Artykuły

Kamikadze robi teatr

- My robimy nowe miejsce. Teatr Jandy jest teatrem gwiazdy, ona jest zjawiskiem, sama w sobie jest instytucją i stworzyła go wokół siebie. Ja nie jestem instytucją. Ja jestem po prostu aktorką, nigdy nie byłam gwiazdą. Znalazłam natomiast ludzi i możliwości, które uruchamiają zupełnie nowe myślenie o teatrze prywatnym - mówi Anna Gornostaj, właścicielka Teatru Capitol w Warszawie.

Paweł Waliński: Jest Pani altruistką? Anna Gornostaj: W jakim sensie? - Otwarcie prywatnego teatru to nie jest dochodowy interes. - Nie będę mówić, że jesteśmy z mężem specjalnymi altruistami, ale też wiem, że my na tym teatrze nie zarobimy. Więcej - musimy się bardzo starać i być tu przez długi czas. - Ile? - Według naszego biznesplanu 8-10 lat, żeby sobie odrobić poniesione nakłady. Ale nas bawi tworzenie tego miejsca i to, co będzie się działo wokół niego. Otworzyliśmy teatr bez żadnej pomocy i bez żadnych dotacji i nie chcemy go za pół roku zamykać. - Topi Pani własne pieniądze w tak ryzykownym przedsięwzięciu? - Prawdą jest, że z mężem otrzymaliśmy spadek i wszystko włożyliśmy w teatr.

Krystyna Janda przetarła szlak?

- Jasne, że Krysia była pierwsza, wielka, i pokazała, że można. Ale moje myślenie nie miało takiego podłoża, że komuś się powiodło, więc mnie się powiedzie. Ja zawsze chciałam zrobić coś takiego. I nadal nie wiem, czy mi się powiedzie. Teatr Krysi Jandy jest zupełnie innym zjawiskiem niż nasz. I właśnie ta różnorodność kulturalna jest fantastyczna.

My robimy nowe miejsce. Teatr Jandy jest teatrem gwiazdy, ona jest zjawiskiem, sama w sobie jest instytucją i stworzyła go wokół siebie. Ja nie jestem instytucją. Ja jestem po prostu aktorką, nigdy nie byłam gwiazdą. Znalazłam natomiast ludzi i możliwości, które uruchamiają zupełnie nowe myślenie o teatrze prywatnym.

Capitol na tyłach placu Bankowego jest wymarzonym miejscem...

- Tak, jest tu sala widowiskowa, znakomicie zbudowana, z amfiteatralną widownią, wygodna. Krysia Janda męczy się z ilością miejsc, natomiast tutaj nic nie trzeba było robić. Scena jest miła i urocza, aktorzy czują się, jakby grali tu sto lat. Rewelacyjna akustyka, z kabiny projekcyjnej wyjęliśmy z kolei cudowną lożę VIP-owską, z której zrobiliśmy małą scenę. Było tu fatalne, koszmarnie wielkie zimne foyer. Przebudowaliśmy jena klub muzyczny, to teraz znakomita przestrzeń pod działania artystyczne, nie tylko teatralne. Chciałabym, żeby to było też miejsce przyjazne miastu - wykorzystywane pod takie właśnie wydarzenia. Nie ma wokoło sąsiadów - nie przeszkadzamy nikomu, jest parking, fenomenalny dojazd. Zbrodnią jest, żeby takie miejsce w centrum Warszawy zionęło pustką. I to był główny i szczery powód, żeby ten lokal wydzierżawić i zrobić to, co zrobiliśmy.

To jest wymarzone miejsce także dla deweloperów.

- No tak, mam obawy, że niedługo tu wejdzie jakiś deweloper, który będzie chciał zbudować ogromny budynek i nie będzie brał pod uwagę żadnych racji - ani kulturalnych, ani prywatnych. Tak jak stało się z Teatrem Nowym.

Na urzędników Pani nie liczy?

- Mam do nich pewien żal, że oni się za mało angażują się w to, że powstało nowe miejsce związane z kulturą. A my to zbudowaliśmy własnymi rękami. I mam nadzieję, że kiedy my odejdziemy, zostawimy teatr innym reżyserom, dyrektorom. To jest moje marzenie i tak bym chciała. Bo to miejsce poza walorem związanym z położeniem ma kolejny - jest piękne. O to nam chodziło.

Ale - na szczęście w tym kontekście - stan prawny budynku jest zagmatwany, a deweloperzy wolą grunty o jasnej sytuacji prawnej.

- Z moich informacji wynika, że budynek należy w połowie do miasta, w połowie do Stowarzyszenia Polska-Wschód. I chwała im za to, że chcieli to wydzierżawić na takie cele. A jaki będzie cel urzędniczy, myślę, że sami urzędnicy tego nie wiedzą. Nam zależałoby, żeby w świadomości urzędników i miasta stało się jasne, że cel naczelny - to, że tu powstał teatr - powinien być ważny i brany pod uwagę.

Zawsze ktoś może powiedzieć, że miasto musi się rozwijać i rozbudowywać.

- Rozwój to nie tylko nowe budynki, to także miejsca kulturalne. A tych miejsc nie przybywa. Mało tego - te miejsca się zabiera w sposób okrutny. I kto ma o to walczyć, jeśli nie mieszkańcy? Przecież urzędnicy to lekceważą. Zabrano Teatr Nowy, jest tam sklep Albert. Zniszczono kino Skarpa, co jest dla mnie absolutnym skandalem. Buduje się w zajezdni teatr dla pana Warlikowskiego, ale nie wiadomo, kiedy się wybuduje. Operetka Warszawska tuła się po mieście, dwa razy na miesiąc gdzieś pojawia się spektakl. Sinfonia Varsovia nie ma swojego miejsca. A czeska Praga -mniejsza metropolia ma 400 teatrów i trzy opery. Więc czy my możemy się nazywać miastem europejskim? My z mężem jesteśmy poniekąd kamikadze - uderzyliśmy w interes zupełnie niepewny.

Liczy Pani na dotacje?

- Startuję w konkursach teatrów offowych, nieinstytucjonalnych. Nagrodą jest dofinansowanie na działalność artystyczną. Jak miałam mały teatr offowy na Żoliborzu, to dostawałam bez problemu pieniądze, będąc fundacją i robiąc fajne rzeczy. I nadal robię fajne rzeczy, ale nagle przestano brać pod uwagę nas jako teatr Capitol przy dotowaniu.

Dlaczego?

- Wszyscy-Janda, Słobodzianek, Instytut Teatralny - dostali pieniądze, a mnie ich odmówiono, mówiąc, że jestem nowa. A ja nie jestem nowa - moja fundacja działa od dwóch lat i zdążyła się już uwiarygodnić - od Rzecznika Praw Dziecka dostałam medal Pro Infantis Bono, mnóstwo podziękowań od burmistrzów dzielnic, więc to nie jest tak, że ja jestem królikiem z kapelusza. Komisja, która przydzielała w tym roku dotację, znów mi odmówiła, mówiąc, że nie mam możliwości zrealizowania tego projektu. To kto ma taką możliwość, jeśli nie ja, mając własną scenę? Mały offowy teatr? Coś bardzo niedobrego się ostatnio dzieje z instytucjami przyznającymi dotacje. Potwierdzają to zresztą urzędnicy z Biura Kultury. Finalnie dostaję minimalne pieniądze na produkcje teatralne, a potem muszę już sama walczyć o sponsorów albo wyciągać pieniądze z własnej kieszeni. Przy "Bajkach robotów" aktorzy i reżyser pracowali za darmo. Dostaliśmy pieniądze tylko na scenografię, kostiumologa i muzykę. Tak wyglądają realia prowadzenia prywatnego teatru. Stąd mamy nadzieję, że wspólnicy prowadzący klub będą się trochę dokładać do teatru, bo w drugą stronę to raczej niemożliwe.

Rozumiem, że to klub ma utrzymać teatr?

- Oczywiście, tak naprawdę klub jest po to, żebyśmy jutro nie zbankrutowali. Chcemy robić teatr przyjazny dla widzów. Spektakle dla młodzieży, jak ostatnio "Bajki robotów", bo przedstawień dla młodszych nie ma, a ich trzeba wychowywać teatralnie. Wieczorem spektakle dla dorosłych, a potem, by widz pozostał z nami, będziemy grać koncerty. Różne, 45-minutowe, godzinne, jazz, recitale, prezentacje młodych artystów. A potem zapraszamy do zabawy klubowej - przy różnej muzyce. Poza tym atrakcje i niespodzianki rodem z Moulin Rouge, West Endu. Poza tym wnętrze jest "inne" - nie ma takiego w Polsce. Ludzie, widząc je po raz pierwszy, są zszokowani. Tu mają się dziać rzeczy zaskakujące formą, ale i rzeczy dla każdego - to ma być teatr przyjazny dla ludzi. Z uśmiechem. Spektakle mają być sympatyczne, koncerty wciągające, didżeje z najwyższej półki.

A jak się nie uda?

- Uda się. Kiedy zaczynałam pracę nad "Dziećmi mniejszego Boga" Marka Medoffa, wymarzyłyśmy sobie z reżyserką, Marią Ciunelis, że zrobimy to tak, jak chciał autor. Osoby autentycznie głuche grają role głuchych. Wszyscy pukali się w głowę, że to niemożliwe - obeszłam 60 procent scen w Warszawie i dyrektorzy pytali, czy oszalałam. A myśmy to zrobiły. Spektakl okazał się hitem, przyjął go teatr Ateneum. Okazało się, że jednak można. Dlaczego na przykład w Warszawie nie ma teatru z językiem migowym? I nagle ja ze swoim Broadwayem i West Endem to robię. I co? I można? Tu chodzi o to, żeby coś robić, a nie działać tylko na pozór. Będziemy wystawiać rzeczy zaskakujące, ale i na zawodowym poziomie. To nie jest eksperyment. Tak jest na świecie. Ale i oni, żeby się utrzymać, muszą być atrakcyjni, konkurencyjni. Trzeba wyjść z takiej przaśności teatru na sznur, patyk i kijek. Tu już od wejścia ma zaczynać się bajka. Wyjście do teatru ma być świętem.

Ale ta przaśność jest obecna na każdym kroku.

- I trzeba to zmieniać. Mąż zaraził mnie społecznym myśleniem o Warszawie - kiedy coś się tu dzieje, on jest podniecony jak małe dziecko. To się wysysa z mlekiem matki. Bo tylko działaniem społecznym można coś zrobić. Mąż jest rodowitym warszawiakiem z dziada pradziada i dla niego stolica jest ogromnie ważna. Jego rodzina jest od pokoleń związana z tym miastem. Część naszego spadku jest właśnie po dziadku męża, który miał tu prestiżową firmę produkującą śmigła lotnicze. I oczywiście mu to wszystko odebrano. Ale że dziadek był dzielny i przez całe życie walczył o swoją własność, to dzięki temu my mieliśmy tony papierów i wszystkie dokumenty. Sami też toczyliśmy różne walki w sądach, przez dwadzieścia lat, ale jakoś to zaowocowało.

Nie boi się Pani, że komuś teatr się nie spodoba, że z mniej lub bardziej absurdalnego powodu zaprotestuje?

- Powinno być tak jak na całym świecie - centrum powinno być miasteczkiem kultury, kawiarni, rozrywki. Byłam ostatnio w Singapurze, gdzie takie miasteczko stworzono, i tam jest fantastycznie, bo kiedy zbliża się wieczór, wszyscy mieszkańcy zamykają mieszkanie na klucz i cały Singapur tam jedzie. Nie ma problemów z mieszkańcami, z hukiem, hałasem. A u nas wszystkim wszystko przeszkadza. Nie możemy mieć w centrum lokali, restauracji, barów, bo przecież ktoś tam mieszka im może to przeszkadzać. Zbliża się wieczór, wszystko pozamykane, szaro, ciemno, brudno. A z drugiej strony narzekamy na brak życia nocnego. Trzeba uświadamiać mieszkańców. Ludzie, jeżeli to wam przeszkadza, to trzeba się stamtąd wyprowadzać. Ja się wyprowadziłam. Mieszkanie w centrum działa na zasadzie "coś za coś". A my ciągle nie potrafimy tego zrozumieć i mamy pretensje do wszystkich o wszystko.

To kwestia mentalności?

- Proszę pojechać do innych stolic. Tam to jest przemyślane, uświadamiane, mieszkańcy zdają sobie sprawę z tego, z czym wiąże się mieszkanie w centrum. Tam się to pokazuje w telewizji, lokalnej prasie. Omawia się, co tam będzie. Pokazuje różne warianty, proponuje, przyzwyczaja ludzi do faktu, który ma zaistnieć, a u nas urzędnik nie myśli. A nawet jeśli myśli, to bezład administracyjny go poraża. Wspaniale pracuje mi się na przykład z władzami Żoliborza w kwestii Fortu Sokolnickiego. Władze pozwoliły mi i kilku innym podmiotom tam wejść i robić coś, co przyzwyczai mieszkańców, że tam będzie miejsce "kulturalne". I widzę, jak burmistrz i urzędnicy mają dobrą wolę, że chcą tam zrobić wiele rzeczy, ale też jak ich samych ten bezwład poraża, bo nie mogą doprowadzić planu zagospodarowania przestrzennego do końca nie ze swojej winy, ale z powodu przepisów administracyjnych Nagle zrozumiałam, że problem polega na przepisach braku możliwości skrócenia pewnych decyzji - przetargowych, decyzyjnych... No i ostatecznie z tego korzysta deweloper albo osoba prywatna. Choćby plac Wilsona. Zanim administracja zdążyła się ze wszystkim uwinąć, tam już stały same banki. A wola urzędników była dobra -żeby tam stworzyć centrum kulturalne. I urzędnik, nawet jeśli potwornie chce, nagina całą rzeczywistość, to zaraz zbiera się 18-centymetrowe pudełko z donosami. A dlaczego pominął procedury, a dlaczego wpuścił fundacje?

W Warszawie brakuje miejsc, które tworzą klimat.

- Właśnie. Kiedy słyszę o planach wyburzenia Rotundy, to serce mi krwawi. Bo tu nie chodzi o to, że ona jest piękna, ale ma - krótką, bo krótką - tradycję, która jest zakodowana w głowach mieszkańców. Postawienie kolejnego biurowca to pomysł dramatyczny. Tam powinno powstać dzieło sztuki, a nie kolejny ołówek idący w górę. Nie można iść na skróty - człowieka trzeba zmusić do myślenia. Żeby tworzyć nowe jakości. Sztuka jest dla ludzi i przede wszystkim ma być dla ludzi, więc trzeba zobaczyć, jak sztuka na ludzi oddziałuje. Może być kontrowersyjna, ale musi się o niej mówić.

Jak o wieżowcu Libeskinda?

- Tak, bo to się będzie oglądać. To jest obiekt godny zainteresowania. I w takiej sytuacji jest dziełem sztuki. Ale jeśli ktoś stawia zwykły klocek, to to nie jest sztuka, tylko kalanie architektury.

Czyli więcej sztuki, mniej biurowców?

- Tak powinno być. Miejsca kulturalne tworzą charakter i są niezbędne miastu, są niezbędne jak oddech. Bo bez tego stajemy się miastem bezdusznym.

***

Anna Gornostaj. Aktorka teatralna i filmowa. Od 1983 : roku do dziś w teatrze Ateneum. Urodzona w Warszawie. Grała m.in. we "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", ; w "Pensjonacie Pod Różą" i "CK. Dezerterach".

Na zdjęciu; Anna Gornostaj na otwarciu Teatru Capitol.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji