Artykuły

Cóż to za hece!

Urodzona we Lwowie. Mamusieńka śpiewa w operze i operetce lwowskiej. Tatuńcio - aktor, dyrektor wędrownej trupy komediantów Galicji wschodniej. Córuńcia kończy Cesarsko-Królewską Akademię Muzyczną w Wiedniu, klasę fortepianową, wokalistykę i dyrygenturę. ANDĘ KITSCHMAN wspomina Marta Stebnicka.

Urodzona we Lwowie. Kiedy? Dawno. Nie bądźmy zbyt dokładni. Mamusieńka śpiewa w operze i operetce lwowskiej. Tatuńcio - aktor, baryton opery i operetki lwowskiej, reżyser i tłumacz librett, dyrektor wędrownej trupy komediantów Galicji wschodniej.

Córuńcia kończy Cesarsko-Królewską Akademię Muzyczną w Wiedniu, klasę fortepianową, wokalistykę i dyrygenturę. Śpiewa na zakończenie studiów na scenie wiedeńskiej "Traviatę". Publiczność płacze... ze śmiechu.

Tak, to była klapa kompletna! Ten wybuch śmiechu będzie mi towarzyszył całe życie, tylko w innych okolicznościach. Chciałam zostać kompozytorem poważnej muzyki i poważnym dyrygentem - zostałam "Kitschmanką", "Andą" na scenkach kabaretowych od 1915 roku... Była wojna, musiałam zarabiać na życie, a w kabarecie dobrze płacono. Byłam aktorką, śpiewaczką, kompozytorem, akompaniatorem, kierownikiem muzycznym. Sama sobie pisałam teksty i śpiewałam. Publiczność polubiła mnie i moje piosenki. Stałam się szybko znana, potrzebna, uwielbiana, a nawet rozpieszczana...

A najpierw, kochana pani Ando, był 1913 rok. Skandal! Zgorszenie! Za pulpitem dyrygenckim operetki warszawskiej kapelmeister w spódnicy! Baba! Mam gazetę wiedeńską z tego roku opisującą to wydarzenie, ze zdjęciem Andy Kitschmann. Młodziutka, cieniutka w pasie jak osa, w eleganckiej ciemnej aplikowanej koralikami sukience, w ręce trzyma batutę, oparta o pulpit z nutami. Buziaczek pulchniutki, a z oczu widać, że ta panienka ostro patrzy na świat.

W tym samym roku jako "kapelmistrz" w teatrze "Nowości" prowadzi orkiestrę do baletu, w którym tańczy niejaka panna Apolonia Chałupiec - późniejsza słynna Pola Negri.

Był maj 1960 r., kiedy przyszłam po raz pierwszy na lekcję do maestricy.

Okno pokoju, w którym mieszkała pani Anda, było zieloną plamą bluszczu i paproci, a w szparce między schodzącymi się firankami ogród oo. kapucynów. Na parapecie ptaki - a na gałęzi drzewa wszystkie pory roku. W szybę wpatrzona twarz starej kobiety w bardzo grubych okularach.

Kraków. Ulica Świerczewskiego 17, II piętro. Drzwi na prawo. Dziś ulica Studencka. Pani Anda nie wychodziła już z mieszkania.

Proszę pani, jak można zejść po tych stromych, źle oświetlonych, obrzydliwych schodach, trzymając w jednej ręce torebkę, w drugiej parasolkę, mając na nogach darowane buty o fasonie, do którego nie zdążę się już przyzwyczaić. Są tak nieeleganckie.

Drzwi dokładnie zamykała na zamek, zasuwę żelazną i łańcuch. Ciemna sień i dwa maciupeńkie pokoiki, które pani Anda całkowicie wypełniała swoimi obfitymi kształtami. Pokój, który nazywała sypialnią, to łóżko i na taborecie telefon. W boczną ścianę wgnieciona stara szafa. O drugim pokoju mawiała "salon do pracy i konwersacji". Ten "salon" kończył się po dwóch dużych krokach ścianą zalepioną fotografiami. Pianino, a przy nim fotel z zawieszoną draperią swetra, na poręczy lisia skórka z resztką ogona. Kiedyś musiała po królewsku zdobić wspaniałe kształty artystki. W kącie stały - gdzieś tam - te nieeleganckie buciorzyska. Któregoś dnia pani Anda wspominała pantofelki robione na zamówienie u mistrza sztuki damskich buciczków, Hałuszczyńskiego, przy ulicy Kruczej 48 w Warszawie.

Ho, ho! To były pantofelki! Mogłam sobie pozwolić nawet na tupanie nogami ze złości, jak mi się coś nie podobało, albo rzucić bucikiem w dyrektora, kiedy nie wykazywał ochoty do wypłacenia mi należnej gaży...

W kącie pokoju parawan (chyba dobrze pamiętam). Za nim stoliczek z maszynką elektryczną, czajnik, na talerzu kanapki. Przynoszono je najczęściej od Hawełki. Jakieś ciastko, reszta kury, ale często na talerzyku były już tylko okruszki. Ten skromny i nie całkiem świeży bufet wcale nie mówił o tym, że starsza pani siedząca przy pianinie była łakoma i łasa na słodycze.

A danusię przyniosła pani?

Bez batonika czekoladowego i bez dowcipów, które wypożyczałam od mego męża, nie miałam po co przychodzić. Zarykiwała się ze śmiechu. Sama też sypała kawałami.

...bez śmiechu umiera się, proszę pani...

...bo naród lubi hecy

ta ja si na tym znam...

Zawsze znajdowała coś takiego do pośmiania się. Chyba potrzeba śmiechu była pierwszym krokiem do dość osobliwej przyjaźni pomiędzy mną a samotną, schorowaną, zaniedbaną, niesprawną, zapomnianą, żyjącą w więcej niż skromnych warunkach kobietą z bogatą przeszłością gwiazdy i mistrzynią w trudnej profesji lżejszej muzy humoru i piosenki.

Chyba ta przyjaźń była jej potrzebna. Trwała osiem lat.

Spotkania - lekcje, paplanina, a właściwie monolog starej, z trudem poruszającej się kobiety, wystukującej brawurowo na pianinie wiedeńskie walczyki. Jeszcze mogła dyrygować swoją przeszłością, którą częstowała jak kieliszkiem szampana w chambre separée.

Była Pani niezwykłą damą. Zaprosiła mnie Pani do eleganckiej, ale staroświeckiej landary i wywiozła w inny czas - zabawnych, niemodnych, figlarnych piosenek, bezczelnie roześmianej muzy w zalotnie podkasanej sukience. Z tymi piosenkami o niezbyt wyrafinowanym dowcipie, czasem z nutą melodramatyczną, ale świetnie skonstruowanych, przeżyłam dobrych kilka lat, bawiąc publiczność i dodając do nich autentyczne teksty - dokumenty.

Pianino. Pożyczone. Stary seiler o ciepłym tonie. Na nim dziergane ręcznie serwetki i pochód słoni.

To mój orszak szczęścia.

Uciekając w powstaniu z płonącej Warszawy zdążyła wrzucić do torebki te małe drewniane i szklane słonie. Z prawej strony - tu, gdzie ja zwykle stałam oparta o pianino - leżały zeszyty szkolne, a w nich przepisywane teksty jej piosenek, pogubionych, które wojna wyrzuciła na śmietnik.

Uważnie obserwując mnie zza grubych okularów, otwierała któryś z zeszytów jak tajemniczą szkatułkę z precjozami i obdarowywała mnie piosenką.

...a teraz zaśpiewa pani Aleje

"Pojadę na spacer w Aleje

Dorożką na gumach en deux..."

To był jeden z jej największych szlagierów, porywających publiczność. Warszawa umiłowała sobie właśnie "Aleje". Podobno była to prawdziwa przygoda, krótki romans zapisany w piosence. Śpiewała ją, akompaniując sobie, po raz pierwszy w kabarecie "Miraż" w 1916 r. Ale tego już nikt na pewno nie wie, ona też nie pamiętała. Prawdą jest, że przez wszystkie lata kabaretowania w każdym mieście publiczność żądała właśnie:

Pojadę na spacer w Aleje

Dorożką na gumach first class

A rajer na głowie się chwieje

i mkną chwile, jak z bicza trzasł...

Od czasu do czasu udawało mi się znaleźć u antykwariuszy krakowskich nuty Kitschmanki. Trochę uzbierałam, część mam w rękopisach pani Andy. Wydania lwowskie piosenek kabaretowych Seyfartha. Wydawnictwo Krzyżanowskiego z 1919 r. Wydawnictwo Rudzkiego w Warszawie, każdy przebój 60 kop. netto. Wydawnictwo Gebethnera i Wolfa w Krakowie, Lwowie, Wilnie, Lublinie, Poznaniu. Wydawnictwo muzyczne we Lwowie księgarni "Nowości" przy ulicy Kopernika 23 itd., itd.

Dużo tego. Pani Anda nawet sama była wydawcą razem ze swoim mężem Markiem Windheimem. "30 nowych piosenek kabaretowych". Niezbyt poważne nuty pani Andy przyozdabiano atrakcyjnymi winietami. Ulubiona artystka ekscentrycznie wykreowana zajmowała zwykle środek okładki.

Np. "Tabakiera króla Jegomości". Czarna wykrojona sylwetka Kitschmanki siedzącej przy fortepianie w długiej sukni, oczywiście z ogonem, pantofelki biało-czarne zapinane na guziczki. Albo jej twarz w owalu, jak delikatna kamea z perłami we włosach. Może najciekawsze okładki nut, najlepiej mówiące o wykonawczyni piosenek i ich autorce, to z wydawnictwa Rudzkiego. Na czarnym tle koła głowa w rozwirowanych białych lokach narysowanych cienką kreską, twarz obrysowana mocnym kolorem, zakończona fragmentem czerwonej sukni.

Albo "Śmieszek". Pani Anda wyrzuca ręce nad klawiaturą fortepianu, roześmiana w ogromnym, stylizowanym kapeluszu z powyginanymi pawimi piórami, w długiej sukni w roztańczonym, graficznym ornamencie.

W 1964 r. Polskie Wydawnictwo Muzyczne w Krakowie wydaje "Piosenki i ballady z repertuaru Marty Stebnickiej". W nich znajdują się Ballady Kitschmanki - znakomite!, ze świetnymi rysunkami Janusza Bruchnalskiego.

Patrząc na te dawne okładki nut, można sobie wyobrazić, jaka była Anda Kitschmann, jak śpiewała i interpretowała swoje piosenki, jaki miała temperament i w jakich czasach żyła. Nie było telewizji, w filmach nie występowała, pozostały okładki nut z ornamentem jej portretu.

...było, przeszło, minęło, proszę pani

i tak powinno być. Dziś

Inaczej się śpiewa i o innym świecie...

Szafa. Obskurna.

Pani Anda dostała ją od zespołu teatru "Młodego Widza" (obecnie "Bagatela"), gdzie była kierownikiem muzycznym, a pierwszymi dyrektorami Biliżanka i Mysłakowska. Stworzyły po wojnie pierwszy teatr dla dzieci. "Wesoła Gromadka". Ten teatrzyk zaczął się właściwie przy Studiu Dramatycznym Starego Teatru, które zostało otwarte już 25 stycznia 1945 r. przy ulicy Jagiellońskiej i placu Szczepańskim. I w tym studiu uczyła chórów Anda Kitschmann. Musieliśmy odgrywać i wyśpiewywać różne głosy zwierzaków i ptaków. Przyznaję - bez wielkiego entuzjazmu krakałam jak wrona, na panią Andę patrzyłam jak na potwora. Do dziś nieźle mi się kracze, a do wron, tych znienawidzonych plantówek z trudem przesiedlanych z jednej kwatery drzew do drugiej, mam życzliwy stosunek.

Widowisko "Beksa" autorstwa M. Biliżanki z muzyką Artura Malawskiego, pod kierunkiem muzycznym A. Kitschmann, było wykonane siłami słuchaczy studia. Premiera przy dzikich wrzaskach i rykach śmiechu dzieci odbyła się na scenie Starego Teatru 13 kwietnia 1945 r.

Ale wracając do chórów. W pierwszym spektaklu na scenie Starego Teatru (1 kwietnia 1945 r.) w sztuce Jerzego Zawiejskiego "Mąż doskonały" z wielką kreacją Janusza Warneckiego, scenografią Andrzeja Pronaszki i muzyką Romana Palestra, kierownikiem muzycznym była Anda Kitschmann. Dyrygowała chórem i orkiestrą. Tym chórem byliśmy my - słuchacze studia.

Przyznaję, że z tych lat - mimo wszystko - Anda Kitschmann jest tylko dla mnie znalezionym dokumentem i nie zostawiła, tak mi się zdawało, znaczącego śladu.

Dopiero po wielu latach odnalazłam w pamięci charakterystyczną, o bujnych kształtach, postać pani Andy. Była jakby na drugim planie, zasłonięta wielkimi mistrzami sceny, którym oddałam swój zachwyt i miłość.

Kiedy stawiałam sama pierwsze kroki jako pedagog PWST, wróciły - zanotowane w jakiejś komórce pamięci - jej nietypowe ćwiczenia, jej energia, gardłowy głos i nieustępliwe wymagania perfekcji.

Na wszystko widać musi przyjść odpowiedni czas.

Na Andę Kitschmann musiałam poczekać.

Jak to było z fotografiami na ścianie? Czy dobrze pamiętam? Były niewielkie. Trzeba było niemal nos na nie położyć, żeby cokolwiek zobaczyć. A jednak ściana zdawała się za ciasna na te fotografie. Rozłaziły się po pokoju i chowały za parawan. Były też pocztówkowe, ale z trudem poznawałam, kto jest kto. Twarze i sylwetki wydawały się znajome, ale ta znajomość była poprzez inne jakieś obrazki.

Nie mogłam przedstawić się: jestem taka a taka, o pani czytałam, znam głos pana ze starej płyty, a pana znam z okładki z nut. A jednak nazwałabym tę ścianę galerią portretów, może nie taką ze starego dworku z tradycjami, wąsatych antenatów, ale w skromnym maciupeńkim pokoiku jednej z naszych pierwszych artystek scenek i nadscenek kabaretowych. To na tych scenkach prababki z legendy lekkiej muzy zaczynały życiorysy wielkich gwiazd (pieśniarze, operowi śpiewacy, tancerze, monologiści, muzykanci itd.). Nobilitowały ich jak herbową koroną talenta, kultura, wysoki kunszt zawodowy, perfekcja, wdzięk, humor i uroda.

Niewiele o nich napisano. Kończyły się teatrzyki ogródkowe, rodziły się koncerty estradowe doczepiane do operetek i rodził się kabaret.

To Ludwik Sempoliński napisze najobszerniej o tych latach w swoich wspomnieniach i znajdziemy je w "Dymku z papierosa". O pani Andzie opinie, recenzje, plotki rozsypane są w paru książkach - bardzo pochlebne, entuzjastyczne - że talent, że temperament, że podbija publiczność swoimi świetnymi piosenkami, dowcipem, odważną interpretacją, itd... ale niewiele tego.

Sama pani Anda nie była skora do opowieści, a ja nie pytałam. Zapowiadała, że opisze te lata. Czy opisała? Chyba już nie zdążyła.

A kiedy samotność była zbyt wielka, żeby nie sprawiała bólu, patrzyła na tę ścianę i mogła wierzyć, że jest jeszcze coś żywego w pamięci i że byli ludzie z fotografii. Tak myślę, ale mogę się mylić. Różnie bywa ze wspomnieniami. Często umierają, czasem przeszkadzają żyć, czasem zmieniają miejsce pobytu, rozmazują się, robią zamieszanie, z którym nie można sobie poradzić.

A jak radziła sobie Anda Kitschmann?

Wie pani, ja nie wspominam miło mojej przeszłości kabaretowej. Czego innego oczekiwałam od życia. Repertuar przypominał bigos. Zawierał ciężko strawne odpadki i szlachetne kąski. Znakomite teksty Tuwima pod licznymi pseudonimami (Wim, Peer, Roch, Pekiński etc.) i przeboje typu "Bom ja Stefańska, kobieta szampańska". Świetne tancerki obok panienek w czerwonych majtasach, fikających tłustymi nogami poza jakimkolwiek rytmem i pod publiczkę.

Chciałam zostać kompozytorką muzyki poważnej. Odebrałam solidne wykształcenie muzyczne. Po wiedeńskich studiach miałam prawo mieć takie ambicje. Ale wojna wszystko powywracała.

"Miraż", "Czarny Kot", "Argus" to kabarety, w których grałam i śpiewałam od 1915 do 1918 roku. Mówiono w Warszawie, że mam kilkanaście fachów, a moje piosenki stawały się szlagierami. Choć na mój widok szeptano: "Kitschmannka" i "achy" i "ochy", wiedziałam, że poniekąd chodzi o szałowy kapelusz, który akurat miałam na głowie, albo skandalizujące plotki o mnie. A Warszawka lubiła to, oj, lubiła. A to mi nie odpowiadało.

Wisi takie zdjęcie pani Andy w "szałowym" kapeluszu, z hardo podniesioną głową. Mam to zdjęcie. Była zdziwiona, że właśnie chcę je mieć.

...to było tak dawno. Po co pani?

Dwa zdjęcia Poli Negri. Jedno jeszcze jako Apolonia Chałupiec w pantomimie "Sumarum" w Teatrze Nowości. Młodziutka, bardzo piękna, o fascynujących oczach dzikiego zwierzątka. Na drugim - w bogatym wschodnim kostiumie, owinięta żywym wężem jak aksamitnym szalem.

Przyjaźniłam się z nią, dawałam jej lekcje śpiewu. To była niezwykle sympatyczna osoba. Bardzo pracowita aktorka. Ogromny talent. Przejmujący, wibrujący głos, można by powiedzieć niemodny w tamtych latach. Bardzo interesująco interpretowała tekst. Napisałam jej muzykę do pantomimy "Afrodyta". Odwiedziła Warszawę już jako aktorka filmu niemieckiego. I wtedy zachciało się jej wystąpić w spektaklu z żywym wężem. Co się działo! Cała Warszawa piszczała podekscytowana tym wydarzeniem! Żywy wąż na scenie, i to w objęciach artystki! Bilety zaraz poszły w górę. Miejsca wszystkie wyprzedane! Publiczność dyszała rozgorączkowana. A to ci sensacja! Aktorki tamtych lat uwielbiały sensację, często kosztem sztuki. Ale na taki kaprys mogła już pozwolić sobie Pola Negri.

Myślę, że dzisiaj naszym aktorkom przydałby się jakiś skandal i gorączka sensacji. Publiczność to lubi. Nie sądzi pani?

Na tej zalepionej fotografiami ścianie zachowana pewna symetryczna kompozycja, na dole, w rogu - trzeba było nieco kucnąć, żeby dobrze się przyjrzeć - zniszczone małe zdjęcie eleganckiego mężczyzny. Mógł się podobać. Marek Windheim - jej pierwszy mąż. Śpiewak o dużym, pięknym głosie. Występowali przez kilka lat razem. Zostawi panią Andę, pojedzie do Ameryki. Będzie śpiewać w Metropolitan Opera, a nawet zagra w kilku filmach w Hollywood. Nie wróci ani do kraju, ani do pani Andy. To ona pojedzie za nim do Ameryki. Da parę koncertów i - mimo sukcesu - wróci.

Fotografia wielkości pocztówki. Pani Anda i Julian Tuwim. Stoją przed jakimś budynkiem, ale trudno określić, czy to wejście do teatru czy kawiarni. Na pewno Warszawa. Pani Anda oczywiście w kapeluszu - już nie takich imponujących rozmiarów, ale z piórem (chyba bażanta), świetnym kostiumiku z dwurzędowymi guziczkami. Tuwim w sakpalcie i kapeluszu. Rozmawiają, ale trochę upozowani, jak do fotografii. Może z okresu, kiedy napisali wspólnie świetną piosenkę do teatrzyku "Qui Pro Quo" - "Tata da raka". W latach 70. słyszałam ją przez radio w znakomitym wykonaniu Michnikowskiego. Znałam ją z lekcji u pani Andy i sama nie wiem, dlaczego nie wepchnęłam jej do swego repertuaru, mimo że jej absurdalny dowcip tak mi się podobał. Nuty gdzieś diabeł ogonem nakrył, a tekst jest dostępny w książce "Dymek z papierosa".

Marian Rentgen. Na fotografii z gitarą, którą trzyma w objęciach jak ukochaną kobietę. Na białej koszuli ślady dedykacji i podpis. Znałam to zdjęcie z miniaturowych nut nakładu Rzepeckiego ze śmiesznym tekstem "Pan ma profil jak Teofil". Nieraz występowali na wspólnych koncertach. Myślę, że się lubili z czasów lwowskich i z kabaretów warszawskich. Zginął w Katyniu.

Pani Ando, co to za heca z tymi zdjęciami? Nie znałam tych zabawnych gości przyczepionych do ściany, a chciałabym ich poznać. Kto był kim? Jeszcze parę tygodni, a te stare kartki z gazet i przypięte zdjęcia poodpadają od ściany, odkleją się i znajdą w śmietniku.

Pikuś Urnstein, przyjaciel Pani i powiernik w sercowych zawieruchach. Zabawny szmoncensowy monologista i pieśniarz - tak pani o nim mówiła, dodając do tego śmieszny ruch ręką, podnosząc dziwacznie zdrową nogę na wysokość klawiatury. Tak Pikuś, proszę pani, wchodził na scenę i już miał brawa.

Wejście na estradę. To bardzo ważne. Tak zwane entrée. Sposób, pomysł, stawianie nóg charakterystyczne, sylwetka, jakiś ćwierćruch, półgest, grymas twarzy, spojrzenie na publikę, jakaś odrobina prywatności, to, co powinno zaistnieć przed pierwszym wypowiedzianym słowem - to coś odróżniało tych największych od pospolitych. Entrée, proszę pani. Entrée. Taki Sempoliński - tu w rogu widoczny jest obok Kazia Krukowskiego, przyczepieni razem pluskiewką. To Klasa. Może się jeszcze pani dużo od nich nauczyć. Zwłaszcza Sempoliński - wielki artysta. Ostatni raz spotkaliśmy się tu, w Krakowie, w 1946 roku w kabarecie "Siedmiu Kotów" stworzonym przez Eilego. Wrócę jeszcze do tego okresu. Ostatniej mojej sceny. To był świetny kabaret wielkich artystów z wielkim poetą Gałczyńskim. Ale to osobna opowieść.

Dla Gałczyńskiego mam specjalne miejsce na pianinie - tylko zdjęcie malutkie i odbitka niewyraźna, a metalowa ramka pogięta. Upadła przy sprzątaniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji