Artykuły

Znak jakości

- Mam w sobie wiele wątpliwości i niepewności. Myślałem, że z wiekiem i większym doświadczeniem to mnie opuści, ale niestety jest tego coraz więcej. Może to i dobrze, bo poczucie bezpieczeństwa artystycznego i świadomość, że wie się i umie już wszystko, prowadzi nieuchronnie do katastrofy - mówi PIOTR FRONCZEWSKI.

Katarzyna Bartman: Kim jest Bob Parr, postać, której użyczył Pan głosu w filmie "Iniemamocni"?

Piotr Fronczewski: Bob Parr to ojciec rodziny, przykładny mąż i emerytowany superheros, trochę w odstawce i dlatego odrobinę cierpiący... Nadarza się jednak okazja, że Bob znowu może być w akcji, zreperować jakąś katastrofę i ocalić ludzkość przed grożącym niebezpieczeństwem. To ciekawa postać z wyraźnym rysem psychologicznym, z problemami moralnymi i emocjonalnymi, bardzo realistycznie przez scenarzystów naszkicowana. Warto też dodać, że technika komputerowa jest w tym filmie na niespotykanym poziomie.

Producenci filmu twierdzą, że powierzyli Panu jedną z najtrudniejszych technicznie ról dubbingowych w tej kreskówce. Na czym polegała trudność pracy przy "Iniemamocni"?

- To odrobinę przesadzone stwierdzenie, natomiast rzeczywiście portret psychologiczny i fizyczny mojej postaci, mimo że to wydmuszek komputerowy, to jednak obdarzony wyraźnymi cechami ludzkimi. Świetna jest motoryka ciała, biomechanika, mimika, gestykulacja. To wszystko jest bardzo profesjonalnie zrobione.

Nie wiem, czy zgodzi się Pan ze mną, ale jest coś, co łączy postać zwariowanego emerytowanego supermana z kreskówki i... antycznego Edypa, którego gra Pan w warszawskim Teatrze Ateneum. Domyśla się Pan, co to może być?

- (Śmiech) Osoba wykonawcy?

Też. Zarówno Bob Parr, jak i Edyp zmagają się z nieuchronnością swego losu. Łączy ich więc fatum przeznaczenia...

- Ja bym tak głęboko nie wnikał w filozofię obu postaci. Rozważania, które pani prowadzi, są na bardzo różnych poziomach rozwikłania zagadki, którą jest przeznaczenie. W przypadku teatru mamy do czynienia z najznakomitszym utworem literackim. Edyp Sofoklesa jest bardzo wnikliwą i głęboką próbą podjęcia tematu, który od początku towarzyszy ludzkości. Z kolei "Iniemamocni" są stworzeni ku rozrywce. Na pierwszym planie w kreskówce jest akcja, zabawa, wszystko, co pozwala uciec widzowi od parszywej, skrzeczącej rzeczywistości.

W Teatrze Ateneum gra Pan Edypa w zespole swojego mistrza i człowieka, który 36 lat temu odkrył Pana dla teatru - Gustawa Holoubka. Kim jest dla Pana mistrz, czy w takim zawodzie, jakim jest aktorstwo, można w ogóle mieć mistrzów? Sam Pan kiedyś powiedział, że naśladownictwo oznacza dla aktora śmierć...

- Naśladownictwo jest oczywiście zabronione, na dobrą sprawę prowadzi do unicestwienia siebie samego, doprowadza do zatracenia wszystkiego, co w sztuce jest dla aktora najważniejsze, czyli osobowości, indywidualności, własnego zdania, oryginalnego charakteru itd... Nie pamiętam, czy użyłem sformułowania "mistrz", bo staram się takich słów jak mistrz czy guru unikać. Gustaw Holoubek jest jednak dla mnie mistrzem poza wszystkim. Jestem zaszczycony i dumny z tego, że mogę być blisko niego, cieszyć się jego zaufaniem i sympatią. Ośmielę się też powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi na dobre i złe. I to jest również przyczynek do tego, o co pani wcześniej pytała: o przeznaczenie... Gustawa Holoubka po raz pierwszy zobaczyłem, kiedy miałem 15 lat. Zacząłem wtedy chodzić do teatru. Zadziwiające jest, jak do tego aktora, wówczas jeszcze zupełnie mi nieznanego, przylgnąłem. Był "dotkliwy" tym, co robił, przemawiał do mnie, przeszywał moją wyobraźnię, wzruszał, zastanawiał. Nigdy nie przypuszczałem, że będę kiedyś miał zaszczyt stanąć obok niego na scenie. W tym była jakaś szczypta przeznaczenia, bo to spotkanie sprzed ponad 30 lat zaowocowało przyjaźnią, która trwa do dzisiaj.

To chyba rzeczywiście prawdziwa męska przyjaźń, oparta na szczerości. W rozmowie z Dariuszem Domańskim, zapytany o Pana, Gustaw Holoubek wyznał, że jedyne, o co ma trochę żalu, to to, że angażuje się Pan w różne, nie zawsze potrzebne przedsięwzięcia zawodowe. Gra Pan bardzo wiele i w bardzo różnych formach. Ale czasem robi Pan niespodzianki i ku zaskoczeniu wielu odmawia Pan, i to tym największym. Podobno kiedyś Krzysztof Zanussi napisał specjalnie dla Pana rolę w "Barwach ochronnych", a Pan jej nie zagrał...

- Sytuacja aktora w Polsce jest dosyć szczególna. Nie ma on takiego komfortu jak jego koledzy za "wielką wodą". W związku z czym podejmuje się czasami próby, których nie powinno się było podjąć. Najgorzej jest wtedy, gdy ma się przyjaciół i znajomych w branży, którym nie można odmówić...

No właśnie. Zanussiemu się nie odmawia...

- To była zupełnie inna sytuacja. Nie traktowałbym jej jednak w kategorii odmowy, ale raczej nieporozumienia, zamieszania. Panował wielki bałagan od strony produkcyjnej, który, nawiasem mówiąc, do dziś pozostawia wiele do życzenia. Byłem wtedy młodym aktorem. Odbyła się rozmowa i później nikt się do mnie nie odezwał, nie dał znaku życia, nie powiedział, że propozycja jest wciąż aktualna. Nie miałem tyle śmiałości i odwagi, aby dzwonić i dopominać się o jakieś informacje. Dostałem inną propozycję angażu, przyjąłem ją i to chyba ostatecznie wyeliminowało mnie z udziału w tym filmie. Nie sytuowałbym tego w kategoriach, że nie odpowiadał mi scenariusz "Barw ochronnych" czy jego twórca. To absolutnie nie miało miejsca! To był wynik zamieszania, bałaganu produkcyjnego.

A jak dzisiaj dokonuje Pan selekcji otrzymywanych propozycji?

- Trudno mi przedstawić gotową receptę, schemat, którym się posługuję. Rzecz musi mieć znak jakości...

Czy znak jakości to towarzystwo, które firmuje przedsięwzięcie? Tak to należy rozumieć?

- To, o czym pani mówi, jest ważne. Towarzystwo jest dziś podstawą podjęcia jakiegokolwiek wysiłku czy trudu. Mają być koleżanki, koledzy, ferajna, których rozumiem, szanuję, lubię na planie, jak i prywatnie. To jest kwestia podobnego poczucia humoru, jakiegoś wspólnego światopoglądu, dobra komunikacja, rodzaj szacunku, zaufania, sympatii itd... Znak jakości to także przekonanie, że rzecz jest ważna, istotna. Muszę uznać, że to ma dla mnie jakiś sens, że jestem w stanie widza o czymś poinformować, zainteresować...

Wśród tych kategorii nie wymienił Pan pieniędzy. Kiedyś zapytany o nie powiedział Pan, że aktor gra nie po to, aby zarabiać na życie, ale po to, by kłamać, oszukiwać samego siebie. Skoro tak, to czy ktoś, kto jest ciągle obsadzany i wobec czego musi nieustannie okłamywać siebie, ma jeszcze w ogóle kontakt z rzeczywistością i z samym sobą?

- (Śmiech) Nie wolno tracić gruntu pod nogami. Nie wolno tracić kontaktu z rzeczywistością, bo to grozi bolesną wywrotką. Zacytowała pani fragment ważnej kwestii, którą na początku swojej drogi zawodowej (bodajże jeszcze w szkole teatralnej) gdzieś wyczytałem. To jest taki filozoficzny punkt widzenia, którego autorem jest Jean-Paul Sartre, który adaptował sztukę Aleksandra Dumasa "Geniusz i szaleństwo". Jest to historia wielkiego aktora angielskiego, Edmunda Keana, który kiedyś w dworskiej sytuacji na przyjęciu wydanym na jego cześć, zapytany, dlaczego jest aktorem, odpowiedział: "Człowiek rodzi się aktorem, tak jak rodzi się księciem. Nie gra się po to, aby zarabiać na życie, ale po to, aby kłamać, żeby siebie okłamywać. Żeby można było być tym, kim się nie może być. Ponieważ ma się dosyć bycia tym, kim się jest. Gra się dobrych, bo jest się złym, świętych, bo jest się podłym, morderców, bo jest się kłamcą z urodzenia. Gra się, bo nie zna się siebie i gra się, bo zna się siebie zbyt dobrze. Gra się, bo kocha się prawdę i gra się, bo prawdy się nienawidzi, i gra się, bo zwariowałoby się nie grając...". To jest refleksja, której trzymam się w życiu jak pijany płotu. Ona wychodzi poza teatr. Gra, umiejętność gry są wpisane w naszą naturę. Jesteśmy tą umiejętnością opieczętowani. Mamy skłonność do prowadzenia i podejmowania gry, udawania w różnych okolicznościach i na różne sposoby.

Mówi Pan jak prawdziwy belfer. Boję się przerywać, i coś w tym chyba jest, bo cechę tę zauważył także śp. Tadeusz Łomnicki, który nie mógł się nadziwić, jak łatwo znajduje Pan drogę do studentów, kiedy wykładał Pan aktorstwo w warszawskiej szkole teatralnej...

- Jako asystent w PWST przepracowałem około 5 lat. Asystowałem najpierw Tadeuszowi Łomnickiemu, później Wojciechowi Siemionowi, a także Gustawowi Holoubkowi. Pomimo propozycji objęcia samodzielnych wykładów nie zdecydowałem się na to, ponieważ mam zbyt wiele wątpliwości i niepewności w sobie. Myślałem, że z wiekiem i większym doświadczeniem to mnie opuści, ale niestety jest tego coraz więcej. Zastanawiam się, że może to i dobrze, bo z drugiej strony poczucie bezpieczeństwa artystycznego i świadomość, że wie się i umie już wszystko, prowadzi nieuchronnie do katastrofy.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Fronczewski

Urodzony w 1946 roku w Łodzi aktor teatralny i filmowy. Zanim ukończył wydział aktorski warszawskiej PWST (1968), brał udział w słuchowiskach radiowych, przedstawieniach w teatrze Syrena oraz w spektaklach Teatru TV. Zadebiutował w filmie "Wolne miasto" Stanisława Różewicza. Swoją zawodową drogę rozpoczął od angażu w Teatrze Narodowym, gdzie spędził jeden sezon, głównie statystując lub grając role epizodyczne. Był także gwiazdą kabaretu Jana Piętrzaka "Pod Egidą" oraz telewizyjnego "Kabareciku Olgi Lipińskiej". Ulubieńcem widowni dziecięcej stał się jako ekranowe wcielenie Profesora Ambrożego Kleksa w serii filmowych adapptacji prozy Jana Brzechwy. Publiczność i krytykę kinową zachwycił po raz pierwszy w epizodycznej roli w filmie "Ziemia obiecana". Filmografia aktora obejmuje zarówno filmy historyczne "Bolesław Śmiały", "Królowa Bona", psychologiczne "Bilans kwartalny", "Baryton" i muzyczne "Hallo, Szpicbródka", "Miłość ci wszystko wybaczy", komediowe "Konsul" i sensacyjne "Zamknąć za sobą drzwi".

Na zdjęciu: Piotr Fronczewski w karykaturze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji