Artykuły

Ona, jej teatr i polityka

- Nigdy się niczego nie bałam. Nie wiem, czy jest jakaś moja teczka w IPN-ie, ale skoro nadali mi kryptonim "Suflerka", to być może gdzieś w archiwum się wala. Ale mnie nie zależy na odgrzebywaniu tamtych czasów - mówi Polsce Głosowi Wielkopolskiemu poznańska aktorka Sidonia Błasińska, wymieniona w teczce Krystyny Feldman, którą odnaleźli pracownicy poznańskiego IPN-u.

Sidonia Błasińska została wymieniona w teczce Krystyny Feldman, którą odnaleźli pracownicy poznańskiego IPN-u. Aktorka zdecydowała się opowiedzieć Stefanowi Drajewskiemu o życiu i swoich potyczkach z polityką.

W przyszłym roku minie 40 lat, od kiedy zamieszkałam w tym mieszkaniu. Klucze odebrałam od samego Stulka Hebanowskiego. Kiedy weszłam do domu, byłam lekko przerażona. Na ścianach wolnych od regałów, zobaczyłam same autografy. Kto odwiedzał Stulka, zostawiał na ścianie swój podpis. Doszukałam się nawet wpisu samego Jarosława Iwaszkiewicza. Oczywiście, natychmiast mieszkanie odnowiliśmy. Z perspektywy czasu, zdaje się, że zbyt pochopnie....

Należałam do aktorek, które zmieniały teatry, ale nie dyrektorów. Co to oznacza? Ano tylko to, że wędrowałam po Polsce za dyrektorami. Nie ukrywam, że takim zaprzyjaźnionym moim szefem był między innymi Jerzy Zegalski. Najpierw pracowałam z nim w Białymstoku. A kiedy w 1967 roku on objął Teatr Polski w Poznaniu, pojechałam do Lublina do Kazimierza Brauna, ponieważ on nie wiedział, jaką sytuację zastanie w Poznaniu i co będzie mógł mi zaproponować. I tam, zupełnie przypadkiem, wplątaliśmy się z grupą moich przyjaciół, w której byli Olek Iwaniec, Irena Olecka-Iwanicka, Piotrek Sowiński i mój mąż Krzysztof Ziembiński, w politykę. Był Międzynarodowy Dzień Teatru, przyjęcie, a na nim ktoś poprosił, abyśmy się podpisali pod listem potępiającym Kazimierza Dejmka za jego "Dziady". Tak jak staliśmy w grupie, nikt z nas nie podpisał tego listu. Następnego dnia wiadomość ta została przekazana przez rozgłośnię Radio Wolna Europa. Nic nam się nie stało. W Lublinie zagrałam tytułową Matkę Courage, za którą to rolę dostałam wyróżnienie na VIII Kaliskich Spotkaniach Teatralnych.

W 1968 roku Zegaliski wspomnianą już grupę aktorów ściągnął do Poznania. Na miejscu okazało się, że nie ma dla nas mieszkań. Jakiś sekretarz partii zarzucił Zegalskiemu, że sprowadza wywrotowców, o których mówi Wolna Europa. Dla takich nie ma mieszkań. I tak przez rok wynajmowaliśmy z mężem pokój na Świerczewie. A po roku wprowadziliśmy się do tego mieszkania, w którym rozmawiamy. Byłam mocno zajęta pracą w teatrze. Grałam dużo, wielkie role... Nie miałam na nic czasu. Nie interesowała mnie polityka. Dopiero, kiedy pojawiły się wydawnictwa bezdebitowe, nawiązałam kontakt z kimś z Warszawy, kto przywoził bibułę, zostawiał u mnie, a ja dalej kolportowałam. Wtedy nikt nie pytał o imiona, nazwiska, adresy... Jednym ze stałych moich odbiorców był Marek Nowakowski z Telewizji Poznańskiej, Kaja Nogajówna... Któregoś razu, chyba już po 1981 roku Olena, bo tak miała na imię moja kurierka, przywiozła książki i zostawiła w portierni Teatru Polskiego. Wychodząc, zabrałam je i na wysokości Okrąglaka spotkałam Andrzeja Wicenciaka, naszego kierownika muzycznego, który zabrał je ode mnie. Doszłam na przystanek koło Collegium Maius, a tam podeszli do mnie dwaj smutni panowie i zrewidowali mnie.

W 1979 roku Krystyna Feldman chodziła po teatrze i zbierała podpisy pod apelem przeciwko naruszaniu autonomii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu przez Służbę Bezpieczeństwa. - Uznałam, że esbecy nie powinni wchodzić na teren uniwersytetu i dlatego podpisałam. Niestety, poza nami dwiema nikt więcej się w teatrze nie podpisał. Nigdy się niczego nie bałam. Nie wiem, czy jest jakaś moja teczka w IPN-ie, ale skoro nadali mi kryptonim "Suflerka", to być może gdzieś w archiwum się wala. Ale mnie nie zależy na odgrzebywaniu tamtych czasów.

Przy okazji chciałabym opowiedzieć o naszym przesłuchaniu, które tego pamiętnego 1979 roku odbyło się w Teatrze Polskim. Przyszło dwóch panów, jeden dobry, drugi zły. Ten dobry zadał mi pytanie, czy znam Stanisława Barańczaka. No to im odpowiedziałam, że tak, że pisze świetne wiersze... Na co ten zły zaczął poetę opluwać, że był łapownikiem. Wtedy zaczęłam sobie ironizować. Kiedy pytali Krysię, to próbowałam jej coś podpowiedzieć i pewnie stąd się wzięła ta "Suflerka". Kiedy doszło do rozmowy na temat naszego wyjazdu do Jugosławii, ten zły mówi: "Nie pojedziecie i koledzy pani mordę obiją". Zdenerwowałam się i powiedziałam: "Dziękuję, nie wiedziałam, że mam mordę. A czy obiją, to się okaże". Na co on dalej ciągnął temat: "No, Jugosławia to prawie Zachód". I wtedy mnie poniosło. Powiedziałam mu: "Gdyby pan częściej chodził do teatru, to wiedziałby pan, że jest taka sztuka "Moralność pani Dulskiej". Pani Dulska uważała, że brudy należy prać we własnym domu. I ja też uważam, że we własnym kraju mam prawo mówić głośno o tym, co mi się nie podoba, a to mi się nie podoba, co wy robicie. Jak wyjedziemy, to nie wiem, co bym powiedziała, gdyby ktoś chciał opluwać mój kraj". To było długie przesłuchanie. Dyrekcja drżała, jak to się zakończy. - Nie demonizowałabym udziału Krysi w tym przedstawieniu, z którym mieliśmy wyjechać. Krysia grała drobną rolę Sąsiadki, a ja główną - Stefanii Ptaszyńskiej. Na tym moje kontakty z bezpieką się skończyły. Wiem, że w mieszkaniu Krysi przeprowadzono rewizję.

Jestem człowiekiem, w którego co jakiś czas wskakuje diabeł. W takich ostatecznych sytuacjach staję się wręcz bezczelna, przestaję się bać czegokolwiek. Tak było 13 lutego 1982 roku, kiedy pobito Wojciecha Cieślewicza, dziennikarza, który miesiąc później zmarł. Myśmy wtedy grali w Teatrze Polskim "Listopad" według Rzewuskiego. Z Kają Nogajówna poszłyśmy złożyć kwiaty pod pomnik... Po drodze zatrzymali nas zomowcy i zapytali, co robimy. Odpowiedziałam im: "Przechadzamy się. Wracamy do domu". Na co on replikował: "Dziwną drogą. A po co te kwiaty?" Dostałam je - odpowiedziałam zaczepnie.

W 1983 roku Grzegorz Mrówczyński nie chciał mnie w teatrze, a ja nie lubię się napraszać i dlatego pojechałam do Gorzowa Wielkopolskiego. I tam miałam ostatni kontakt z bezpieką. Ksiądz Roman Andrzejewski, który wcześniej dwa lata studiował w szkole teatralnej, zaprosił mnie do współpracy, do czytania wierszy w kościołach... Po jakimś czasie poproszono, abym wystąpiła na akademii z okazji rewolucji październikowej, a ja odmówiłam, twierdząc, że nie potrafię recytować wierszy. Wtedy usłyszałam: ale w kościołach pani umie recytować. Nic mi nie zrobili.

W 1988 roku przeszłam na emeryturę. Nagrałam się bardzo dużo. Jako emerytka zagrałam w monodramie-słuchowisku "Kot mi schudł". To była piękna radiowa praca, która przyniosła mi wielką satysfakcję - nagrodę na Krajowym Festiwalu Polskiego Radia i Telewizji "Dwa Teatry". Cieszę się, że mogę jeszcze od czasu do czasu wyjść na scenę. Aktualnie gram w Teatrze Nowym w "Ożenku", czasami gdzieś poczytam wiersze... Nie narzekam na nadmiar czasu i na pewno nie będę wysiadywać w IPN-ie, by się czegoś o sobie dowiedzieć z ubeckich teczek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji