Artykuły

Królestwo za Ślub

Z badań wynika, że Jerzy Jarocki rebił dotąd "Ślub" pięć albo siedem razy, zależy cz liczyć szkolne spektale dyplomowe. Nikt go nie pobije w tej niezwykłej fascynacji-miłości: w końcu to on, tak już zostanie na zawsze, zrobił światową prapremierę "Ślubu" w 1960.

Obecna inscenizacja jest chy­ba najbliższa tej z roku 1981, zrealizowanej w jugosłowiań­skim Nowym Sadzie (nie wi­działem, ale czytałem opisy). Miejscem akcji też nie są fran­cuskie okopy ostatniej wojny ani polski dom rodzicielski przemieniony w karczmę - tylko teatr. "Zasłona wzniosła się.." - wypowiada Henryk, główny bohater, pierwsze zda­nie sztuki i rzeczywiście kur­tyna na scenie się unosi. Teatr przemieniał się odtąd będzie w misterium święte i świeckie, wzniosłe i przeklęte. Sen Hen­ryka o "kościele ludzkim", gdzie wszystko jest spełnialne wolą śniącego (ale i wykrzywia się jakby przeciw niemu wolą samego snu) jest wszak niczym innym, jak ucieleśnionym mi­sterium teatru, gdzie też rze­czywistość i nie-rzeczywistość "zataczają się", jak mówi Gom­browicz, od siebie do siebie.

Przedstawienie jest bardzo ascetyczne właśnie teatralnie, żadnych upiększających efek­tów, sztuczek. Jak w szekspirowskim teatrze, wszystko na patelni, wśród ludzi-aktorów. W pierwszym akcie pojawiają się tylko zarysy wnętrza karczmy: okno, drzwi, szafa, stół, krzesła. Znikają, gdy przestają być potrzebne. W akcie drugim - tylko wielka, na szerokość sceny, krata.

Zresztą klucz szekspirowski otwiera tym razem większość drzwi do "Ślubu". Akt I jest anty-Hamletem. Akt II - anty-Ryszardem III, trochę też anty-Burzą. Henryk-Hamlet roz­poznaje świat, bada jego reguły, usiłuje zrozumieć, od­czytać jakiś porządek, który oczywiście okazuje się chaosem. Henryk-Ryszard, już po prze­jęciu władzy, rządzi tym światem, próbuje jego granic, także granic własnych, jest mą­dry i okrutny jak Ryszard i Prospero pospołu, jeden w "ży­ciu", drugi w "teatrze". Dlate­go wielki monolog Henryka z aktu II brzmi jakby Prospero, umierając, czyli schodząc ze sceny, nie prosił o oklaski, ale dawał królestwo za konia.

Pierwszy akt, dwugodzinny bez mała, nieco przydługi, ma trochę nieczystości reżysersko-aktorskich (sceny zbiorowe). Akt drugi jest już bezbłędny, na miarę największego Jarockiego. No i aktorzy, nareszcie. Jerzy Trela (Ojciec) wspaniały, chłopsko-królewski, świńsko-święty, łyżkami jeść. Danuta Maksymowicz (Matka) zagrała bodaj rolę swojego dziesięcio­lecia. Dorota Segda (Mańka) była idealną kurewką o umyśle dwunastolatki, której zabrano misia, a ubrano w czarną hal­kę. Z Szymona Kuśmidra (Władek), jeszcze studenta PWST, już jest bardziej niż debiutant.

No i Jerzy Radziwiłowicz. Po "Portrecie" Mrożka Jarockiego, sprzed trzech lat, nie zagrał praktycznie nic, bo przecież trudno liczyć epizod w "Ham­lecie" Wajdy czy nieporozumie­nie ze "Słuchaj, Izraelu". Te­raz - znów obsadzony jak trzeba, wielki aktor w życio­wej formie, grający jedną z tych niezwykłych, przejmują­cych ról będących jednocześnie teatrem i komentarzem do tea­tru, filozofią sztuki i drama­tem życia, którego prawdziwa sztuczność na zawsze jest zwią­zana ze sztuczną prawdziwością.

Kłaniam się w pas temu spektaklowi. I temu Teatrowi. Znów, nareszcie, jest sobą, u siebie. Jaka przyjemność to na­pisać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji