Artykuły

Dwie Alicje, wiele pytań, żadnych odpowiedzi

"Alicja" w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie na Międzynarodowym Festwialu Warszawa Centralna. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

"Alicja" Miśkiewicza to spektakl dla wrażliwców. Osoby gruboskórne i niemuzykalne powinny się trzymać od niego z daleka .

To historia o odchodzeniu i przemijaniu. Alicja nie wpadła do króliczej nory.

Wymknęła się tylko z wiktoriańskiej Anglii Lewisa Carrolla prosto do pustych, obcych przestrzeni z płócien Edwarda Hoppera. Tam czekała już na nią ciężka przeprawa z własną pamięcią, tożsamością, starzejącym się ciałem. Na starą Alicję (Barbara Krafftówna) czeka młoda Alicja (Klara Bielawka). Reżyser Paweł Miśkiewicz na pomysł pokazania "Alicji" jako gry wspomnień i złudzeń wpadł, oglądając wystawę zdjęć dawnych modelek Carrolla. Jedenasto-, trzynastoletnie dziewczynki, które matematyk z Oksfordu fotografował, opisywał, zapraszał na przejażdżki łódką (dziś często odbierane się te jego fascynacje jako "podejrzane"), zostały tam uchwycone w ostatnich latach życia. Staruszki różniły się od swoich nobliwych rówieśniczek. Pozując w fikuśnych kapelusikach i pelerynkach, próbowały nadal wyglądać niewinnie i dziecięco. Zatrzymać czas i śnić swoje najpiękniejsze przygody.

W spektaklu senny, nostalgiczny nastrój to tylko punkt wyjścia. Nic tu nie przypomina nieśmiertelnych ilustracji Johna Tenniela. Daleko w głąb sceny ciągną się wielkie, kolorowe fotele i lady barowe. Przywołują scenerię z "Nighthawks" czy "Chair Car" Hoppera, amerykańskiego malarza, który jak nikt potrafił w ciepłych barwach pokazać alienację i zagubienie człowieka epoki industrialnej. Jarzeniówki przygasają, to znów zalewają wszystko sztucznym, rażącym światłem. Automatyczne drzwi w tle otwierają się z drażniącym świstem. Niezależnie, czy chodzi tu o bar, pociąg, poczekalnię lotniska, dworca czy szpitala, jest to miejsce, gdzie każdy musi przez chwilę wytrzymać sam na sam ze sobą, z kurczowo trzymanym bagażem wspomnień i doświadczeń.

U Miśkiewicza przestrzeń tę nawiedzają najdziwniejsze postaci. Grupa leciwych iluzjonistów w strojach rodem z "Rejsu" domaga się od młodej Alicji rozstrzygnięcia konkursu na najlepszą sztuczkę (w książce - wyścig kumotrów dookoła słupa, w którym każdy wygrywa). Kot z Cheshire (Krzysztof Dracz) łasi się i podtyka szkło powiększające, by spełnić marzenie Alicji o dorastaniu. Delikatna Biała Królowa (Joanna Szczepkowska) w białej, bajkowej sukni i zaawansowanej cyklofrenii przeskakuje od histerii, omdleń i szlochu do spontanicznych wybuchów śpiewu i balansu biodrami. Czerwona Królowa (Katarzyna Figura) brutalnie musztruje Alicję, kwestionując całą jej wiedzę, przeszłość i tożsamość.

Obie Alicje - rezolutna i dziecinnie dystyngowana, choć coraz bardziej przerażona Alicja Krafftówny i to sztywna, to znów lolitkowata Alicja Bielawki - zmuszane są do nieustannej konfrontacji. Dee (Piotr Polak) i Dum (Marcin Bosak) - para syjamskich bliźniaków, którzy zapomnieli w jakiej konfiguracji ich sklejono - przekonują dziewczynkę, że jest tylko snem Kota z Cheshire. Królik/Gołąb/Szalony Kapelusznik (Łukasz Lewandowski), znerwicowany inteligent w prochowcu przybierający czasem postawę guru-manipulatora, wmawia Alicji, że jest ona wężem. Mała bohaterka nie ma szans w tym zmasowanym natarciu. Rozpada się. W finale młode ciało pozostaje gdzieś na półce z bagażami, a zdezorientowana, wystraszona Alicja Kraftówny daje się zakrzyczeć tłumowi surrealistycznych stworów.

Mimo że tak obcy i pełen niebezpieczeństw, świat "Alicji..." Miśkiewicza zachowuje jednak wiele ciepła - więcej może nawet niż "bajka" Carrolla. Nawet najbardziej traumatyczne sceny kończą się wokalnymi popisami aktorów, którzy lekko, z uśmiechem nucą stare przeboje: od "Standing on the Corner, watching all the girls go by" kanadyjskiego bandu The Four Lads, aż po "Speak Low when You Speak Love", którą Ava Gardner śpiewała w "One Touch of Venus" (1948). W piosenkach odzywa się starość pogodzona ze sobą. Trochę żałująca - ale wciąż pogodna i ciesząca się ostatnimi, słonecznymi momentami.

Przedstawienie (mimo że oparte na angielskiej literaturze, amerykańskich obrazach i m.in. kanadyjskiej muzyce) to z pewnością najbardziej niemiecki produkt Miśkiewicza. Tłumy dziwacznych statystów cyrkowców mogłyby pojawić się u Christopha Marthalera, sentymentalne duety i piosenki z dawnych lat - u Heinera Goebbelsa. To także spektakl stwarzający największą przestrzeń dla aktorów. Ich etiudy (zwłaszcza Szczepkowskiej i Krafftówny) są całkowicie nieprzewidywalne, pozwalające artystom wyzwolić się od typowych emploi i manier. Po reakcjach publiczności żywo oklaskującej każdy sceniczny numer można wręcz odnieść wrażenie, że powraca XIX-wieczny "teatr gwiazd", do którego chodziło się na "role", a nie po reżyserską interpretację sztuki.

Jest jednak w "Alicji" coś, co każe trzymać się mocno fotela, w chwili gdy inni podrywają się do "standing ovation". Przedstawienie ma konstrukcję snu. Nic się nie wyjaśnia, żaden wątek się nie puentuje, żadna rozmowa do niczego nie prowadzi, język angielski używany na zmianę z polskim niczego nie wnosi. Powolne lewitowanie w onirycznych obrazach mogłoby trwać zarówno pół godziny, jak i sześć godzin. Pozostaje po nim wrażenie niedosytu. Tak wiele środków, tyle błyskotliwych pomysłów, świetnych ról i tak niewiele odpowiedzi na pytania. Być może to teatr mający przemawiać do uczuć i wrażliwości widzów, wystukujący rzewne pieśni na strunach ich nerwów. Osoby gruboskórne i niemuzykalne muszą się po prostu trzymać od niego z daleka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji