Artykuły

Ja się nie skarżę

- Nie mogę powiedzieć, żebym była zasypywana propozycjami ról. Dlatego wiele ciekawych, ważnych spektakli realizuję poza Powszechnym. Na innych scenach, nawet poza Warszawą - mówi EWA DAŁKOWSKA.

Nie wiadomo - bardziej utalentowana czy skromna. Nie zabiega o role, nie zależy jej na pieniądzach. Woli grać dla bezdomnych gdzieś w Polsce niż w supertelenoweli. W wolnych chwilach lubi próbować nalewek męża i z czułością obserwuje swojego syna.

Z Ewą Dałkowską [na zdjęciu] rozmawia Grażyna Gałkowska.

Wyznała pani kiedyś, że boi się, żeby nie zwariować - aktorstwo może prowadzić do szaleństwa?

- Nie. Aktorstwo traktuję jako zawód. Staram się szybko uciec od roli po zakończonym spektaklu. Mówiąc cytowane przez panią zdanie, miałam na myśli moją niestabilność psychiczną, pewne rozedrganie emocjonalne, huśtawki nastrojów...

Ale są postaci, które bardziej przywierają do aktora. Jak odreagowuje pani np. taką Maryjkę z "Prezydentek"?

- Grałam w filmie z aktorką z Sowremiennika. Opowiadała, że zawsze po spektaklu siedzi w garderobie i przez godzinę zdejmuje z siebie postać. Ja nie. Gdy już wyschnę, to jadę do domu i nie ma Maryjki. Owszem. Kiedyś to się zdarzało i strasznie mnie to denerwowało. Niektórzy aktorzy zmywają z siebie swych bohaterów alkoholem...

"Bo to mąż w naszym domu dba, by był to dom ciepły przytulny gościnny To mój mąż jest sercem naszego siedliska."

- Oczywiście. Ja też...

Ależ to prosta droga do alkoholizmu!

- Nie. Alkoholizm jest chorobą, skłonnością organizmu. A pijak może sporo wypić, nie uzależniając się. Ja jestem pijakiem...

A co na to mąż?

- Też jest pijakiem... Lubimy siedzieć wieczorem, rozmawiać i próbować różnych nalewek, będących zresztą dziełem mojego męża. Bo to on w naszym domu dba, by był to dom ciepły, przytulny, gościnny. To mój mąż jest sercem naszego siedliska.

Twardo stąpa po ziemi, pozwalając pani być osobą nie zawsze praktyczną?

- Mąż to człowiek mądry i stabilny psychicznie. Chociaż ostatnio trochę mniej, bo został... bezrobotnym. Zlikwidowano mu warsztat pracy - filmowe studio Dom, którego był szefem.

Dlatego zajął się domem?

- Domem i wszystkim, co z nim związane, zajmował się zawsze. To mój mąż i syn, Ksawery, byli inicjatorami przeniesienia się z bloku na Ursynowie do własnego domu na wsi. Ksawery lubi zwierzęta. Mąż też. Poza tym lubi grzebać w ziemi, pielęgnować ogród, sadzić drzewa. Jest człowiekiem, który mimo pewnej frustracji, bo przecież nikt nie cieszy się z utraty pracy, umie sobie znaleźć inne zajęcie. Od pewnego czasu pisuje do dzielnicowej gazety ukazującej się na Ochocie. Pisze także dla mnie teksty, które wykonuję w kabarecie Pod Egidą. Myślę, że nie ujawniam tajemnic, bo szef Egidy, Jan Pietrzak, o tym wie. Ostatnio wykonuję też piosenkę pióra mego męża. Nie jest pisarzem. Ale inteligentnym człowiekiem, a inteligentny człowiek umie wszystko.

Z latami wiele związków oddala się od siebie, bo ludzie przestają się słuchać, bo wydaje im się, iż wszystko o sobie wiedzą. Państwa małżeństwa, z ponad 20-letnim stażem, to nie dotyczy. Jaka jest tajemnica udanego związku?

- Właśnie rozmowa lub kłótnia. Słuchanie się nawzajem. Czytamy te same książki, gazety i dzielimy się opiniami. Dyskutujemy tematy, które nas przejmują. Oglądamy te same filmy.

A jak wygląda państwa porozumienie z synem? Kiedyś narzekała pani, że poświęca mu zbyt mało czasu.

- Miałam takie poczucie, gdy był malutki. Serce mi pękało, że nie przebywam z nim dostatecznie długo. Wychodziłam do teatru, a gdy wracałam, Ksawery już spał. Szybko jednak nasz syn stał się samodzielny. Wręcz nie życzył sobie zainteresowania swoją osobą. Od 13. roku życia chodzi własnymi drogami. Lekceważył silnie inteligencki klimat naszego domu. Znalazł sobie kolegów spoza naszego środowiska i przez wiele lat bardzo bronił nam dostępu do własnego świata. Teraz ma 20 lat i dopiero w tym roku wspólnie - on, jego dziewczyna i my, rodzice - pojechaliśmy na krótkie wakacje, m.in. na festiwal filmowy do Gdyni i na rocznicę Sierpnia do stoczni w Gdańsku.

Może to rodzaj ucieczki syna przed wybitnymi rodzicami?

- Nie wiem. Jest bardzo skryły i bardzo cierpliwy w swej skrytości. Owszem, możemy się z nim porozumieć na tematy podstawowe, codziennego życia, spraw domowych albo jak założyć Internet. Natomiast gorzej, jeśli rzecz dotyczy szkoły filmowej, w której studiuje.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jaki wydział wybrał Ksawery?

- Poszedł w ślady ojca - wybrał produkcję filmową. Ale jest szalenie ambitny. Sam pisze scenariusze do studenckich filmów, sam w nich gra, sam je realizuje. Ojca w ogóle nie prosi o pomoc, a mógłby się wiele od niego nauczyć. Więc nie pozostaje nam, rodzicom, nic innego, jak z czułością obserwować zmagania naszego syna.

Po wielu latach uprawiania aktorstwa interesuje ono panią równie silnie jak wówczas, gdy była pani początkującą aktorką?

- Tak, bardzo.

Co panią tak przy nim trzyma?

- Tajemnica. Rozwiązywanie zagadki, w jaki sposób bieg wydarzeń w świecie, w którym żyjemy, wpływa na kontekst sztuki i postaci, które gramy. Na czym, na przykład, polega sukces w tym zawodzie albo dlaczego dowcip opowiedziany na scenie jednego wieczora rozbawił widzów, a następnego ten sam dowcip w tym samym momencie spektaklu nie wywołał takich reakcji. Podzielam zdanie Janusza Gajosa, że do końca życia można się fascynować tym zawodem jako rozwiązywaniem pewnej łamigłówki.

Od 30 lat jest pani związana z Teatrem Powszechnym w Warszawie. Nie jest pani znudzona, nie odczuwa rutyny, mimo grania różnych ról, że przychodzi pani jak do biura - ta sama garderoba, te same twarze. Nie myśli pani - czas na zmiany?

- Myślę. Tyle że jak już chcę to rzucić, wtedy słyszę od kolegów: Ewa, nie odchodzi się ot tak, trzeba mieć dokąd odejść. Ja tu mało gram. Nie mogę powiedzieć, żebym była zasypywana propozycjami ról. Dlatego wiele ciekawych, ważnych spektakli realizuję poza Powszechnym. Na innych scenach, nawet poza Warszawą. Ostatnio np. w Chorzowie z Jackiem Różańskim daliśmy premierę sztuki "Po latach o tej samej porze". Teraz gramy ją w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze. Zaprosił nas tam dyrektor tej sceny Andrzej Buck, świetny człowiek, artysta, menedżer.

Te podróże dają pani satysfakcję?

- Ogromną. W dodatku w tych wojażach spotykam fantastyczną, żywo reagującą publiczność, która zaprzecza obrazowi tworzonemu przez środki masowego przekazu, że my, Polacy, niewiele rozumiemy i trzeba nam tylko taniej rozrywki. Wracając do teatru, proszę zrozumieć, ja się nie skarżę. Wyjaśniam tylko, dlaczego trwam w Powszechnym. Zresztą Grzegorz Jarzyna, który zaprosił mnie do swego spektaklu "Uroczystość" w Teatrze Rozmaitości, zaproponował mi miejsce w tym teatrze. Ale tylko miejsce, nie poszła za tym propozycja żadnej roli. I chociaż czuję się świetnie wśród tego młodego zespołu, gdzie atmosfera miłości pracy jest taka jak w Powszechnym za początków dyrekcji Zygmunta Hübnera, nie zdecydowałam się.

Wspomina pani z nostalgią początki Powszechnego. To pewnie przykre patrzeć, jak dawna świetność rozpada się, a kłótnie aktorek wychodzą poza próg garderoby.

- Nie, teatr się nie rozpada. Te kłótnie to raczej przykry objaw, że komuś "odbiła palma"! Aktorki w teatrach zawsze się kłóciły, tyle że gdy w grę wchodził interes teatru, umiały się wycofać. Nie doprowadzały do sytuacji, w której cała Polska jest zainteresowana, co Janda powiedziała Szczepkowskiej, czy odwrotnie, a nie tym, jakie robimy przedstawienia. Niedawno Danuta Szaflarska zagadnęła mnie: Słyszałam, że Teatr Powszechny zmienia nazwę na "Magiel"?! I racja. Lubię obie dziewczyny, ale zachowały się jak w maglu. Tyle. Nie ma sensu tego dłużej komentować.

Ktoś napisał, że pani nie ma wrogów.

- Może raczej wynika to z mojej kiepskiej pamięci... Ostatnio przywitałam się serdecznie z człowiekiem, który zrobił mi świństwo, ale zdążyłam już o tym zapomnieć. Uświadomiłam to sobie teraz pod wpływem pani pytania.

Co pani zrobił?

- To był reżyser mojego spektaklu, który porzucił naszą wspólną pracę w dzień premiery. Dokończyłam ją sama. Jednakże on uznał, nie oglądając spektaklu, iż popsułam jego wielkie dzieło, i napisał na mnie donos do dyrekcji teatru. W wyniku czego dyrektor zdjął sztukę. Zażądałam więc, by reżyser przyszedł i obejrzał efekt. Obejrzał. Kiwnął głową, że w porządku. Było to jakiś czas temu i zdążyłam o incydencie zapomnieć. Zresztą lubię tego człowieka.

Ma pani dobre serduszko!

- Ależ skąd! Ja się strasznie złoszczę, gdy spotyka mnie coś takiego. Więcej, głośno wyrażam opinie, a to bardzo niedyplomatyczne. I chyba niedługo będę miała jednak wrogów, bo wciąż z uporem maniaka oceniam te telenowele, mówię o śmierci naszego zawodu, biadam nad jego upadkiem moralnym i etycznym, wspominam, że byliśmy fantastyczni.

A teraz?

Teraz komercja bierze górę nad sztuką przez duże S. Młodzi aktorzy uważają, że jak nie grają w telenoweli, to nie żyją.

- No, nawet ja zaczynam podzielać zdanie młodych kolegów, gdy widzę, że dla dziennikarzy jako aktor nie istnieje np. Zbigniew Zapasiewicz, bo nie gra w telenoweli.

Dla dziennikarzy zatem zagrała pani w telenoweli "Trędowata"?

-W soap operze, jak powiedział jej reżyser i scenarzysta Krzysztof Jaroszyński. Raczej dla niego, bo go lubię. Potem zaproponowano mi rolę właśnie w telenoweli, ale gdy się wczytałam w postać, którą miałam grać, uznałam, że jest nudna, że szkoda czasu. Na populistycznej sławie pani nie zależy. Na pieniądzach też nie?

- Nauczyłam się cieszyć małym. Nigdy nie zarabiałam dużych pieniędzy, nigdy nie umiałam walczyć o wyższe stawki w filmie tylko dlatego, że "mnie chcą". Pewnie dlatego, iż mam męża, który jest kierownikiem produkcji, i wiem, co to znaczy budżet filmu i co oznacza jego nadwerężanie. Wie pani, muszę powiedzieć, że byłam nawet z siebie dumna, że nie sprzeniewierzyłam się mojemu zawodowi, tak jak go pojmuję. Tym bardziej że w tym czasie budowaliśmy dom i liczyliśmy się z każdym groszem. Teraz mogę napisać podręcznik, jak postawić dom bez pieniędzy.

Zagrała pani wiele postaci kobiet, o której z nich może pani powiedzieć - to ja?

- Mogę tak powiedzieć o wszystkich, bo każda z nich jest budowana z jakiegoś mojego kawałka, z jakiegoś mego doświadczenia. Chociaż w żadnej z nich nie obnażyłam swoich najintymniejszych tajemnic, nie do drapałam się do dna mojej duszy. I dlatego z jednych jestem bardziej dumna, z innych mniej.

Z których jest pani dumna?

- Bardzo lubię Andzię z filmu "Kobieta z prowincji". W pewnym sensie kontynuacją tej postaci jest Patrycja Kieszonka, bohaterka monodramu "Czeczotka", też prosta kobieta, zmagająca się z losem niczym antyczna heroina. Chociaż jej dramat rozgrywa się współcześnie. Tuż obok nas. Patrycja jest świetną, pełną temperamentu i żywotności kobietą, żoną, matką. Jej syn dorasta, wstępuje do milicji. Bieg wydarzeń sprawia, że jako zomowiec zostaje posłany do tłumienia strajku na Wybrzeżu. I tam zostaje zabity. A jego matka, oprócz bólu po stracie syna, nie umie się uporać z poczuciem wstydu, upokorzenia, że jej syn był zomowcem. Przygotowałam ten monodram, bo wydało mi się niezwykle interesujące takie spojrzenie na wypadki grudniowe. Żaden przekaz literacki nie opisywał ludzi po tamtej reżimowej stronie barykady, ludzi prostych uwikłanych w tryby historii w pewnym sensie niezawinienie. Wydawało mi się, że może powinniśmy o tym rozmawiać.

A jednak rzadko gra pani "Czeczotkę".

- W ogóle nie gram i to mnie trochę podłamało, bo oznaczałoby, że pomyliłam się co do oczekiwań widzów. Może tylko warszawskich. Bo przecież zagrałam "Czeczotkę" np. na święcie wrocławskiej dzielnicy Krzyki, dla specyficznej publiczności, złożonej w dużej mierze z bezrobotnych, bezdomnych, z ludzi, którym się gorzej wiedzie. To było jedno z piękniejszych spotkań z widzami. Nieobojętnymi, żywo reagującymi na słowa padające ze sceny. I okazało się, że tekst jest na tyle prawdziwy, że mogłam nim odpowiadać nawet na głośne komentarze rozlegające się czasem z widowni. Podobnie dobrze odebrała ten spektakl publiczność na festiwalu piosenki aktorskiej, do tego stopnia, że długo dyskutowaliśmy po jego zakończeniu. Szczęśliwie, i to wiadomość z ostatniej chwili, zaproszono mnie z "Czeczotką" do Gliwic. Zagram ją na początku grudnia.

Gdyby kręcono film o Ewie Dałkowskiej, co chciałaby pani, żeby się w nim znalazło?

- Niedawno nasz przyjaciel zrealizował film o znanej postaci. Jednakże po ukończeniu pracy bohater gwałtownie zaprotestował przeciwko swemu filmowemu wizerunkowi. Na tyle gwałtownie, że nie wiadomo, czy dokument w ogóle ujrzy światło dzienne.

Z panią mogłoby być podobnie?

- Z okazji 50. rocznicy małżeństwa pewna malarka namalowała portret moich rodziców, według mnie wspaniale oddając ich wewnętrzną prawdę. Jednakże po jakimś czasie mama oddała mi ten obraz. Wyjaśniając, że nie może na niego patrzeć, że nie zgadza się ze swoim wizerunkiem uwiecznionym na portrecie. Podaję te przykłady, żeby pokazać względność prawdy. Nasze wyobrażenia o sobie bardzo często rozmijają się ze spojrzeniem na nas innych ludzi. Ja nie należę do osób nadmiernie przejętych sobą. Na ogół nie prostuję plotek czy nieścisłości biograficznych na swój temat, które - na przykład - napotykam w Internecie. Dlatego przypuszczam, że nie ingerowałabym w tworzony o mnie obraz. Ani w trakcie jego powstawania, ani po jego ukończeniu. Zresztą łatwo mi się to mówi, bo nie podejrzewam, żeby ktoś chciał nakręcić o mnie film.

Urodziła się we Wrocławiu. 1970 - ukończyła polonistykę na UW. 1972 - skończyła PWST we Wrocławiu. 1974 - dostała etat w Teatrze Powszechnym. Zagrała wiele znaczących ról teatralnych ("Antygona", "Balladyna", "Wujaszek Wania") i filmowych ("Bez znieczulenia", "Sprawa Gorgonowej", "Noce i dnie", "Kobieta z prowincji"). Obecnie śpiewa w kabarecie Pod Egidą i przygotowuje własne recitale w Teatrze Powszechnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji