Artykuły

Hit na początek

"My Fair Lady" w reż. Macieja Korwina w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Dobromiła Jaskot w Gazecie Wyborczej - Bydgoszcz.

Nowy sezon artystyczny w Operze Nova rozpoczął się z rozmachem. "My Fair Lady" to spełnienie życzeń współczesnego widza - pełen swobody, wdzięku i urokliwego humoru romans.

Najnowsza realizacja to muzyczny spektakl dla każdego, kto chciałby oderwać się od stresującej rzeczywistości i nużącej codzienności. Przez chwilę widz może zaczerpnąć przyćmionego powietrza XIX-wiecznego Londynu, mieniącego się barwnymi falbanami kobiet z wyższych sfer lub też poczuć swąd ulicznych nędzników.

W znakomitych kreacjach wokalno-aktorskich świetnie odnalazła się młoda aktorka-śpiewaczka Aleksandra Meller, wcielona w rolę nieokrzesanej, krzykliwej, "wspaniale wulgarnej" kwiaciarki z przedmieścia, późniejszą Madame Doolittle. Podobnie zresztą Marek Richter w równoległej roli pierwszoplanowej - Profesora Higginsa. Ten duet, podobnie jak i reżyser oraz choreografka związani są lub byli z Teatrem Muzycznym im. D. Baduszkowej w Gdyni.

Musicalowe role były też nie lada wyzwaniem dla artystów Opery Nova, którzy, jak można było rozpoznać, znakomicie odnaleźli się w swoich nietypowych wcieleniach, wymagających od solistów oraz chóru swobodnego tanecznego poruszania się po scenie, zaś od tancerzy oprócz podskoków, piruetów i salt - dialogu z solistami!

Fabuła prosta, acz urzekająca. Intrygi miłosne nierzadko figurują na deskach teatralnych bądź operowych. Historia młodego londyńskiego "Kopciuszka" może jednak wzruszyć i rozczulić. Libretto powstało na podstawie sztuki irlandzkiego dramaturga Bernarda Shawa: "Pigmalion. Przygoda romantyczna w 5. aktach", która odniosła niebywały sukces jako filmowa adaptacja "My Fair Lady" w roku 1956. Stąd też zaczerpnięto materię brzmieniową do bydgoskiego spektaklu. XIX-wieczna historia to swoista metafora mitologicznego cypryjskiego króla, Pigmaliona, który, wyrzeźbiwszy niebywale piękny posąg kobiecy, zakochał się w nim. Siła miłości była tak silna, że Afrodyta postanowiła tchnąć w posąg życie, zamieniając go w prawdziwą kobietę. W sztuce owym "martwym" posągiem jest Eliza Doolittle, której to upiorne maniery stają się przedmiotem zakładu dwóch dżentelmenów, dokładających wszelkich starań do przekształcenia ulicznej kwiaciarki w damę. Są niczym "para dzieciaków, bawiących się żywą laleczką". Ta nowo narodzona dama, niegdyś naiwnie marzycielska, przyśpiewująca, z koszem pełnym kwiatów, "O, jak fajnie byłoby ", nabiera przekonania o własnej wartości i, mimo nabytych w przeszłości kompleksów, słyszy "Ulice będą pełne zwłok twoich adoratorów". Dla słuchaczy bohater, początkowo znieważany przez dziewczynę, "Higińszczak", okazuje się jej wybrankiem. Nie jest to wielkim zaskoczeniem, aczkolwiek niejedna łezka u publiczności się polała

Wzruszenie wzruszeniem, ale nie zapominajmy, że "My Fair Lady" to spektakl o ogromnej dawce humoru, często obecnego nie tylko słowem, ale i gestem - na wzór świata współczesnej animacji o gwałtownych zmianach nastrojów, tempa akcji i muzycznych stylów, o niejednokrotnie karykaturalnych, wręcz komiksowych ruchach, jak przystało na prostą historię postaci o charakterach czarno-białych, niczym z bajki, która obiecuje happy end.

Czarno-białe postaci nabrały rzeczywistych kolorów głównie dzięki Barbarze Ptak, kostiumolog o zasłużonej sławie, której to kreacje można było już podziwiać chociażby w takich filmach jak: "Nóż w wodzie", "Faraon", "Ziemia obiecana", a niejednokrotnie na światowych scenach operowych. Odległy naszym czasom Londyn ożywiony został w sposób odważny i wyrafinowany przez doświadczoną w formach musicalowych choreografkę Joannę Semeńczuk, zaś nastrój uzupełniało stonowane ciepło przytulnego apartamentu Higginsa, autorstwa Jerzego Rudzkiego, oraz surowe ulice z czytelnym obrysem kamienic, co doskonale korespondowało z futurystycznymi strojami - odrobiną szaleństwa - jak powiada kostiumolog. Całość nadzorowana przez Macieja Korwina, perfekcyjnie umiejscawiającego bohaterów w operowej przestrzeni, a przygotowana pod kierownictwem artystycznym Macieja Figasa. Nie zabrakło również broadwayowskiego akcentu w postaci okrągłych poświat reflektorów, osnuwających solistów. Odświeżającym tonem przywrócili nam z pamięci przeboje z lat 50. autorstwa Frederica Loewego i Alana J. Lernera. "Mały szczęścia łut" czy "Przetańczyć całą noc" przyjęte zostały nie tylko gromkim aplauzem, ale i wtórowaniem do rytmu. Melodie, które ponownie będą nam jeszcze długo rozbrzmiewać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji