Artykuły

Koniec romantyzmu

- Kiedy dostałem medal Puszkina w ambasadzie rosyjskiej, mój przyjaciel z ławy szkolnej z liceum Batorego, Adam Michnik powiedział: "Daniel był gwiazdorem od zawsze". W liceum byłem reprezentantem szkoły w prawie każdej dyscyplinie sportu. W cokolwiek się rzucałem, chciałem być gwiazdorem, chciałem być najlepszy - mówi aktor DANIEL OLBRYCHSKI.

z Danielem Olbrychskim rozmawia Ewa Sułek:

Koniec romantyzmu

Spotykamy się w Podkowie Leśnej. Dom pana Daniela ukryty jest w zaciszu lasu w jednej z piękniejszych podwarszawskich miejscowości, zaprojektowanej jako miasto-ogród. Posiadłości chroni pies obronny - bardzo groźna suczka, dwukilogramowy yorkshire terrier. Jednak udało mi się przedrzeć do środka...

Czy zamieszkanie w Podkowie Leśnej to ucieczka przed wielkomiejską metropolią?

- Parę rzeczy w życiu zawdzięczam Adamowi Hanuszkiewiczowi - między innymi tę właśnie ziemię. W latach 70., kiedy był jeszcze w związku z Zofią Kucówną, gmina wydzierżawiła mu kawał ziemi na 99 lat. Ja byłem wówczas parą z Marylą Rodowicz. Adam stwierdził, że oni na pewno nie będą tu mieszkali, wobec tego ja za zgodą gminy przejąłem ziemię. Można było wówczas wybudować tu coś bardzo skromnego, więc rozebraliśmy domek fiński z osiedla przy ulicy Szwoleżerów i przenieśliśmy go tutaj. Wkrótce nadszedł stan wojenny i wyjechałem do Paryża. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek wrócę do Polski.

Nie wyobrażał pan sobie dalszego życia w kraju?

- Zdążyłem wcześniej trochę narozrabiać... Procesy szefów Solidarności, paczki dla internowanych... W końcu władze wypuściły mnie z kraju z biletem w jedną stronę i osiedliłem się w Paryżu.

Dobrze się pan czuł w stolicy Francji?

- Czułem się dobrze, ale "o czymże dumać na paryskim bruku?" Ja dumałem o tym, co będzie z moim krajem. Sytuacja polityczna nie wróżyła nic dobrego, nie wiązałem więc przyszłości z Polską. Dopiero po dojściu Gorbaczowa do rządów w ZSRR, kiedy zrozumiałem, że nowa władza w Polsce nie ma zbrodniczych zamiarów, zmieniłem plany. Potem był okrągły stół. Jest to dla mnie jedna z najważniejszych dat w historii Polski - dat bardzo pozytywnych. Polacy potrafili się dogadać i podjąć kroki w celu obalenia systemu. Próbowali się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Wkrótce ten proces objął kolejne kraje. Bezkrwawo upadł system, w którego koniec nikt nie wierzył. Polska stała się normalnym krajem, w którym można żyć i pracować. Wreszcie przestały obowiązywać wizy, które były moim osobistym koszmarem.

Dlaczego nie przyjął pan francuskiego obywatelstwa? Ułatwiłoby to panu życie.

Wielokrotnie mi to proponowano. Uwolniłoby mnie to z gehenny załatwiania wiz, którą wówczas przechodziłem. Chcąc jechać do Belgii na festiwal filmowy, czy na zdjęcia do Szwajcarii, musiałem dwa tygodnie odstać w kolejce po wizę na wyjazd i po wizę na powrót. Jadąc na dwa dni, całe dwa tygodnie stałem w kolejkach! Roman Polański powtarzał mi: "weź drugi paszport!" Ale ja nie chciałem. Jacques Longe, ówczesny minister kultury, zapytał mnie kiedyś: - Dlaczego tak się bronisz? Przecież to ci wszystko ułatwi. To absurd, że nie możesz jutro wsiąść do pociągu i pojechać ze mną do Brukseli na festiwal, którego jesteś jurorem! A ja się uparłem. Może byłem głupi, ale w tej chwili jestem z tego dumny. - Jacques, powiedziałem, wyobraź sobie, że mam dwa obywatelstwa - jestem i Polakiem, i Francuzem, bo ja bardzo poważnie traktuję takie sprawy. W pełni Polakiem i w pełni Francuzem. Może to jest nierealne, ale załóżmy, że wybucha wojna między Polską a Francją -jaki mundur mam wtedy założyć? Odpowiedział mi: - I tu cię rozumiem. Tak więc zostałem z moim komunistycznym paszportem cierpiąc wszystkie związane z tym niedogodności.

Był Paryż, była Warszawa, teraz jest Podkowa Leśna. Jakie inne miejsca były ważne w pana życiu?

- Urodziłem się w Łowiczu, ale miejsce mojego urodzenia to zupełny przypadek. Rodzice wraz z innymi ocalałymi z powstania warszawskiego byli pędzeni przez Niemców na Zachód przez Pruszków. Byt to prawdziwy exodus mieszkańców Warszawy. Rodzina ze strony matki mieszkała w dworku niedaleko Łowicza. Na poród zawieziono mamę bryczką do miejskiego szpitala.

Już w łonie matki słyszał pan stukot kopyt...

- Konie od razu pojawiły się w moim życiu. Dojazd bryczką, brak elektryczności - fakt, że ludzie mieli dzieci w tamtych czasach, to prawdziwy cud. Moje przyjście na świat to cud. Przez pierwsze trzy miesiące - podobno najważniejsze miesiące ciąży - moja matka przebywała w centrum powstania warszawskiego. Skoro mimo to przyszedłem na świat cały i zdrowy, to już nic w życiu nie mogło mnie zniszczyć.

Jest pan też związany z Drohiczynem.

- W pewnym momencie matka postanowiła wrócić do rodzinnego miasteczka na Podlasiu-Drohiczyna. Wiedziało, że będzie mogła tam uczyć w liceum języka polskiego i francuskiego. A w latach 90. wybudowałem w Drohiczynie dom nad Bugiem. Od zawsze wiedziałem, że jak tylko zarobię pieniądze, wybuduję tam dom. Nie było to łatwe - dom stoi na skarpie nad samą rzeką. Trzeba było wybudować specjalną, prawie pionową drogę asfaltową dla ciężarówek na czas budowy. Do domu podjeżdża się silnym samochodem na jedynce. Albo konno.

Czyli jak gość nie ma silnego samochodu bądź konia, to nie dostanie się do państwa Olbrychskich...

- Będzie musiał zostać na dole.

Mieszkał pan też w Łodzi...

- Po wojnie przebywała tam spora część inteligencji artystycznej i dziennikarskiej. Oboje rodzice byli dziennikarzami, a matka miała zacięcie teatralne - pisała recenzje i kochała teatr. W Warszawie nie było pracy, a z naszego dużego mieszkania na Nowogrodzkiej zrobiono istny kołchoz - mieszkało tam po wojnie kilka rodzin. Rodzice nie mogli nam zapewnić ani utrzymania, ani edukacji. Do tego ojciec był na tyle wojowniczo nastawiony do systemu, że uznał układ jałtański za nielegalny i nie wyrobił sobie nawet dowodu osobistego.

Dziennikarze mieli chyba szczególnie trudno w tych czasach - musieli się opowiedzieć jasno, po której są stronie.

- Tak, gdyby nie to, że mój ojciec przyjaźnił się z redaktorem naczelnym "Ekspresu Wieczornego", to w ogóle nie mógłby pisać. Rafał Praga dawał mu zarobić z wdzięczności za uratowanie życia. Był Żydem, moi rodzice przechowywali go wraz z żoną w domu podczas wojny. Jest na to świadectwo wybitnego eseisty Wojciecha Natansona. Myślę, że rodzicom należy się drzewko w Yad Vashem. Uważam, że powinienem o to zadbać. Nie ma ku temu żadnych przeciwwskazań - mamy odręczne świadectwo i komitet jest gotów do przyznania drzewka. Cała ulica wiedziała zresztą, że Pragowie mieszkają u Olbrychskich. I nikt ich nie wydał. To też przyczynek do tego, jak różnie można patrzeć na to, co Polacy robili w czasie wojny. Pod Jerozolimą jest chyba największa liczba polskich nazwisk uhonorowanych za uratowanie rodzin żydowskich.

Był pan tam?

- Nie. Ale równie ważnym dla mnie miejscem jest Jedwabne. To jest kolejny fakt, z którym należy się zmierzyć. I należy to zrobić aż do bólu.

Z prawdą o Jedwabnem musimy się pogodzić, tak jak Rosjanie z Katyniem.

- Jest to prawda, którą niektórzy chcieliby ukryć, zakopać, schować pod dywan. Ja jestem innego zdania. Gdybym debiutował jako reżyser, to chciałbym zrobić film właśnie o Jedwabnem. Jako syn Polaków, którzy w takich okolicznościach zachowali się inaczej. Najbardziej przejmującym świadectwem tych wydarzeń jest chyba książka Anny Bikont "My z Jedwabnego". Robi niesłychane wrażenie. Czyta się ją z ogromnym bólem, ale trzeba przełamać ten ból, a nawet go zaakceptować.

To jest część naszej historii, nie możemy się jej wyprzeć.

- Jak powiedział Tadeusz Konwicki, przewracanie każdej kartki to wysiłek. Ale trzeba go podjąć, aby dowiedzieć się rzeczy o nas samych, które podnoszą włosy na głowie. Z prawdą o tamtych okropnych czasach musiały się mierzyć kolejne pokolenia Niemców. I udało im się z nią pogodzić. Stawiają jej czoło do dziś, o czym świadczy chociażby film "Upadek" z moim przyjacielem Bruno Ganzem, który fenomenalnie, chyba najlepiej ze wszystkich aktorów, którzy wcielali się w tego potwora, zagrał Hitlera. Zadzwoniłem do niego po obejrzeniu filmu

i powiedziałem mu o tym. Odparł, że miło to słyszeć od kolegi aktora, ale przede wszystkim od Polaka.

Filmy to chyba jedno z lepszych mediów, które pomaga nam zmierzyć się z historią. Chociaż istnieje ryzyko zafałszowania. Dobry film każe nam wierzyć bezgranicznie w to, co widzimy i akceptować podana nam przez reżysera wersję wydarzeń. Czym, jak nie filmem, możemy opowiadać o swojej historii?

Są filmy dokumentalne i historyczne. Ale jak jest z filmami zbeletryzowanymi?

- Jest to środek szalenie subiektywny. Za każdym filmem stoi artysta i jego osobisty stosunek do historii. Robiąc filmy, które się ocierają o historię, bądź próbują się z nią zmierzyć niejako dokument, lecz jako subiektywny obraz wycinka czasu, który przechodzi do historii, to zawsze jest osobiste i inne być nie może. Nawet pierwsza epopeja Greków "Iliada", która jest próbą zmierzenia się z historią, sięga mitów. Szekspir też dość luźno poruszał się po historii Anglii, jednak jego historie są osadzone w konkretnych realiach. A polska literatura chyba jak mało która, odwołuje się właśnie do historii. Pierwsza sztuka napisana w języku polskim, "Odprawa posłów greckich" dotyczyła ściśle sytuacji w Polsce, mimo że odnosiła się do czasów starożytności. Erupcja talentów naszych najznakomitszych poetów - Mickiewicza i Słowackiego - obraca się w krwioobiegu historii Polski. Potem pałeczkę przejęli pozytywiści. Tok pozostaje do dnia dzisiejszego. Wspomnę chociażby książkę Janusza Głowackiego "Moc truchleje" - jest to w gruncie rzeczy książka historyczna.

Po dwóch stronach kamery

Gdyby pan stanął za kamerą powstałaby opowieść o Jedwabnem. Stanie pan za kamerą?

- Ten problem towarzyszy mi od młodości. Ledwo zacząłem robić pierwsze filmy z Wajdą, namawiał do reżyserii. Mówił, że aktorem mogę być równolegle, ale mam temperament reżysera. Uczył mnie, kształtował, pilnował.

Szkoła aktorska u Andrzeja Wajdy zastąpiła panu szkołę teatralną?

- Aktorska, ale też reżyserska. Wajda zapraszał mnie często do stołu montażowego. Kiedy nie miałem dużo roboty chodziłem do montażowni i patrzyłem jak wyczarowuje się film, jak się go montuje. Obserwowałem, gdzie ma stać kamera, jakie są plany. Byłem wtedy właściwie dzieckiem, a dzieci wszystkiego szybciej się uczą. Wchłaniałem to w siebie błyskawicznie, a Wajda nie miał przede mną tajemnic. Mogłem się tym wszystkim bawić. Powiedział mi tylko, że nie byłoby źle, gdybym miał jakiś dyplom, bo może się przydać, kiedy będę w przyszłości reżyserował. Przewidział, że nie będę miał czasu, by skończyć szkoły. - Dobrze, żebyś miał na piśmie, że byłeś moim asystentem - powiedział. I znaleźliśmy taki pretekst przy okazji filmu, w którym nie było dla mnie większej roli i miałem dla siebie więcej czasu. To był film "Polowanie na muchy". W czołówce widnieję jako drugi reżyser. Byłem zatrudniony na pełny etat. Łączyły się z tym różne przyjemności - miałem na przykład darmowe bilety do kina! Wajda napisał mi nawet pozytywną opinię po tej współpracy.

Czyli papier jest - można ruszać z projektem.

- Wajda jednak boi się trochę o ten mój debiut. Mówi, że póki nie będzie fantastycznie napisanego scenariusza, to będzie problem.

Czy chce pan sam napisać scenariusz?

- Nie, nie mam odpowiednich zdolności. Są inni, którzy robią to wspaniale. Osoba, która weźmie się za taki temat, musi być prawdziwym pisarzem dramaturgiem. Przeczytałem niedawno bardzo dobrze napisaną sztukę Tadeusza Słobodzianka. Fantastyczna. Ale to jest jego pomysł, jego wizja. Ja mam swoją. W sensie merytorycznym jestem do tego przygotowany naprawdę dobrze.

Jest pan zaangażowany w tę historię osobiście, czy artystycznie? Jest to na pewno wspaniały i chwytliwy temat na film.

- Nie mówię, że jak widzę kogoś interesującego, to myślę od razu, jakbym go zagrał. Jestem normalnym człowiekiem. Nie mam skazy zawodowej. Nie będąc aktorem, musiałbym się przejąć tym tematem. Ale jako zawodowy filmowiec uważam, że obowiązkiem Polaków jest zrobienie takiego filmu. Nie chcę zostać wzięty za megalomana, ale myślę, że ktoś, kto zagrał tyle ról prawdziwie polskich, ktoś wychowany na Mickiewiczu, na Słowackim, przekazujący najpiękniejsze strofy naszej literatury, jest odpowiednią osobą, aby wyjść z takim pomysłem. Konwicki powiedział, że odechciało mu się czytać literaturę romantyczną po tym, jak poznał prawdę o Jedwabnem. Ze mną też trochę tak jest. Nie potrafię wyjść i mówić pięknych słów o tym, że jesteśmy tak biedni, tak wspaniali i tak nieszczęśliwi. Jeśli nie zmierzymy się poprzez literaturę, poprzez dramat, poprzez film, z tą częścią naszej historii, to powiedzieć "Litwo, Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie", sprawi mi kłopot. A chciałbym wrócić do siebie takiego, który to potrafi. Cytując dalej Konwickiego: - Żeby taki rodzaj okrucieństwa i bestialstwa był w moim narodzie? - mówił - Nie przypuszczałem.

Miał pan już kiedyś okazję zmierzyć się z problematyką zagłady w filmie Wajdy "Krajobraz po bitwie" według prozy Tadeusza Borowskiego. Czy to doświadczenie będzie pomocne?

- Każde doświadczenie tego typu jest pomocne.

To było wiele lat temu. Czy zmieniła się pana perspektywa?

- Byłem wychowany na szumnym romantyzmie połączonym z rycerskością - powstania, Grunwald, Sienkiewicz, Mickiewicz, Słowacki. Raptem musiałem zmierzyć się z literaturą, którą się niechętnie czyta.

Bohater Borowskiego budzi wręcz antypatię.

- Nie chcemy czytać o kimś, kto się boi. Taka osoba wzbudza niechęć. Wajda powiedział mi wtedy, że mam coś niezwykle trudnego do zagrania. Nie pracował ze mną od czasu "Popiołów" i "Wszystko na sprzedaż". Popatrzył na mnie i stwierdził, że najpierw trzeba schować moje bicepsy. - Wyglądasz jak kulturysta, a masz zagrać intelektualistę po obozie koncentracyjnym - powiedział. Po pierwsze trzeba było ukryć to, kim jestem fizycznie. Po drugie - zrozumieć postać i stać się wiarygodnym. Jest taka scena, gdy mój bohater gra w piłkę w obozie na rampie. Piłka lata od jednego rogu do drugiego - między tymi dwoma miejscami zagazowano 18 tysięcy ludzi. - Czy potrafisz zagrać kogoś, kto nie tylko to widział, ale pomyślał wtedy: no, takie jest życie...? - spytał Wajda. Nie zrobić tego w sposób histeryczny, pompatyczny czy buntowniczy, tylko zagrać coś jakby zero. Opowiedzieć o śmierci dziewczyny jedząc zupę. Spokojnie ją sobie posoliłem, sprawdziłem, czy nie za gorąca. Zakochałem się w kobiecie, ale przed chwilą mi ją zabili. Cóż, trzeba żyć dalej. Zacząłem badać, jak to grać, co wolno mi zrobić, czego absolutnie nie. Zrozumiałem, jak ważna jest odległość łokci od ciała. Zacząłem chodzić tak, aby ręce w ogóle nie odklejały się od tułowia. Czytając Borowskiego i rozmawiając z ludźmi, zrozumiałem tych, którzy, jak Borowski napisał, poczuli prawdziwy głód. Czyli taki, kiedy patrzysz na drugiego człowieka jak na przedmiot do zjedzenia. Po problemach, żeby zrozumieć co gram w "Krajobrazie po bitwie" i dać temu wyraz w tym, jak chodzę, jak patrzę, jak mówię, problemy szekspirowskie wydały mi się kawką z mleczkiem. Być, albo nie być? Czym to jest, wobec tego, w co ja się musiałem wczuwać przed każdorazowym wejściem przed kamerę? Zrozumiałem, że należy się przesuwać, z łokciami wbitymi w ciało. Zeszczuplało mnie to i odbierało całkowicie dynamizm. Musiałem zapomnieć o roli boksera, którą grałem poprzednio. Nie mogło pozostać śladu po człowieku, który potrafi uderzyć. Tu musiało być takie nic. Ktoś - nic. Zagrać nic jest trudno. W swojej książce dotyczącej mimiki ("Dramaturgia, czyli nauka sztuki scenicznej. Cz. II Mimika", E.S.) Wojciech Bogusławski napisał, że samopoczucie człowieka poznaje się po odległości łokcia od ciała. Może to się zdaje naiwne, ale coś w tym jest. Proszę na mnie spojrzeć - łokcie w pełnej odległości od ciała, ręce podparte pod boki...

Kmicic.

- A tak? (Tu Daniel Olbrychski zbliża nieco ręce do ciała.)

Co najmniej' Clint Eastwood.

- A w ten sposób? (Ręce pana Daniela opuszczone są w naturalny sposób wzdłuż ciała).

Normalny, zdrowy człowiek.

- A teraz? (Ręce przyklejone wzdłuż całej długości tułowia, opuszczone ramiona.) Odpowiem za panią - to człowiek na krawędzi schizofrenii. Jakbym uczył w szkole teatralnej, podkreślałbym to cały czas - jak ważny jest sposób, w jaki podnosi się rękę, dotyka czoła.

Czy teatr daje aktorowi większe możliwości niż film? Czy jest sprawdzianem jego umiejętności?

- W filmie kamera jest wycelowana prosto w twarz aktora... Widać każdą myśl. W teatrze trzeba tak zagrać, żeby widz w ostatnim rzędzie zobaczył i przeżył to wszystko, co ten w pierwszym. Tu liczy się przede wszystkim głos. Wydaje mi się, że w teatrze od umiejętności operowania głosem zależy więcej niż 50 procent. Moim zdaniem jest tu łatwiej grać niż w filmie. Chociaż poważni zawodowcy mówią odwrotnie. Uważają, że to teatr jest sprawdzianem umiejętności aktorskich. Zapewne mają rację. Dla mnie jednak sprawdzianem jest przede wszystkim prawda. Jeżeli pani nie wierzy w graną postać, to niezależnie od dobrego głosu czy pięknego tekstu, nic nie pomoże, jeżeli aktor kłamie. Dlatego Konstanty Stanisławski, gdy patrzył na aktorów, jak mu się nie podobali, mówił - nie wierzę. Nagroda Stanisławskiego, którą także dostałem rok temu, nosi nazwę "Ja wieriu" (czyli "wierzę", E.S.). A w teatrze moim zdaniem jest łatwiej z kilku powodów. Jak idziemy do parku i skaczemy przez przeszkody na koniu, to oczywiście bardzo dużo zależy od nas, jeźdźców. Czy umiemy, czy się nie boimy, ile czasu pracowaliśmy z koniem. Ale zależy też od tego, co ten koń potrafi. Jeżeli nie jest w stanie skoczyć swobodnie 1,6 m, to żebyśmy nie wiem jak dobrze jeździli, to nie wygramy żadnego konkursu. W teatrze aktor ma do dyspozycji najlepsze konie - najlepszą literaturę. Żeby coś zaistniało na scenie musi być najpierw dobrze napisane. Scenariusze nie zawsze takie są. Nawet te oparte na wspaniałej literaturze nie zawsze dobrze robią filmowi, choć są wyjątki. Scenariusze są raz lepsze, raz gorsze. Nie są to jednak konie skaczące 2.50 m. Takim koniem jest Szekspir. Oczywiście na takim koniu trzeba umieć jeździć. Im koń lepszy, tym trudniej się na nim jeździ. Ale potencję skoku ma od samego początku. Można być bardzo złym aktorem, a i tak ciężko jest to źle zagrać. Taka sztuka sama niesie. A obok wspaniałej literatury są trzy miesiące prób.

Hamleta u Hanuszkiewicza zagrał pan ponad 400 razy. Co zrobić, żeby nie wkradła się rutyna?

- Za każdym razem przychodzi inna publiczność i to ona odświeża przedstawienie. Aktor gra przecież dla publiczności, nie dla pustej sali. Już podczas próby generalnej mądry reżyser zaprasza widzów - wtedy możemy badać ich reakcje. Wiele się wówczas wyjaśnia - czasem myślałem, że w danym momencie będę się śmiać, a nic takiego nie następuje. Kiedy indziej myślałem, że będzie nudno, a czuję pełną skupienia ciszę. Energia widzów zawsze wzmacnia przedstawienie. Chyba, że jest to złe przedstawienie, a wtedy energia widzów nie wykupuje biletów na następne. W tych szczęśliwych wypadkach, kiedy sala jest pełna, to aktor kwitnie. To jest tak, jak z opowiadaniem anegdot - każdy ma kilka ulubionych. Opowiada je wiele razy, oczywiście za każdym razem innej widowni, i wie, w którym momencie się zasłuchają, w którym będą się śmiać. Mówi to już 15 lat, a za każdym razem mówi lepiej - wie, gdzie zawiesić głos, bo już sprawdził, że puentę wydobędzie po trzech sekundach, czasami po półtorej, ale nie po dwóch! Ma wtedy przyjemność z samego opowiadania. Radość ze spotkania się z oswojonym koniem, którego ujeździł i potrafi na nim skakać coraz wyżej.

Nadal czynnie uprawia pan jazdę konną?

- Między innymi dlatego mieszkam na wsi. Stajnia jest 2 km stąd. Mam w tej chwili spory problem, bo mój koń - arab - ma kłopoty z kręgosłupem. Jeżdżę na poziomie wyczynowym, nie tylko rekreacyjnym. We wrześniu chciałem wziąć udział w dyscyplinie, do której najlepiej nadają się konie arabskie, czyli w wyścigu na długi dystans - 100-150 km., z czego duży procent w galopie. Tej jesieni chciałem przejechać jakieś 70-80 km. Na wiosnę już ponad 100. Raptem jednak zaczęły się bóle w krzyżu, kulenie. Mój przyjaciel bardzo cierpi. Wziąłem go na wakacje, żeby pasł się na trawie, żeby był przy mnie, żebym go codziennie odwiedzał, głaskał. Chcę, żeby wiedział, że nie mam do niego pretensji. Będę nad nim pracował nie tylko fizycznie, lecz także psychicznie. Być może jednak kupię sobie młodego konika arabskiego albo tzw. quortera, czyli westernowego, bo mamy już w Polsce znakomite hodowle. Przyjaźń z końmi jest bardzo ważna w moim życiu.

Znam pary, w których żony są zazdrosne o konia. Jak jest u państwa?

- Moja żona też kocha konie i też jeździ, więc teraz oboje bardzo martwimy się zdrowiem Cudnego, naszego konia, który naprawdę jest cudny! Po mamie Cudnej i ojcu Balonie. Mama z Białki, ojciec z Janowa. Ma wspaniałe pochodzenie genetyczne.

Gwiazdor

Skoro mówimy o ogierach, był okres, kiedy był pan bożyszczem kobiet. Jak pan wspomina ten czas gwiazdorstwa?

- Kiedy dostałem medal Puszkina w ambasadzie rosyjskiej, mój przyjaciel z ławy szkolnej z liceum Batorego, Adam Michnik powiedział: "Daniel był gwiazdorem od zawsze". W liceum byłem reprezentantem szkoły w prawie każdej dyscyplinie sportu. Kiedyś przyszedł do Batorego na spotkanie z młodzieżą Kalenik, bohater "Krzyżaków". Muszę powiedzieć, że specjalnie mnie nie przebijał! Zresztą wypomniał mi to po latach. Bezczelnie powiem, że było mi to w pewien sposób przynależne - w cokolwiek się rzucałem, chciałem być gwiazdorem, chciałem być najlepszy. Imponowali mi zawsze sportowcy. Myślałem, że będę mistrzem olimpijskim, choć nie bardzo wiedziałem w jakiej dyscyplinie... Zresztą ciągle je zmieniałem...

Podobno szczęściu trzeba pomagać...

- Za każdym razem, jak już coś udało mi się osiągnąć, zmieniałem dyscyplinę na inną. A jak w życiu trzeba być wiernym jednej kobiecie, żeby być szczęśliwym, tak w sporcie jednej dyscyplinie, żeby osiągnąć sukces. Ja uprawiałem kilkanaście i robiłem to po to, żeby usłyszeć hymn Polski. Była we mnie potrzeba bycia mistrzem, rozdawania autografów. Zacząłem jednak recytacje i zaczęło się opuszczanie treningów. Trener przyszedł nawet do moich rodziców z wiadomością, że Daniel zwariował, bo żadnym aktorem w życiu nie będzie, a biegać na poziomie światowym może. Ale dla mnie było już za późno - już chciałem być gwiazdorem-aktorem. Ale nie przypuszczałem, że do szkoły przyjdzie Andrzej Wajda i że stanie się to tak szybko. Chciałem pokornie skończyć szkołę teatralną. Ale po premierze "Popiołów" miałem 20 lat i raptem stałem się najpopularniejszym polskim aktorem.

S jak serial S jak Szekspir

Lubi pan polskie seriale i sprzyja pan ich gwiazdom. Wydaje mi się, że to gwiazdorstwo jest trochę wyolbrzymione...

- Bo to nie jest gwiazdorstwo, to jest popularność.

Pan wypłynął po "Popiołach", a dziś popularność zdobywa się po wystąpieniu w tasiemcu wątpliwej jakości.

- Gdyby nie było seriali trzeba by było zamknąć szkoły teatralne. Gdzie aktorzy mają pracować? Gdzie mogą pokazać, że są zdolni i interesujący? Kilka lat temu Andriej Konczałowski, który na moją prośbę zgodził się wyreżyserować "Króla Leara" na mój jubileusz, poprosił moją żonę o przeprowadzenie castingu do sztuki. Oglądaliśmy wtedy z żoną seriale i wypatrzyliśmy wielu zdolnych, fantastycznych aktorów. To widać czasem po jednej scenie - o, ona może zagrać Kordelię. Ten zagra Kenta.

Sprawdzili się?

- Wspaniale! Konczałowski martwił się tylko o rolę błazna. Jest to bardzo ważna i trudna rola. Zagrał go w końcu Czarek Pazura, którego pokazałem reżyserowi w "13 posterunku". Po 5 minutach Konczałowski powiedział, że wierzy, że on potrafi zagrać wszystko. I od pierwszej próby Czarek był jego ukochanym aktorem.

Zagrał pan wielką czwórkę - Hamleta, Otella, Makbeta i Leara. Dlaczego wszyscy aktorzy pragną zmierzyć się z tymi postaciami?

- Jak tylko zaczynają się próby tych sztuk, to każdy aktor czuje, że staje w obliczu możliwości, jakich nie miał do tej pory. Obojętnie, czy dotyczy to głównej roli czy pobocznej. Szekspir nie tylko wiedział prawie wszystko o człowieku, ale też potrafił to przekazać. Choć sprawił aktorom wiele problemów, bo trudno jest go zagrać. Jednak każdy aktor czuje, że wsiada na fantastycznego konia i wjeżdża w sfery, w których nigdy wcześniej go nie było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji