Artykuły

Po co mieszać w to Cervantesa?

"Don Kichote" w reż. Krzysztofa Prusa w Teatrze Nowym w Zabrzu. Pisze Henryka Wach-Malicka w Polsce Dzienniku Zachodnim.

Tytuł najnowszej premiery Teatru Nowego w Zabrzu brzmi "Don Kichote", nie mam jednak wątpliwości, że to nadużycie. Przedstawienie w reżyserii Krzysztofa Prusa to ledwie impresja na temat powieści Cervantesa, z której inscenizator, a jednocześnie autor adaptacji, zapożyczył jedynie postacie protagonistów i jakieś odpryski fabuły.

Oczywiste jest, że powieści mistrza Miguela wprost na scenę przełożyć się nie da, ale rozsądny wybór jej wątków, a przede wszystkim przekazanie idei (lub podjęcie z tą ideą dyskursu) nie jest bynajmniej niemożliwe.

Krzysztof Prus był na dobrej ku temu drodze. Wybrał konwencję "teatru w teatrze", mocno przez twórców wyeksploatowaną, ale pozwalającą na bezkolizyjne nakładanie się różnych pięter rzeczywistości. W zabrzańskim spektaklu głównym bohaterem miał być więc pracownik techniczny symbolicznego teatru, który w dzień współtworzy przedstawienia o hiszpańskich rycerzach i ich wybrankach, a w nocy wchodzi w skórę don Kichota, przeżywając wyimaginowane wzloty i upadki wielbiciela Dulcynei.

Najwyraźniej Krzysztof Prus zatrzymał się tylko na koncepcji wstępnej. Z bliżej nieznanych powodów rozbudował dopisany przez siebie portret zbiorowy współczesnego zespołu aktorskiego, kierowanego przez reżysera-guru. Miast więc historii don Kichota, albo człowieka don Kichotem się nazywającego, mamy na scenie Teatru Nowego w Zabrzu głównie... parodię praktyk, wymyślonych ongiś przez Jerzego Grotowskiego czy Ośrodek Praktyk Teatralnych Gardzienice. Można mieć do tych metod pracy z aktorem stosunek totalnie negatywny, ale czy trzeba do ich krytyki mieszać Bogu ducha winnego Cervantesa?!

Efekt "oryginalnego" pomysłu Krzysztofa Prusa jest beznadziejnie pusty. Część publiczności w ogóle nie wie (bo nie musi), dlaczego zespół "teatru w teatrze" wyje po nocy przy ognisku, część śmieje się na wszelki wypadek, a część pyta: co ja właściwie oglądam? W dodatku sceny te - nie mające nijakiego związku z powieściowym don Kichotem ani nawet z nieszczęsnym brygadierem sceny - rozbudowane są ponad miarę i grane bardzo ekspresyjnie. A sceny don Kichota i Pansy tak statycznie, że zwyczajnie nikną w toku narracji. Co prawda w finale niby wszystko się zazębia, bo zespół sprawia manto technicznemu, co też techniczny (sądząc, że jest don Kichotem) przyjmuje za zemstę rycerskich przeciwników, ale trudno uwierzyć w sens całego zdarzenia.

Cóż w gmatwaninie niekonsekwencji mogą zatem zrobić aktorzy grający don Kichota i Pansę? Szczerze mówiąc - niewiele, choć z całych sił starają się ocalić skrawki refleksji nad grą życia i wyobraźni, jakie wpisał im w dialog reżyser. Ale Krzysztof Urbanowicz w roli Kichany, a zwłaszcza Marcin Kocela, ujmujący w gorzko-pragmatycznym rysunku Pansy, sami nie mogą stworzyć przedstawienia. Nie dostali na to szansy, podobnie jak specjalista teatralnej iluzji, scenograf Marek Mikulski, który naprawdę pokazał co potrafi tylko w dwuminutowej scenie finałowej.

Współczesny widz, zwłaszcza młody, nawet jeśli da się nabrać na tytuł "Don Kichote", nie wyniesie z tego spektaklu nic. A już na pewno nie będzie wiedział dlaczego don Kichote jest symbolem idealisty, odpornego na wszelkie przeciwności losu; śmierci nie wyłączając...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji