W 1987 w spektaklu Piotra Lachmanna "Kajzar - fragmenty" wjeżdżała na scenę wielkim złotym wozem i wznosiła się na wyciągach". Nauczyła się wyśmiewać niezdrową fascynację jej biustem. W spektaklu "Akt-orki" własnoręcznie maluje na piersiach naiwne dziecięce buzie. "Robię to świadomie i nie czuję się uprzedmiotowiona - podkreślała - bo w ten sposób stwarzam metaforę postaci (...). Niemiecka redaktorka opisała tę scenę jako zachwycający poród obrazu. W Polsce nikt nie odważył się jej skomentować". Kiedy po raz pierwszy właściwym było skoncentrować się na piersiach Lothe, krytyka zbyła scenę zażenowanym milczeniem.

Jolanta dba o swój image aktorki elitarnej niezależnie od tego, jaki spadek popularności miałoby to ją kosztować. Nie przeszkadza jej, że właściwie nie istnieje w świecie celebrytów, nawet tych przebrzmiałych. Zrozumiała, że los filmowej ikony dla mas bywa więzieniem, natomiast intymna praca nad maską i kształtowanie jej dowolnie, nawet jeśli ogląda to tylko dziesięć osób, jest dla aktora doświadczeniem nie do przecenienia. Piotr Lachmann: - Nazywam czasem Jolantę uranową rudą - przywołując Marię Curie-Skłodowską - ze względu na jej niesamowite promieniowanie.

DOLA IDOLA

Promieniowanie, star quality - narodziny gwiazdy zawsze owiane są tajemnicą. Dlaczego akurat ta lub ten? Każda epoka potrzebuje swojej twarzy. Każdy aktor, który u progu kariery marzy o statusie ikony, na koniec pragnie tylko uciec "z gębą w ręku". W rodzącej się w latach 60. kulturze konsumpcyjnej kolekcjonowanie fotosów aktorów i aktorek było jedynym sposobem, w jaki nastolatki budowały świat swoich wyobrażeń o dorosłej, atrakcyjnej kobiecości czy męskości. Istniała też ogromna potrzeba posiadania "swoich" gwiazd: "naszej" Brigitte, "naszej" Loren, "naszej" Vitti. Aktorzy byli zmuszani do kreowania swojego wizerunku na modłę zachodnią, wciąż jednak zachowując socjalistyczny entourage i szafę. Większość dziewcząt nie umiała się malować i ubierała się w bezkształtne worki. Kobiety, które pojawiały się na ekranie "zrobione", byty ich jedynym lustrem. Na aktorkach spoczywała więc wielka odpowiedzialność - nie była to jednak odpowiedzialność warsztatowa, ale odpowiedzialność za utrzymanie statusu symbolu. Długo nie udawało im się uwolnić spod presji cudzych oczekiwań. Kiedy się postawiły - zostały zapomniane, nie było dla nich ról. Dopiero po latach zrozumiały, że może straciły szansę na stanie się idolkami mas, ale uciekły z gębą z ręku. Wielu aktorkom nie udała się ta sztuka i zginęły gdzieś w mrokach PRL-owskich produkcyjniaków. W epoce gloryfikacji przeciętności, w której publikę najbardziej interesuje to, co zjadła na śniadanie gwiazdka telenoweli, zarówno Nehrebecka, jak i Brylska i Lothe mają wreszcie nie tylko wiele do pokazania, ale także wiele do powiedzenia.

Na zdjęciu: Barbara Brylska w filmie "Album polski", 1970 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji