Artykuły

Gdzieś na płyciźnie

"Trans-Atlantyk" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Ty, który w czarnym garniturze tam, daleko, w jasnym świetle na wielkiej scenie Narodowego Starego Teatru stoisz z beżowymi sakwojażami w garściach i niczym semantyczna katiusza na tle monstrualnej fotografii morskich fal słowami ciskasz nieprzytomnie - kim jesteś? Czym jest twe tratatatata?

Wiem, wiem, aktor z ciebie. Marcin Kalisz się nazywasz i w wyreżyserowanym przez Mikołaja Grabowskiego "Trans-Atlantyku" Witolda Gombrowicza - Gombrowicza grasz. Tak, masz być Gombrowiczem snującym gawędę i snuciem wszystko stwarzającym. Tym samym, co w "Dzienniku" wyznał: "Sztuka to fakt, a nie komentarz doczepiony do faktu". Ale być faktem w ogóle - to nie być wcale. W scenicznym "Trans-Atlantyku" być Gombrowiczem w ogóle - to zmienić "Trans-Atlantyk" w papier szkolnych banałów o szyderstwie przekłuwającym nasze polskie zadęcia mentalne, szyderstwie prowokacyjnie głoszącym wyższość Synczyzny nad Ojczyzną. Dlatego pytam, i tyleż ciebie, co reżysera: jakim jesteś faktem, Gombrowiczu Grabowskiego? Twoje lęki, wytchnienia, gorycze i rezygnacje, twa pokora, twa wściekłość - jakie są? Czym pachnie, jak smakuje twoja samotność?

Nie sposób o to nie pytać, bo i nie sposób nie pamiętać starych "Trans-Atlantyków" Grabowskiego, w których Gombrowiczem gawędzącym był sam Grabowski, bądź świętej pamięci Jacek Chmielnik. Ich dało się dotknąć. Dało się nazwać ich duchową fakturę, dało się uchwycić jej twardość bądź miękkość, jej chłód lub ciepłotę, jej drżenia, jej spokój, jej barwę. I od pierwszych taktów była pewność, że gdy samotności takich Gombrowiczów zamilkną znienacka - zniknie opowiadany świat, "Trans-Atlantyk" obróci się w banalną akademię ku czci obnażania odwiecznego polskiego mułu bogoojczyźnianego patosu - tylko w to. A dziś, w najświeższym Grabowskiego "Trans-Atlantyku"?

Jest recytator w czarnym garniturze i z beżowymi sakwojażami w garściach, recytator, którego po trzech minuta już o nic nie chce mi się pytać. Wchodzi, staje i z lufy skrytej w gardle - siecze ogniem ciągłym zdań Gombrowicza. Trattatatatatata... Prolog jeszcze nie wybrzmiał, jeszcze dzwonią słowa o zawinięciu do portu w Buenos Aires, o gazetach wywrzaskujących początek wojny, o wstydliwej odmowie powrotu do ojczyzny wreszcie, jeszcze recytatorowi dobrze z ust nie wyleciało pamiętne pożegnanie: "A płyńcież wy, płyńcież Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego!" - a już recytator jest u Cieciszowskiego (Roman Ulina), który gardłowej lufie recytatora swą gardłową lufą wtóruje, strzelając: "Ale gdyś tu się został, to idźże zaraz do Poselstwa, albo nie idź, i tam się zamelduj, albo nie zamelduj, bo jeśli się zameldujesz lub nie zameldujesz, na znaczną przykrość możesz być narażonym lub nie narażonym"... I nie muszę mówić, co dalej.

Rodacy-cywile, w Argentynie zasiedziali, po czym urzędnicy Poselstwa - więc kolejne lufy w gardłach i chóralne trattatatatatata. Następnie - do ostatniej salwy polskiej doczepiona salwa grupy argentyńskich intelektualistów. Tratatatata. Ledwo cichną - już tratatatatatata Gonzala (Jan Peszek), wysoce pederastycznego multimilionera argentyńskiego. A dalej... Po prostu - kolejne punkty tej banalnie "Trans-Atlantyk" streszczającej gonitwy, tej Wielkiej Pardubickiej aktorskich języków, warg, zębów i jabłek Adama.

Pstryk - i Ojciec patriota (Jerzy Grałek) z synem Ignacym (Andrzej Rozmus). Pyk - i pojedynek Ojca z Gonzalem. Myk - i bankiet u Gonzala, scena w Towarzystwie Ostrogi, plan zabicia Ojca... Pstryk, myk, pyk i wszędzie, zawsze, wśród białych stolików i krzeseł ogrodowych, w pustce na tle monstrualnej fotografii fal morskich - nieustające, zdyszane, spienione, piętrowe tratatatatatata Gombrowiczowych słów. Wreszcie finałowy śmiech wszechogarniający, co miał całej polskiej mentalności ołowianej nadać lekkość wyzwalającą, miał, lecz nie nadał, gdyż był jedynie ostatnim akordem tratatatatatata wielogłowego. To wszystko.

Tak, przez dwie martwe godziny młodzieniec w czarnym garniturze i reszta figur cudem niewoskowych - są ledwie komentarzami doczepionymi do faktu, komentarzami pustymi. Ot, biegacze, którzy nie nogami, a zdaniami przebierają. Spytam retorycznie: niby w co się w towarzystwie takim arcydzieło Gombrowicza zmienić mogło?

Na 72 stronicy narrator Witold mówi do siebie, mówi do ciebie: "Otóż to Idziesz, ale Błądzisz, i postanawiasz co, planujesz, ale Błądzisz, Błądzisz i mówisz, robisz, ale w Lesie, w Nocy, błądzisz, błądzisz...". Bez wyczucia całej goryczy, całej bezsilności tej frazy i bez obrócenia goryczy i bezsilności w pojedynczy, ludzki fakt sceniczny - wszelkie jady "Trans-Atlantyku" zdychają. Zostaje banał akademii ku czci starego, dobrego Witka, ulubionego naszego harcownika bogoojczyźnianego. Zostaje "Trans-Atlanyk" Grabowskiego. Zostaje to, co widać na jednym ze zdjęć drukowanych w programie. Nędzna łupina rdzewiejącego, przez jakieś oceaniczne, w żelastwie gustujące korniki zżeranego okrętu na mieliźnie słonych wód bez imienia. Pod pokładem - nawet pół szczura. Na pokładzie - żywego ducha. Nigdzie to to nie popłynie - zdechły busole. Nigdzie już nie popłynie żeliwna nędza, i nigdy już nie zatonie. Za płytko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji