Mówiąc z pełnymi ustami
"Jackie. Śmierć i księżniczka" w reż. Weroniki Szczawińskiej w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Pisze Łukasz Drewniak w Przekroju.
i
Jackie Kennedy, seksualny odkurzacz, arktyczny lodowiec
Pamiętacie jeszcze panią prezydentową Johnową Kennedy? Tę młodziutką First Lady z krwią zastrzelonego męża na żakiecie? Jelinek dostrzegła w niej ikonę zakłamanej kobiety współczesności. Kobietę lalkę, potwora i arktyczny lodowiec. Młoda reżyserka podmieniła jednak dyrektywy inscenizacyjne. Jackie nie zżera rak, nie wypadają jej włosy. Nie ciągnie też na linie trzech zmarłych mężów i płodów swoich dzieci. Zamiast katorgi proponuje nam popis. W Jackie wciela się wygimnastykowana jak Nadia Comaneci Milena Gauer. W maleńkiej przestrzeni sceny pani prezydentowa turla się i zamiera w najdziwniejszych pozach. Jest manekinem z wystawy, maszyną do rodzenia, seksualnym odkurzaczem. Aktorka jak zaprogramowana przeskakuje od intonacji do intonacji, tokuje, robi szpagat między nastrojami psychicznymi bohaterki. W finale zamyka się w małej budce: pomniku kobiecej głupoty i podległości. Bo nigdy jej naprawdę nie było. Kennedy wypożyczył ją ze sklepu z tekturowymi sukniami, wymyślił w onanistycznym widzie jako antidotum na gorącą Marilyn Monroe. Mimo podziwu dla ekwilibrystyki słowno-cielesnej aktorki (nie wiedziałem, że ze sztucznym penisem w ustach da się wypowiedzieć jakieś zrozumiałe słowo) wolałbym, żeby zamiast kombinować, reżyserka odtworzyła po prostu sugestywną wizję Jelinek. Bo bez jej obrazu kobiety wołu sapiącego z wysiłku monolog Jackie traci połowę swej siły.
-